Bohdan Zadura - Proza tom 1. Opowiadania (frg).pdf
(
119 KB
)
Pobierz
20059150 UNPDF
Bohdan ZADURA
Proza tom 1. Opowiadania
Zabawy
Zima była nijaka, bez śniegu, bez mrozu, i kwiecień, który po niej nastąpił, też był inny niż poprzednie. W
dzień temperatura nie spadała poniżej 15 stopni i nic dziwnego, że ludzie mówili, iż zmienia się w Polsce klimat.
Boisko szkolne świeciło pustkami, tylko na ceglastym korcie uwijali się dwaj początkujący adepci tenisa. Na
wiosnę życie sportowe zawsze tu zamierało; ładna pogoda, bliskość matury i końca roku szkolnego robiły swoje.
Marek wszedł do koła i po raz dwudziesty trzeci pchnął kulę. Znowu upadła blisko; marzenie, że nawiąże do
tradycji Zygmunta Heliasza, że to on właśnie przełamie dominację Amerykanów w tej konkurencji, zostanie
kiedyś rekordzistą świata, wymazując z tabel wyniki Parry O'Briena, stawało się coraz bardziej nierealne. Nawet
to, że będzie najlepszy w szkole, stawało pod znakiem zapytania. Czesiek, który uprawiał gimnastykę i
kulturystykę, pchał o metr dalej, choć był niższy, miał mniejszy zasięg ramion i wydawało się Markowi, że jest
pozbawiony talentu, natchnienia, iskry bożej. (Przejawiało się to również w jego wypracowaniach z polskiego,
długich, solidnych, za które dostawał piątki, choć nie odznaczały się polotem.) Był pracowity, miał wydatne
muskuły, lecz brakowało mu szybkości, płynności, był trochę toporny. Powinien go przerzucić w tym sezonie.
Wydawało mu się, że owo "powinienem", "chcę", "muszę", "pragnę" uskrzydli wreszcie kulę, popchnie ją, ujmie
jej ciężaru. A tu nic nie wychodziło.
"Co się stało z moją formą z jesieni. Trzeba iść do domu" - pomyślał zniechęcony.
Wtedy właśnie nadszedł Leszek, z którym od ósmej klasy siedział w jednej ławce. Kędzierzawy blondyn o
dużych niebieskich, cielęcych w wyrazie, oczach, przypominający trochę Jesienina; grywał w teatrze szkolnym
role amantów i lepiły się do niego dziewczyny, a on, trochę zepsuty, przyjmował swoje upadki z melancholią,
jakieś przytulanki, podściskiwania, pocałunki, z których czasem zwierzał się Markowi ze smutkiem. A kochał się
w starszej o rok dziewczynie o pełnej buzi, dużym biuście, którą Marek oglądał kiedyś w stroju gimnastycznym w
pierwszomajowym pochodzie, kiedy to formowano obowiązkowo grupę sportową i szkolny magazyn się
opróżniał, a panienki, które umiały co najwyżej rzucić piłką po babsku, zagrać w dwa ognie, wykonać niezgrabnie
przysiad i skłon, ujmowały w ręce oszczepy, łuki, piłki siatkowe, dyski i świadczyły o tężyźnie, sprawności
fizycznej i usportowieniu szkoły. - A oto do trybuny... - mówił spiker miejskiego radiowęzła, obsługujący
corocznie pochód, masowe pokazy gimnastyczne na stadionie miejscowej A-klasowej drużyny piłkarskiej, których
ostatnio na szczęście dla Marka zaniechano, i prowadzący na tymże stadionie konferansjerkę w czasie
sporadycznie odbywających się meczów międzynarodowych, gdy przyjeżdżała jakaś trzecioligowa drużyna z
Węgier - ... a oto do trybuny zbliżają się nauczyciele i młodzież naszego liceum, którego wysoki poziom znany jest
w całym kraju. Szkoły naszego powiatu wszechstronnie przygotowują młodzież do życia, dbają o jej rozwój
umysłowy, społeczny i fizyczny. Dziś służą naszej socjalistycznej ojczyźnie nauką, jutro będą służyć jej pracą. Ci
chłopcy i te dziewczęta mają uzasadniony powód do dumy. To idzie młodość, brawa dla naszego liceum, brawa
dla grup sportowych chłopców i dziewcząt naszej szkoły! - przekrzykiwał połączone orkiestry dęte kolejarzy i
straży pożarnej, które grały marsza:
Jeśliś mazgaj, szczerze wstydź się,
Ale lepiej natychmiast weź się w garść!
Hej, kolego, więcej życia!
Równaj krok, podnieś wzrok
I naprzód marsz!
Aby ciało twe i duch
Były młode wciąż, były młode wciąż,
Ty do celu dąż,
Hartuj ciało jak stal!
Mila, o białych, dość grubych udach, pokrytych gęsią skórką - chłodny był wtedy l Maja - w namarszczonych
szortach - nie wydała się Markowi zbyt piękna, lepiej prezentowała się w błyszczącym satynowym fartuchu z
białym kołnierzykiem, sprawiała wówczas wrażenie leniwej, rozkapryszonej i łaknącej pieszczot kotki. Podboje
Leszka śmiesznie jednak były dziecinne w porównaniu z sytuacjami, w które uwikłany był Maciek. Dojeżdżał do
szkoły z pobliskiego miasteczka, spóźniał się często, a gdy się spóźnił, opowiadał im o mężatce, która się w nim
kocha, jest lekarką i u niej w domu grywają w brydża wraz z jej mężem i proboszczem, pod stołem spotykają się
ich nogi i ręce, i jak tu mądrze rozgrywać. I jest cudowna, i szalona, i zawsze może mu wypisać zwolnienie
lekarskie. A spóźnił się, bo jechali jej samochodem, dojeżdża codziennie do szpitala, i całowali się na pożegnanie z
pół
godziny.
-
Nie
mam
nastroju.
- Nic mnie to nie obchodzi. "Gdy mnie tobie zabraknie..." - zanucił.
To Leszek śpiewał często "Gdy mi ciebie zabraknie"; Marek był jego suflerem w teatrze i - co ważniejsze -
na lekcjach.
- Musisz mnie zdenerwować, nie mogę pchnąć za ten znacznik. Chciałem rzucać czwórką, ale profesor uparł
się, że da mi cięższą, choć tłumaczyłem mu, że lżejsza dalej leci i przyjemniej się rzuca.
- Jeżeli p to q i p, to kupisz sobie rower.
- Od pewnego czasu przestało mnie to denerwować. Odkąd dowiedziałem się, co masz na myśli.
- Kochany, co miałem, to miałem. A co mam, to mam.
Marek przypomniał sobie swoją tajemnicę, którą chciałby się z kimś podzielić i której zarazem za nic nie
chciałby nikomu zdradzić, swoją Szwedzką Księżniczkę, która w czasie wakacji codziennie jeździła na rowerze po
parku. Znów poczuł tę piekącą zazdrość, która ścięła go z nóg, gdy kiedyś zobaczył ją z wysokim, opalonym na
czekoladę, barczystym facetem z pomaturalnego technikum. I wkrótce potem poznał gorzki smak zemsty, gdy
reprezentacje ich szkół grały w koszykówkę i właśnie z nim stanął do wyskoku rozpoczynającego mecz.
Przechodził wówczas samego siebie, ogrywał przeciwników jak chciał, lekko, elegancko, nonszalancko,
przechwytywał ich podania, zbierał piłki z tablicy, ośmieszał, wchodził pod kosz z dziecinną łatwością, tylko że ta
satysfakcja była niepełna, wśród widzów nie było Szwedzkiej Księżniczki.
Wszedł do koła. Przez chwilę ważył kulę, zrobił przysiad, doskok, półobrót i pchnął. Krzyknął. Upadła bardzo
blisko.
- To graniczy z cudem.
-
Co?
- Że nie wybiłem palca.
Położył się na trawie. Słońce trochę przypiekało, ziemia pachniała i ciągnął od niej chłód. Pomyślał, że gdy
się tak leży w słońcu, jest dobrze; dobrze jest podłożyć ręce pod głowę, przymknąć powieki i o niczym nie myśleć.
- Wiesz, tak naprawdę to jesteś cholernie szczęśliwy - powiedział Leszek.
- Musisz mnie rozzłościć - powiedział.
- Nie bardzo w to wierzę.
- Nie masz odcisków.
Wstał. Na korcie jeszcze grali. Niefortunnie uderzona piłka wzleciała ponad ogrodzenie, lecz odbiwszy się od
gałęzi drzew spadła na kort. Stanął tyłem do rzutni, głaskał kulę, układał ją w dłoni, w zagłębieniu obojczyka,
usiłował umościć ją przy szyi. Znieruchomiał. Szeptał jakieś zaklęcia, mamrotał coś jak ci, których oglądał parę
razy na Stadionie Dziesięciolecia, którym przyglądał się na zdjęciach w "Przeglądzie Sportowym".
- Kurwa, znowu nic. O, Boże, jacy my jesteśmy zwulgaryzowani.
- To moja zasługa, kochany - powiedział Leszek, uśmiechając się smutno, choć w jego głosie brzmiała duma.
- Chyba się mylisz. To obozowe tango. Orzeszku rwany w lesie.
- Może. Ale czy nie myślisz, że można kląć i nie stracić wrażliwości?
Masz
rację.
- Jeśli rzucisz za ten znacznik, postawię ci bełta.
- Zgoda, ale ty wypijesz trzy czwarte. - Wreszcie mu się udało, kula upadła za tabliczką oznaczającą 12
metrów.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, jakie to dla mnie ważne.
-
Czemu?
- Znalazłem nareszcie cel w życiu. Przekroczyć trzynastkę.
Spojrzał na zegarek. Było piętnaście po trzeciej. Zmienił obuwie, wiążąc sznurówki obiecał Leszkowi, że
następnego dnia przyniesie mu Pierwszy krok w chmurach Hłaski, ubrał się i poszli. "Pozgrywaliśmy się" -
pomyślał. Kilka minut później grający opuścili kort. Był kwiecień. Niebo było biało-niebieskie. Pachniało wiosną.
Ulice zaludniły się wracającymi z pracy. Wśród nich zniknęli i oni.
Martwa natura, tranzyt
Śmiech blond. Tak właśnie i tylko tak. Na pewno śmiech blondynki, ale to już mniej; zawarte w tamtym,
mieszczące się bez reszty. Śmiech blond - pocałuj panią - rodzący się z łaskotania, gdy zachodząc z tyłu wspina się
na palce. Śmiech blond, kark blondynki o włosach upiętych do góry, w kok? puszystych, miękkich, lśniących;
puszek na szyi. Śmiech blond. Młode kobiety, płomień alkoholu, płonące kabanosy. Tam, wśród lasów, w
leśniczówce? lecznicy weterynaryjnej?, w pokoju o uchylonych oknach, przez które wiatr przywiewa wieczorną
woń maciejki. Śmiech blond, tak, z pewnością, przesycony subtelnym i zarazem drażniącym zapachem perfum. -
No, patrzcie państwo - śmiech prefekta?, kanonika?, prałata? - jowialny, dobroduszny, pulchny, znad talerzyka z
faszerowanym karpiem. Śmiech nad białym obrusem zastawionym półmiskami, nad salaterką z sałatką warzywną -
tym cudem przeistoczenie zwykłych banalnych smaków marchwi, kiszonego ogórka, fasolki, kartofli, jabłek,
cebuli, groszku, pora w nową jakość - śmiech nad błękitno-szarym małym szklanym półmiseczkiem z
marynowanymi śledziami, garnirowanymi pomarańczowymi plasterkami gotowanej marchwi i biało-żółtymi
talarkami jajka ugotowanego na twardo, śmiech ponad wielkim fajansowym półmiskiem, na którym wnoszą
złocisto-brązowo-miodowe prosię - więc jednak nie leśniczówka, a lecznica? - śmiech ponad gwarem rozmów, pod
wielką aksamitną ćmą, która wpada przez uchylone okno, krąży bezgłośnie wokół wiszącej nad stołem lampy,
obija się o klosz, przysiada na ścianie z czytelnym srebrnym rysunkiem trupiej główki, śmiech ponad przerażeniem
pań, których twarze nikną w mroku, jak twarze mężczyzn, którzy wszyscy są już bezimienni, tylko lśnią
wypielęgnowane, pulchne, tłuste, delikatne, lecz silne zarazem palce prefekta?, kanonika?, prałata?, zapada się w
cień stojący na podłodze w rogu pokoju wazon z szafirowo-liliowym i śnieżnobiałym bzem o dużych pełnych
kiściach i w ciemności obejmującej wszystkie postacie siedzące przy długim stole jaśnieje tylko odsłonięty kark
blondynki, słychać słowa: - Pocałuj panią - skrada się na palcach, wspina się na palce, chwytając za oparcie
krzesła, przechyla się, dotyka ustami aksamitnej skóry, czuje jej ciepło i chłód zapięcia złotego łańcuszka, na
którym - niewidoczny - na - niewidocznych - piersiach krzyżyk?, medalik?, medalion?, kamea? - śmiech, jasny,
-
czysty, kryształowy jak górska kaskada - śmiech blond.
Wzrok doktora N. zatrzymał się przez chwilę na barku. Gospodarz przechwytując to spojrzenie spytał:
-
Napijesz
się?
- Czemu chcecie, żebym jeszcze raz to opowiadał?
- Wiesz, pospieraliśmy się z żoną o pewne szczegóły. Akademie medyczne były wtedy przy uniwersytetach.
- Pracowałem wówczas w Równem, dwie rzeźnie i targowisko. Kroiłem wątrobę i skalpel rozciął mi palec. To
ta blizna. Dwa dni później, w kinie, złapały mnie dreszcze. Leżałem w łóżku, poprosiłem matkę, by poszła po
księdza. Wróciła, do dzisiaj nie wiem dlaczego, z popem. Pop był człowiekiem przyzwoitym i powiedział, że taka
omyłka zdarzyła mu się już parę razy. Mógłby udzielić mi rozgrzeszenia in articulo mortis, ale nie ma takiej
potrzeby. Będzie mnie pilnował, matka niechaj sprowadzi księdza. Kościół garnizonowy był niedaleko, pop
siedział przy łóżku zwilżając mi spierzchnięte usta. Gdy nadszedł ksiądz, pożegnał się. Zostaliśmy sami w pokoju.
- Jesteś jeszcze młody, mój synu - mówił ksiądz Garczyński - ale ofiaruj swoje cierpienia, swoje życie
Chrystusowi. Nie rozpaczaj, pomyśl, co cię w życiu jeszcze mogłoby czekać. Te kilkadziesiąt lat, które miną jak
chwila, a czy wiesz, że będą one przyjemne? - To był bardzo mądry ksiądz i dziś wiem, że to były prorocze słowa.
Leczyło mnie chyba dwunastu lekarzy. - Panie doktorze - mówił doktor Blumstein - my chcemy jak najlepiej, ale
nas jest za dużo, żeby pan doktor mógł wyzdrowieć. Ja mogę panu załatwić specjalny przedział sanitarny do
Lwowa i miejsce w klinice u Ostrowskiego.
Z tej podróży - niewiele ponad pół godziny jazdy pospiesznym pociągiem - zapamiętał poszczególne obrazy,
twarz ojca siedzącego u wezgłowia, stukot kół. Ambulans zamiast na dworzec główny, nie wiedzieć czemu
wyjechał po niego na stację podmiejską. Nieśli go na noszach, to tracił, to odzyskiwał przytomność, kolejarze
opukiwali koła pociągu, wzdłuż którego szli ośnieżonym peronem, potem znów ciemność, głosy w ciemności, głos
profesora Ostrowskiego, który był prorektorem uniwersytetu: - Po co mi przywozicie trupa! - Strzępy rozmów.
-
Uprzedzam,
że
to
ryzykowne.
- To pan się na tym zna, panie profesorze - mówił ojciec.
- Wstrzyknięto mi końską dawkę delbety, 7 centymetrów. Leżałem w separatce, na granicy jawy i snu.
Zobaczyłem jakby film z całego swojego życia. Sukienkę, tak, sukienkę, w niebieskie kwiatki, której nie
pamiętałem, lecz później matka potwierdziła, że nosiłem taką w dzieciństwie, gdy miałem dwa lata. I zobaczyłem
swoje pierwsze oszustwo, gdy rozliczając delegację wpisałem całą dietę, zamiast sześciu złotych, które mi
przysługiwało; blankiet, mój podpis, twarz kasjera i jego nazwisko - do dziś pamiętam - Malanowski. I trzy srebrne
dwuzłotówki. Delbeta o parę stopni obniżyła gorączkę, ale gruczoły limfatyczne pod pachą i pod łopatką
nabrzmiewały coraz bardziej. Ostrowski - rozstrzelany został przez Niemców wraz z innymi profesorami -
zdecydował, że będzie mnie operować. Szansa niewielka, ale zawsze. Rano przygotowania, lewatywa. Już mieli
mnie wieźć na stół, kiedy wbiegł do separatki Włodek Komorski, adiunkt, którego znałem ze studiów, z knajpy u
Eduarda, Żydka, który dobrze zjeść i wypić dawał, przy tej samej zresztą ulicy co klinika, parę domów dalej. Jesteś
uratowany. Rektor umarł. Ostrowski musi się zająć pogrzebem i nie będzie mógł cię kroić. Gdyby co, mów, że
czujesz się lepiej.
Następnego dnia nadeszło wreszcie płynne złoto zamówione telegraficznie w Szwajcarii. I jakoś się
wylizałem. Tak to prawdopodobnie śmierć Jego Magnificencji uratowała mi życie.
Wieś jesienią. Nad Wieprzem. Równina w deszczu. Chałupy bielone wapnem, niektóre malowane na
niebiesko. Niektóre ogacone, z oknami cofniętymi, z warstwą waty lub mchu pomiędzy dubeltowymi oknami.
Strzechy sczerniałe, niektóre zapadnięte. Ni to mżawka, ni mgła, błyszczą liście osik. Idą od podwórza do
podwórza, od zagrody do zagrody. W gumowych butach, w białych kitlach narzuconych na jesionki, felczer,
profesor - w owym czasie już docent?, prawie docent? - i dziecko. Wraz z nimi od chlewa do chlewa idzie kwik
świń. Utytłanych i różowych jak różowa wydaje się dziecku różyca; pomór jest bezbarwny. Chwytają je za nogi,
za uszy, siadają na nich okrakiem. Kwik, kwik. Gdzieniegdzie targi:
- Był tu u nas taki, co kurom zastrzyki robił, i wszystkie pozdychały.
- Tato, ile ci płacą za szczepienie?
Odpowiedź gubi się w chrząkaniu i kwiku.
Jesienią w pochmurny dzień zmrok zapada szybko. Podwórza taplają się w błocie i mroku, coraz trudniej
dziecku omijać kurze i krowie ekskrementy. Mężczyźni ciężej stawiają nogi, odrywając od ziemi warstwę lepkiej
gliny, liście, wiechcie przegniłej słomy.
Sołtys prosi do stołu. Pobielana wapnem kuchnia z chlebowym piecem. Na zapiecku szary kot. W kącie łóżko
z wydętą pierzyną w dużą czerwoną kratę. Podłoga pomalowana na olejno, ciemny orzech. Między futryną a
ścianą gruby słomiany warkocz. Zaduch. Zapach parowanych kartofli, nawozu, gnojówki cieknącej wąskim
strumyczkiem przez podwórko i rozlewającej się na polach za stodołą. Kwaśny zapach mleka. Sołtys wyciąga z
kredensu
fajansowe
głębokie
talerze.
- Kogutka rano zastrugałem, rosół baba ugotowała - mówi.
Rosół jest złoty, pływają po nim jeszcze bardziej złote oczy tłuszczu. Talerze stoją na stole przykrytym ceratą,
obok nich leżą aluminiowe łyżki. Sołtys przynosi garnek z kartoflami, nakłada kilka ziemniaków do każdego
talerza.
- Dziadowska zupa, dziadowska zupa! - woła dziecko, nieporadnie, jakby nieśmiało przepoławiając łyżką
kartofel. Rosół mętnieje.
Kto śpiewał tę piosenkę?
Wiwat
dziewka,
ulica,
Niech
nam
żyje
gruźlica,
Plujmy
krwią,
Plujmy krwią czarną.
Czy było to w tamtych wcześniejszych jeszcze latach? Czy też nie śpiewał jej nikt, a tylko cytował jej słowa,
czy było to w młodości - czyjej?, wśród sosnowych lasów, w leśniczówce?, lecznicy?, może jednak śpiewał ją ktoś
na niedzielnej konnej przejażdżce, pod koniec maja lub w początkach czerwca, gdy lasy były białe od konwalii i
gęste od ich zapachu, a kobiety schylały się po nie w kimonach, w żorżetach, kretonach w różowe i niebieskie
groszki, lekkie jak motyle? Czy doktor N., opowiadając po trzecim kieliszku o swych lwowskich studenckich
latach, przypomniał ją między wierszami? Czy któryś z doktorantów, przychodzących do profesora w
poszukiwaniu rady, a i protekcji przed egzaminem z ekonomii? Więc raczej w czasach nieodległych, gdy profesor
był już profesorem, a któryś z nich usiłował w ten sposób wkupić się w łaski, wykazując się znajomością tego,
czego z własnego doświadczenia znać nie mógł, a co profesorowi musiało być bliskie? Przecież nie było to
konieczne, skoro znajdowali z nim wspólny język w sprawach czasu teraźniejszego, bywali na obiadach i
kolacjach, zjawiali się z kwiatami, z sękaczem - jak ten z Suwalszczyzny - niektórzy na ty z profesorem, niektórzy
używający form profesorze - kolego, równie przecież świadczących o zażyłości.
- Czy zauważył pan, profesorze, powrót do obyczaju noszenia czapek akademickich? - pytał któryś z nich.
- Ale jest to renesans czapek, nie lasek, kolego.
A może usłyszał ją wtedy, po kilkudziesięciu godzinach okupowania wydziału, gdy już znużenie zaczęło brać
górę nad podnieceniem, gdy ucichły już wszystkie dyskusje i debaty, gdy już uchwalono, co można było uchwalić,
gdy opowiedziane zostały już wszystkie dowcipy, może wtedy ktoś odkręcając termos z kawą zaczął nucić tę
piosenkę? Siedzieli przykryci jednym kocem, który przezornie z sobą przyniosła. Objął ją, słysząc, czując?, równy,
miarowy oddech. Przesuwał od czasu do czasu palcami po jej włosach, jakby chcąc się upewnić, że jest materialna,
że jest i że wszystko, co dzieje się od kilku tygodni, nie jest snem.
- Nie przeżyłabym, gdyby coś ci się stało.
Ból w prawym kolanie narastał. Pojawił się po kilku godzinach jazdy. Po odpoczynku, rozprostowaniu nóg
ustępował, ale wracał już szybciej. Na jednym z przejść strażnik graniczny przez chwilę patrzył na wkładkę
paszportową, zdjęcie w dowodzie i na niego.
-
To
wy?
-
zapytał.
-
Ja.
- Stare zdjęcie. Krótkie włosy - uśmiechnął się, mówiąc łamaną polszczyzną. - Tranzit? - zapytał.
- Tranzyt.
Z przewieszonej przez ramię torby wyjął pieczątkę, przybił ją we wkładce. Zasalutował i machnął
Plik z chomika:
strawberry
Inne pliki z tego folderu:
Bohdan Zadura - Wiersze z tomu Kaszel w lipcu 2000 r..pdf
(91 KB)
Bohdan Zadura - Ptasia grypa (frg).pdf
(95 KB)
Bohdan Zadura - O Wszystko-Komentarze Karola Maliszewskiego, Macieja Meleckiego, Zbigniewa Macheja, Macieja Roberta.pdf
(62 KB)
Audio - Wspomnienia B. Zadury z czasu stanu wojennego, cz.1.ra
(678 KB)
Audio - Wspomnienia B. Zadury z czasu stanu wojennego, cz.2.ra
(973 KB)
Inne foldery tego chomika:
Achmatowa Anna
Andersen Hans Christian
Appian z Aleksandrii
Arystofanes
Arystoteles
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin