Piekara Jacek - Piękna i bestia.pdf

(110 KB) Pobierz
6184246 UNPDF
Jacek Piekara
Piękna i Bestia
Fotel stał przy samym oknie, odwrócony tyłem do drzwi. Siedziałem w nim w zasadzie
niezauważony, a przynajmniej nic nie wskazywało na to, by komukolwiek robiła różnicę moja
obecność lub nieobecność. Wiedziałem, że siedzący przy stole mogą dostrzec zza solidnego
oparcia fotela tylko moją dłoń z kieliszkiem koniaku. Nie interesowali się mną, a ja pozwoliłem, by
ich głosy spokojnie przepływały i przyjmowałem je podobnie, jak sączącą się z sąsiedniego pokoju
muzykę. Obojętnie. Jak rekwizyt rzeczywistości, którego istnienie jest tak niezależne od mojej
woli, iż nie ma sensu się nad nim zastanawiać.
Oczywiście tęskniłem. Alkohol, przyćmione światła, łagodny szmer muzyki i nienatrętne
głosy tworzyły ten nostalgiczny nastrój, którego nienawidziłem i który kochałem. Nienawidziłem,
bo był bólem, a kochałem, gdyż wiedziałem, że jest nadzieją. Wierzyłem, że marzenia się spełniają
i to pozwalało mi żyć, choć do tej pory moje życie składało się z rozczarowań. Bolesnych
rozczarowań, aby użyć tej wyświechtanej metafory.
Sięgnąłem po koniak właściwie niechętnie, miałem już dość alkoholu na dzisiejszy wieczór,
i wtedy usłyszałem jej głos. Nie powiedziała nic szczególnego, nawet nie pamiętam słów. Chyba
poprosiła kogoś o papierosa lub zapalniczkę. W tej samej sekundzie niezapowiedziane uderzył ból.
Powinienem przyzwyczaić się już do tego, ale nie potrafię. To sama esencja bólu. Mózg, serce,
żołądek i jądra napełniają się lawą, ale trwa to zwykle tak krótko, iż nie wiem po chwili, czy
zdarzyło się naprawdę. A potem tylko zapach melonów. Słodki, obrzydliwy zapach melonów. Od
dziecka nie znoszę melonów ani ich zapachu. Odwróciłem się z całym fotelem i nasze spojrzenia
się spotkały.
— Och, a pan? Czy pan ma papierosa? — spytała i chyba była trochę zażenowana. Może
proszeniem obcego mężczyzny, a może hołdowaniem coraz mniej modnemu nałogowi.
--- Tak — odparłem i kiedy zbliżyła się, podałem jej papierosa, a potem ogień.
Przez tę krótką chwilę mogłem się jej przyjrzeć. Miała bardzo czarne, krótko obcięte włosy
i szczupłą twarz o klasycznym profilu. Odważnie wyciętą suknię i małe piersi. Nie nosiła żadnej
biżuterii i pachniała kadzidłami. Ciężki wieczorowy zapach, ale nawet on nie potrafił zabić odoru
melonów.
— Tu nikt nie pali — poskarżyła się i zaciągnęła głęboko — cóż to za moda, żeby żyć zdrowo i
ekologicznie?
Jej głos był niczym złote, aksamitne zasłony. Albo jak dusza koniaku. Rzadko spotyka się
kobiety o tak pięknym głosie. Leciutko pachniała alkoholem, ale nie była pijana. To dobrze. Nie
lubię pijanych. Poprosiłem ją, żeby usiadła, a sam przysunąłem drugi fotel.
Mężczyźni przy stole nie interesowali się nami. Nadal rozmawiali o polityce i moralności
oraz moralności w polityce. Słuchaliśmy ich przez chwilę, chyba tylko po to, aby się zastanowić,
czy będziemy ze sobą rozmawiać, a jeśli tak, to o czym.
— Nigdy pana tu nie widziałam — powiedziała w końcu, a ja uśmiechnąłem się.
— I nigdy by pani nie zobaczyła, gdyby nie poszukiwanie papierosów. Ale mogę się tylko cieszyć,
że się pani skończyły. Potem chwilę milczeliśmy, a ona bawiła się papierosem, obracając go tak
szybko w palcach, że obawiałem się, że w końcu poparzy sobie dłoń. Wreszcie zgasiła go w
popielniczce i zawahała się przez moment.
