793. DUO Lovelace Merline - Lot do miłości.pdf

(346 KB) Pobierz
197018069 UNPDF
Merline Lovelace
Lot do miłości
Gorący Romans DUO 793
PROLOG
– Bezczelny drań!
W żyłach Elizabeth Moore zagotowała się krew, kiedy spojrzała na email wydrukowany
pół godziny wcześniej. W blasku okrągłego jak bułeczka księżyca nad półwyspem Baja
ponownie przeczytała wiadomość od narzeczonego. Pomyłka. Byłego narzeczonego.
Wściekle przedarła list, raz, drugi, trzeci. O jej bose nogi z pluskiem uderzały morskie
fale, zabarwione poświatą księżyca na złoto. Im bliżej końca maja, tym ciaśniej wilgotny,
gorący koc meksykańskiej nocy spowijał ciało.
Grzęznąc po kostki w mokrym piasku, Liz dalej darła papier na strzępy, które wrzucała
do wody. Fala odpływu uniosła je w głąb morza. Białe skrawki przez chwilę dryfowały na
powierzchni, po czym powoli zatonęły, a wraz z nimi – piękne marzenia Liz.
– Nie do wiary, że zadurzyłam się w takim chłystku! Dopiero teraz zaczynała dochodzić
do niej prawda.
Mężczyzna, z którym zamierzała spędzić życie, narzeczony, który namówił ją na pracę w
Meksyku, podczas gdy sam spędzał dziesiątki godzin w powietrzu jako pilot singapurskich
linii lotniczych, właśnie przysłał jej mail z informacją, że zakochał się w innej kobiecie. Była
malezyjską korespondentką dziennika NBC i nazywała się Bambang Chawdar. A może
Barabarachacha.
Do diabła!
Jak gdyby tego nie wystarczyło, ten drań wyczyścił jeszcze ich wspólne konto. Liz nie
wiedziała, co wywołało jej większą złość – to, że wmówiła sobie miłość do Donny’ego
Cartera, czy też to, że pozostała mu wierna mimo długiego rozstania.
Siedem miesięcy. Zazgrzytała zębami. Cholera, siedem miesięcy żyła jak mniszka.
Oczywiście nie narzekała na brak okazji do grzechu. Załogi szybów naftowych, które
transportowała helikopterem na platformę wiertniczą położoną siedemdziesiąt kilometrów od
półwyspu Baja, składały się z pierwszorzędnych męskich okazów. A kiedy nafciarze schodzili
na ląd po całomiesięcznym dyżurze, byli zgłodniali damskiego towarzystwa. W ciągu
minionych siedmiu miesięcy Liz stała się specjalistką od odrzucania niedwuznacznych
propozycji umięśnionych robociarzy. W większości wypadków wystarczał zdawkowy
uśmiech i stanowcze: „Nie, dziękuję”. Raz czy dwa razy musiała użyć mocniejszych
argumentów.
Teraz z pewnością nie było jej do śmiechu. Chciała natychmiast rozładować złość, walnąć
w coś z całej siły, powetować sobie urażoną dumę, dać ujście frustracji.
– Przysięgam na Boga, że rzucę się na pierwszego w miarę trzeźwego samca, którego
napotkam na swojej drodze!
Nawet szum Pacyfiku nie zagłuszył uroczystego przyrzeczenia, wypowiedzianego
podniesionym głosem. Nie zagłuszył też dowcipnego komentarza, dobiegającego gdzieś z
ciemności.
– Akurat jestem trzeźwy, ślicznotko. A jeśli chcesz się na kogoś rzucić, służę własną
osobą.
Serce podeszło kobiecie do gardła. Obróciła się na pięcie i przeczesała wzrokiem wydmy,
aż namierzyła niewyraźną sylwetkę. Księżyc oświetlał ją od tyłu, więc kontur twarzy rozlewał
się w szarą plamę, lecz zarys ciała nie pozostawiał wątpliwości. Każdy krok zbliżającego się
nieznajomego dopełniał w bystrym umyśle Liz zewnętrzną charakterystykę obiektu: wysoki,
barczysty, super.
Do licha, co on tu robił, w odludnym zakątku plaży, w środku nocy? A tak właściwie – co
ona tu robiła, sama, bezbronna?
Przeklęła w duchu własne emocje, *bo w porywie złości zostawiła telefon komórkowy i
paralizator w jeepie zaparkowanym na szosie. Jednak nie wpadła w panikę. Przecież przez
cztery lata była pilotem wojskowym. Instruktorzy od sztuki przetrwania, walki wręcz i
ewakuacji nauczyli ją kilku brutalnych chwytów. Jeśliby zapragnęła, mogła powalić
napastnika na ziemię, pomimo jego słusznego wzrostu i imponującej muskulatury, rysującej
się pod czarną koszulką i dżinsami.
– Doceniam twoją propozycję – odparła, dumnie podnosząc brodę – ale może jeszcze
przemyślisz to i owo. Mój podły nastrój, a także nocna bijatyka w piachu chyba nie
dostarczyłyby ci zbyt miłych przeżyć.
Nieznajomy powoli odwrócił głowę. Przenikliwy wzrok rozpoczął niespieszną wędrówkę.
Liz czuła gorący szlak biegnący od jej twarzy, poprzez obcisłą białą koszulkę, spodenki aż po
nagie nogi. Nie uszedł też jej uwagi fakt, że z każdym krokiem mężczyzna uśmiechał się
coraz szerzej.
– Mimo wszystko zaryzykuję.
Szeroko wymawiał samogłoski. A więc – Amerykanin. I jeszcze wybuchnął śmiechem,
podczas gdy jej głos uwiązł w krtani. Przez ułamek sekundy chciała nawet dotrzymać swojej
szalonej przysięgi. Z pewnością potrafiłaby skorzystać z usług tak rasowego ogiera, a z
drugiej strony, facet o figurze antycznego atlety niewątpliwie spisałby się znakomicie.
Zirytowana doszła do wniosku, że to chyba skutek pełni. Księżyc ściągał jej myśli na złą
drogę z równą siłą, z jaką oddziaływał na morskie fale. Cokolwiek jednak się działo, Liz
czuła obecność jakiejś niebezpiecznej, potężnej mocy.
Instynkt kazał jej cofnąć się, by zachować odpowiednią odległość od barczystego
napastnika, ale wciąż tkwiła w miejscu, uziemiona przez wściekłość i urażoną dumę.
Był coraz bliżej. Rozróżniała już jego rysy. Z precyzją pilota, korygującego parametry
kursu, tworzyła w pamięci rysopis. Wydatny, kwadratowy podbródek, lekko spłaszczony nos
(jak po kilku ciosach), drobne zmarszczki w kącikach oczu i zmysłowy uśmiech, czytaj: seks
w postaci czystej.
– No i jak z nami będzie?...
Nagle huknął strzał, a potem, w odstępie dwóch uderzeń serca, rozległ się następny.
Nieznajomy zaklął i rzucił się ku Liz. Zachwiała się i runęła do płytkiej wody, a on upadł
razem z nią, lecz zaraz zerwał się na nogi i pomknął w stronę, skąd padły strzały.
– Zostań tu! – polecił.
I tak nigdzie się nie wybierała. Leżała bez ruchu, jak zmęczony wieloryb wyniesiony na
brzeg. Ledwie zipała w wyniku zderzenia z dziewięćdziesięciokilowym męskim ciałem. Po
kilkunastu bolesnych sekundach powietrze wróciło do płuc. Wtedy podniosła się i pobiegła
przed siebie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W cichych godzinach przedświtu w waszyngtońskiej dzielnicy ambasad panował
półmrok, rozświetlany gdzieniegdzie reflektorafni przejeżdżających samochodów. Okiennice
ceglanych domów przy ulicy odchodzącej od Alei Massachusetts były zamknięte. Elegancki
trzypiętrowy dom, stojący w połowie drogi między kolejnymi przecznicami, wydawał się z
zewnątrz pogrążony we śnie – tak jak sąsiednie budynki.
Matowy blask pobliskiej latarni oświetlał niepozorną mosiężną tabliczkę na drzwiach.
Napis głosił, że mieszczą się tu biura specjalnego wysłannika prezydenta. Waszyngtończycy
starej daty wiedzieli, że to tytuł bez znaczenia – ot, jedno z tuzina stanowisk tworzonych po
każdej kampanii wyborczej dla bogatych sponsorów, którym imponuje obracanie się w
kręgach rządowych. Tylko garstka dobrze poinformowanych orientowała się, że „specjalny
wysłannik” jest jednocześnie dyrektorem tajnej agencji OMEGA, podlegającej bezpośrednio
prezydentowi i że powołanie go było ostatecznością, gdy zawiodły inne możliwości.
Dyżur pełnił jeden z dyspozytorów OMEGI. Za zasłoniętymi oknami, na trzecim piętrze
domu, w pokoju naszpikowanym najnowszą aparaturą łączności, panowało wyczuwalne
napięcie. Za specjalną konsolą siedział z wyrazem skupienia na twarzy pracownik
prowadzący agentów.
– Nie skopiowałem twojej ostatniej transmisji, Wiertaczu. Proszę powtórzyć.
Joe Devlin, noszący kryptonim Wiertacz, odpowiedział z nieskrywanym niesmakiem w
głosie.
– Przecież powiedziałem, że tę część zadania szlag trafił. Mam zwłoki dryfujące przy
brzegu i idę po śladach zmywanych natychmiast przez fale.
– To zwłoki naszego informatora?
– Nie. Kontakt kazał szukać kogoś w bluzie klubu piłkarskiego „Tigres Mazatland”. Trup
ma na sobie koszulkę ńrmy Tommy Hilfiger. Przypuszczam, że szedł za naszym gołąbkiem,
spłoszył go i sam dał się wypatroszyć.
Wszystkim obecnym w centrum łączności udzieliła się frustracja bijąca z gorzkich słów
Devlina. Stracili pierwszy poważny ślad, ich jedyny do tej pory ślad prowadzący do kręgu
podejrzanych o mordowanie obywateli USA i sprzedawanie ich dokumentów tożsamości
osobom niepożądanym.
Przełożony Devlina zerknął na mężczyznę przysłuchującego się rozmowie. Nick Jensen,
kryptonim Błyskawica, ubrany w smoking od Armaniego, stał z rękami w kieszeniach spodni
szytych na miarę u najlepszego krawca. Zaszedł do centrum łączności po drodze do domu z
jednej z niezliczonych uroczystych kolacji, w których regularnie uczestniczył. Czekał
specjalnie na raport Wiertacza.
Jego żona Mackenzie, elegancka w czarnej jedwabnej sukni i szpilkach, przycupnęła na
skraju konsolet) W szpilkach czy w zwykłych pantoflach – Mackenzie Blair Jensen była z
pewnością osobą, z którą należało się liczyć. Była szefowa działu łączności OMEGI, obecnie
kierowała zespołem dostarczającym kilku agencjom w tym OMEDZE, wyposażenia, o jakim
Zgłoś jeśli naruszono regulamin