— Cóż... dziękuję — powiedziała wstając.
— Może zatańczymy? — zaproponowałem, a ona wzruszyła nerwowo ramionami.
Czemu nie?
W największym pokoju, w półmroku, kołysało się kilka par i dla wszystkich taniec był
jedynie pretekstem do mniej czy bardziej zaawansowanych pieszczot. Simon i Garfunkel śpiewali
„The Sound of Silence”. Zabawne, ale zdałem sobie sprawę, że nie spotkałem nigdy miejsca, w
którym nie istniałaby ich muzyka. Zawsze przenika mnie dreszcz, kiedy słyszę: „Hello, darkness
my old friend. I’ve come to talk to you again”. Tak. Przyszedłem. I znów będziemy rozmawiać.
Przecież czuję zapach melonów. Dziewczyna w moich ramionach nagle wydała mi się smutna i
krucha. Było mi jej żal. Zawsze jest mi żal, ale istnieją pewne sprawy, na które nic nie potrafimy
poradzić. Światło. Ciemność. Przeznaczenie. A jej i moje zostały powiązane bez naszej wiedzy i
zgody. Przytuliłem ją mocniej, a ona odwzajemniła uścisk. Była tak bezbronna, a ja musiałem ją
skrzywdzić. Jeśli mówienie o krzywdzie ma tu jakikolwiek sens. Ale chyba ma, skoro myślę o niej
cały czas. O swojej krzywdzie i swoim bólu oraz o bólu, jaki daję innym. Ciemność, Światło,
Przeznaczenie... A być może Bóg, Diabeł lub Ewolucja. Opuszkami palców lewej dłoni musnąłem
skórę na jej karku. Nie cofnęła się.
— Może wyjdziemy stąd? — zapytałem, kiedy muzyka ucichła — lubisz szampana? Kiedy
wypowiedziałem już te słowa, przestraszyłem się, że padły zbyt szybko. Czy nie należało odczekać
parę minut? Potańczyć? Porozmawiać? Inne pary kołysały się jeszcze, nie zwracając uwagi na to,
że Simon i Garfunkel przestali śpiewać. Zastanawiała się przez chwilę, aż wreszcie skinęła głową.
— Zaczekaj na mnie przed domem — powiedziała — będę za parę minut. Zabrało to jej więcej niż
parę minut. Może pół godziny, ale czekałem spokojnie, bo byłem pewien, że dotrzyma obietnicy.
Padał śnieg. Mokry i topniał, nim doleciał do ziemi. Jednak nie schowałem się do bramy.
Wystawiałem twarz na te wilgotne pacnięcia i żegnałem się. Spędziłem tu cztery lata i były to
bardzo dobre lata. Ale tęskniłem. Kiedy nastanie nowy dzień, będę już daleko. Tak się zamyśliłem,
że dostrzegłem ją dopiero, kiedy stanęła tuż obok.
--- Przepraszam — powiedziała i pocałowała mnie w policzek. A potem ujęła pod ramię i
ruszyliśmy szybkim krokiem w stronę postoju taksówek.
Kiedy szedłem obok niej, młodej, pięknej i pełnej energii, znów ogarnęły mnie wątpliwości.
Co by się stało, gdybym wsadził ją do samochodu, a sam odszedł? Czy dostałbym następną
szansę? Ale wiedziałem, że nie zaryzykuję. Nie potrafiłbym zaryzykować.
W lodówce miałem szampana. Zimnego, czerwonego i słodkiego. Może niezbyt
wykwintnego, ale wypiliśmy prawie całą butelkę. Anna (bo znaleźliśmy nawet czas, żeby się sobie
przedstawić), to właśnie ona, wykonała pierwszy krok. Usiadła mi na kolanach, odurzając ciężkim
kadzidlanym zapachem perfum i wtuliła usta w moją szyję. Zaniosłem ją do łóżka i tam powoli
rozebrałem. Miała nieskazitelne, doskonałe ciało, choć była tak szczupła i drobna. Kochaliśmy się
dwa razy, długo, namiętnie i radośnie, a potem ona zasnęła wtulona jakby szukała we mnie
ochrony. Właśnie we mnie! Nie mogłem pozwolić sobie na sen. Wstałem i zacząłem się ubierać, a
potem pakować. Nagle zobaczyłem, że Anna mi się przygląda.
— Co robisz? — spytała.
— Wyjeżdżam — odparłem.
— Dzisiaj?
— Zaraz.
Podszedłem do łóżka i pocałowałem ją w usta.
— Przykro mi, ale muszę wyjechać — szepnąłem — szkoda, że nie spotkaliśmy się w innych
okolicznościach.
Całowałem ją długo, a lewą dłonią pieściłem jej szyję. Nie chciałem, żeby się bała i
potrafiłem zrobić to szybko. Umarła, zanim zdążyła pojąć co się dzieje. Wstałem i chwyciłem
stojący obok łóżka neseser. Rozejrzałem się i natychmiast, prawie natychmiast, zobaczyłem
Bramę. Otworzyła się w lustrze. Poznałem to po charakterystycznym, sinym blasku i lekkim
drżeniu powierzchni. Wszedłem i rzuciłem ostatnie pożegnalne spojrzenie. Anna wyglądała jak
pogrążona w głębokim śnie.
— Do widzenia — powiedziałem i zagłębiłem się w lustro.
Tafla zassała mnie, przedrążyła, przenicowała i wywróciła na drugą stronę. I w tej samej
chwili stałem już na chodniku oparty o latarnię, a obok mnie zahuczał przejeżdżający samochód.
Byłem tak słaby, że musiałem chwycić się betonowego słupa, by nie upaść. Mdliło mnie i całą siłą
woli powstrzymywałem się, aby nie zwymiotować. Kiedy doszedłem do siebie, rozejrzałem się
wokół. Było chłodno i szaro. Listopadowy poranek albo marcowy wieczór. Listopadowy wieczór
albo marcowy poranek. Warszawa. Ulica Marszałkowska. Ale być może tutaj nazywała się
inaczej. Czerwone autobusy, czerwone tramwaje, złote pudełko hotelu Forum i masywne, szare
gmaszysko Pałacu Kultury i Nauki. Podszedłem do kiosku Ruchu i przyjrzałem się gazetom. A
więc jednak był marzec. Starałem się podejrzeć, jakimi banknotami płacą klienci i szybko się
zorientowałem, że wyglądają one nieco inaczej niż te, które mam w portfelu. Cóż, tego należało si
spodziewać i byłem na to przygotowany.
— Kupuje, czy stoi? — zapytał ktoś napastliwie i cofnąłem się gwałtownie.
Znowu zakręciło mi się w głowie i o mało nie upadłem. Upadłbym, gdybym nie
przytrzymał się lady.
— Kurwa, ósma rano, a ten pijany! — usłyszałem jeszcze, zanim odszedłem z powrotem pod słup
latarni.
Wiedziałem, że muszę wziąć się w garść. I wtedy podeszła ta dziewczyna.
— Czy dobrze się pan czuje? — spytała z troską w głosie, a ja ucieszyłem się, bo zrozumiałem, że
to miejsce nie może być złe.
— Tak — powiedziałem — to tylko przelotny zawrót głowy. Czasami, bardzo rzadko, zdarza mi
się zemdleć bez powodu. Ale to już mija...
— Obok jest pogotowie. Może pana odprowadzić? — zaproponowała i odgarnęła włosy, które
wymknęły się z pod czapki.
--- Dziękuję — odparłem — proszę sobie nie robić kłopotu. Przez chwilę stała niezdecydowana, a
potem skinęła mi głową i odeszła.
Zauważyłem, że obróciła się jeszcze, jakby sprawdzając, czy wszystko ze mną w porządku,
ale ja już pytałem kogoś o najbliższy bank. Miałem ze sobą złoto. A złoto jest zawsze złotem i
nigdy nie znalazłem się jeszcze w miejscu, gdzie nie miałoby ono wartości. W banku wymieniłem
część mojej żelaznej rezerwy na banknoty i przyjrzałem się im uważnie. Największym nominałem
był milion z portretem króla Kazimierza Wielkiego, a dolary sprzedawano po siedem i pół tysiąca
złotych. To oczywiście nic nie znaczyło. Oprócz zmian świata zmienia się przecież i czas. Nadal
był rok 1994, a więc ten, który pamiętałem. Jedynie po historii mogę poznać, czy trafiłem we
właściwe miejsce. Po pewnych szczegółach, drobiazgach i niuansach. Dlatego pierwszym
miejscem, jakie odwiedzałem po urządzeniu się była zawsze biblioteka.
Wynająłem pokój w hotelu Victoria i jak zwykle pokazałem paszport stwierdzający, że
jestem obywatelem wyspy Mauritius. Niezależnie od świata i czasu nikt nigdy nie wie jak
powinien wyglądać paszport tak odległego i egzotycznego państewka. Może celnicy lub straż
graniczna? Ale przecież nie zamierzałem wyjeżdżać z Polski. Potem parę dni spędziłem w
bibliotece, choć już pierwsze spojrzenie na karty historycznych książek przekonało mnie, że
trafiłem do niewłaściwego miejsca. Dom nadal był daleko. Chciałem jednak poznać historię tego
świata, bo Bóg raczy wiedzieć, ile czasu w nim spędzę. Wydawało się, że to dobry świat, a
przynajmniej nie gorszy niż inne. Przeżył okres faszystowskiej i komunistycznej dyktatury, ale
teraz wydawał się spokojny i bezpieczny. Warszawa prezentowała się nieźle. Ludzie byli
zabiegani, lecz sympatyczni (choć zważywszy na powitanie, jakiego tu doznałem, można byłoby o
tym powątpiewać). Nie musiałem się martwić ani o pieniądze, ani o pracę, gdyż miałem
wystarczająco dużo złota, by przeżyć tu bezproblemowo kilka lat. Ale, rzecz jasna, gdy tylko
stwierdziłem, że jestem w niewłaściwym miejscu, już marzyłem, aby się stąd wyrwać. Tylko że
akurat to nie zależało ode mnie. Czy nie próbowałem wyjaśnić tego, co się dzieje? Mój Boże,
oczywiście że próbowałem, ale kto byłby w stanie udzielić odpowiedzi na moje pytania? Kto,
zważywszy całokształt sprawy, uwierzyłby, że nie jestem wariatem? Miałem psychoterapeutkę i
opowiedziałem jej wszystko o sobie.
— Sprawdziłam cię — usłyszałem od niej kiedyś — nigdy nie było morderstw, o których
opowiadasz. To „drugie życie” istnieje jedynie w twojej wyobraźni.
— To o czym mówię, nie jest do sprawdzenia — odparłem zrezygnowany — przecież wszystko
działo się gdzie indziej.
— A więc chcesz, abym uwierzyła, że podróżujesz pomiędzy światami i zabijasz w nich
dziewczyny? Wybacz, ale wytłumaczenie jest o wiele prostsze...
Tak, rzecz jasna, miała teorię na mój temat i chciała, abyśmy oboje w nią uwierzyli. W
końcu była psychoterapeutą i nie mogła nic mieć żadnej teorii. Ale wiedziałem doskonale, że w jej
koncepcji nie ma ziarna prawdy. Nie pamiętałem swego dzieciństwa i cóż z tego? Ta amnezja nie
była postawieniem psychologicznej blokady. Nie była obroną przed wspomnieniem o
wydarzeniach, o których nie chciałem pamiętać. Które — jak powiedziała — były może zbyt
straszne, aby o nich pamiętać. Straszne było nie to, co było. Straszne było to, co się działo. To, że
musiałem zabijać, choć zabijać nie chciałem. To, że byłem kimś innym, kimś obcym, a zabójstwo
stanowiło jedynie środek umożliwiający poszukiwanie Domu, za którym tęskniłem. Ale lekarka nie
potrafiła tego zrozumieć ani nie potrafiła mi pomóc. A ja nie mogłem zrezygnować z poszukiwania
mojego świata. Dom jest najważniejszy. Każdy człowiek musi znać swoje miejsce w czasie i
przestrzeni, a ja ani go nie znałem, ani nie potrafiłem do niego dotrzeć.
W miejscu, do którego trafiłem, spędzałem czas w zasadzie spokojnie. Dużo czytałem,
czasem wieczorami chodziłem do nocnych klubów lub do pubów. Poznałem parę osób i
kilkanaście razy wylądowałem w łóżku z miłymi kobietami. Kupiłem bardzo przyzwoicie
wyglądające polskie dokumenty, zdążyłem zrobić kurs doradztwa finansowego, co nie było niczym
trudnym, kiedy poznałem realia gospodarcze. W końcu jestem specjalistą od tych spraw. W każdej
chwili mogłem zacząć pracować, a propozycji było aż nadto. Pewnego dnia, kiedy jadłem w
kawiarni śniadanie, zobaczyłem, że przy stoliku obok siedzi ta dziewczyna. Wstałem.
— Dzień dobry — powiedziałem — chciałbym pani podziękować. Nie poznała mnie i spojrzała na
mnie, nie rozumiejąc, a jej partner zesztywniał, jakby uważał, że za chwilę nadejdzie czas, by dać
mi w mordę.
— To było w marcu. Na Marszałkowskiej. Rano — wyjaśniłem — poczułem się wtedy słabo, a
pani spytała, czy nie potrzebuję pomocy.
— Ach tak — przypomniała sobie i uśmiechnęła się.
Odgarnęła znajomym już gestem kosmyk włosów z czoła.
— Cieszę się, że nic się panu nie stało.
— Chciałbym się jakoś zrewanżować — powiedziałem właściwie na złość temu facetowi, który
przyglądał mi się wściekłym wzrokiem — proszę, to moja wizytówka na wypadek, gdyby
potrzebowała pani pomocy specjalisty.
Podałem jej kartonik i uśmiechnąłem się na pożegnanie. Zapłaciłem rachunek i wyszedłem.
Zadzwoniła wieczorem następnego dnia. Telefon od niej nie zdziwił mnie. Czas i doświadczenie
pozwoliły mi się przyzwyczaić do powodzenia u kobiet. Zaskoczony byłem raczej tym, że ani
pierwsza, ani druga, ani nawet dziesiąta randka nie skończyły się w łóżku. Ale nie nalegałem.
Pozwoliłem wydarzeniom toczyć się łagodnie i wedle ich własnej woli. Alicja, bo tak miała na
imię, przyzwyczajała mnie do spotkań, do własnej obecności i spowodowała, że czasem
zapominałem o Domu. Na krótką chwilę, ale była to chwila pełna ulgi, choć potem zmagałem się z
wyrzutami sumienia. Pewnego wieczoru siedzieliśmy z kieliszkami białego wina, już po dobrej
kolacji, i słuchaliśmy muzyki. Grał modny tu i teraz zespół, a piosenka nosiła tytuł „Biały pies”.
Mały, biały pies bez łat wciąż przychodzi do mnie w snach
Mały, biały psie nie dręcz mnie!
Lecz ten pies wcale nie jest taki mały!
Ma dwa metry wzrostu, sześć długości
Przyszedł do mnie tutaj znów, gdyż się boi samotności!
— Czy miewasz senne koszmary? — spytała.
— O, tak — odparłem — kiedy śnię, że nigdy nie zdecydujesz się zaznać ze mną rozkoszy seksu...
— Ale nie, pytam serio — uśmiechnęła się, a ja tak lubiłem ten uśmiech.
— Czasami — wzruszyłem ramionami, ale to była nieprawda. Mam zawsze koszmary i nigdy rano
ich nie pamiętam. Ale budzę, się czując strach i żal za czymś utraconym. Są chwile, w których
chciałbym nie żyć. Coraz częściej są takie chwile. Może to byłoby lepiej? Potwór umarł...
— O czym one są?
— Jak każde koszmary. O strachu.
— A ja śnię o śmierci — powiedziała — śni mi się zawsze to samo. Leżę w łóżku, w pokoju o
cytrynowożółtych ścianach. Łóżko jest okrągłe i bardzo wygodne. I wtedy ktoś podchodzi i kładzie
dłoń na mojej szyi. Słuchałem jej i mało nie zakrztusiłem się winem.
— Przytulam się do tej dłoni, bo to jest ktoś, kogo kocham, a wtedy on mnie zabija. Tak szybko, że
nie czuję ani bólu, ani strachu. I sen się kończy. Głupie, prawda? — spojrzała na mnie z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin