Norton Andre - Ross Murdock 5 - Ognista ręka.rtf

(549 KB) Pobierz
Ognista rêka

Andre Norton

and P.M. Griffin

 

 

Ognista ręka

 

Przekład Andrzej J.Kowalczyk

Tytuł oryginału: Firehand Ross Murdock vol. V


Mojemu wujowi Patrickowi Murphy’emu, który nauczył mnie,

jak budować okrągłe wieże

P.M.G.


1.

 

Oczy Rossa Murdocka zamigotały płomykami ognia, który właśnie rozpalił. Ogień. Starożytny symbol ogniska domowego. Źródło ciepła i światła. Sprzymierzeniec ludzkości w walce z ciemnością i rzeczywistymi czy wymyślonymi stworami, które ją zamieszkiwały. Przyjaciel człowieka. Wróg człowieka. Ogień może także ranić, świadczyły o tym poparzona twarz i ręce Murdocka.

Mimo to ogień był mu pomocą. Ból, czysto fizyczna męczarnia, przedarł się przez łańcuchy przymusu mentalnego, które kosmici próbowali nałożyć na jego umysł, by poddać go swojej woli.

Zapłonął w nim gniew i rozszerzał się jak płomienie ognia, który właśnie rozpalił. Ci obcy prześladowali go od wielu dni. Śledzili go bez wytchnienia przez cały czas, gdy szedł w dół rzeki, rozpaczliwie usiłując dotrzeć do miejsca spotkania. Szukali go, skierowali przeciwko niemu potworne siły swoich umysłów, aby go złamać i zmusić do powrotu. Każdy jego krok był walką z własnym ciałem, a kiedy chciał się przespać, przywiązywał się do drzewa albo do korzenia, żeby w stanie nieświadomości nie wrócić i nie oddać się w ich ręce.

Podniósł głowę. Poraniony, głodny, wyczerpany, jednak tego dokonał. Wprawdzie za późno, ale jednak dotarł. Był wolny i odparł ich pierwszy atak.

Będzie wolny. Wszystko jedno, czy uda mu się jakimś cudem wrócić do własnych czasów, czy pozostanie w epoce brązu, czy będzie żył jeszcze wiele lat, czy umrze wkrótce z głodu albo od miecza — i tak nękać go będą problemy, których źródło znajdowało się na jego rodzinnej Ziemi. Łysawcy nie dostaną go i nie będą nim rządzić.

Murdock spojrzał na broń, którą ściskał w prawej dłoni. Nie wyglądała na taką, która będzie skuteczna przeciwko paraliżującej sile obcych. Była to tylko płonąca głownia wyjęta z ogniska rozpalonego z drewna wyrzuconego przez morze, ale wystarczy — jeśli tylko będzie miał odwagę jej użyć.

Znów zaatakowali. Byli zdecydowani skruszyć jego niewytłumaczalny opór, jednak wytężył wszystkie siły, by zwalczyć dotkliwy ból, który eksplodował w jego głowie. Nadal panował nad swoim umysłem. Był w stanie myśleć, był w stanie kontrolować mięśnie.

Rozpostarł lewą dłoń na szerokiej powierzchni głazu. Powoli, bezlitośnie przybliżył do niej płonącą głownię…

 

Ross usiadł, tłumiąc krzyk, który go obudził. Jego serce nadal dudniło z przerażenia wywołanego nocnym koszmarem. Minęło kilka chwil, zanim całkowicie odzyskał kontrolę nad sobą.

Niech szlag trafi tych Łysawców! Niech szlag trafi każdego z ich po trzykroć przeklętego rodzaju! Gdy nie spał, wspomnienie pierwszego starcia z ich wolą nie sprawiało mu kłopotu, ale w czasie snu zbyt często jego umysł ogarniały przerażenie i ból.

Cóż, tym razem sam był sobie winien. Gdy był zmęczony po porannym wysiłku, powinien odświeżyć się pływaniem, zamiast rozkładać się pod drzewem jak jakiś turysta podczas wakacji tam, na Terrze.

Agent czasu wstał i poszedł plażą do brzegu morza. Oddychał głęboko, żeby świeże powietrze rozwiało ostatnie ślady nieprzyjemnego snu.

Spoglądał ponuro na rozciągający się przed nim piękny krajobraz, nie odczuwając zachwytu, który towarzyszyłby mu w innych okolicznościach.

Lazurowe niebo łączyło się na horyzoncie z błękitem bezkresnego oceanu przechodzącym nad mieliznami w turkus. Woda była ciepła, doskonała do pływania. Nie odczuwało się szoku termicznego, powodowanego zetknięciem rozgrzanego ciała z zimną wodą, Powietrze również było wspaniałe, rozgrzane, ale tak rześkie od morskiej bryzy, że nie czuło się jego gorąca.

Wszystko było doskonałe na tej Hawaice z odległej przeszłości. Tak cholernie doskonałe…

Ross Murdock przycisnął do czoła pokryte bliznami po oparzeniach palce lewej dłoni, ale odzyskał panowanie nad sobą. Byli nieodwołalnie uwięzieni i będą musieli tu zostać przez resztę swoich dni. Musiał się z tym pogodzić i zrobić wszystko, aby ułożyć sobie życie jak najlepiej.

Nie był w stanie! Starał się, ale nie znajdował tu niczego, co byłoby dla niego podporą, czemu mógłby się poświęcić bez reszty. Tak było, dopóki on i jego towarzysze — człowiek i delfiny — nie połączyli sił z tubylcami, by odeprzeć międzygwiezdnych najeźdźców, których celem było zniszczenie wszystkich ważniejszych form życia na tym świecie.

Przez moment w jego bladych, szarych oczach zapłonął ogień. Odkąd siłą rzeczy stał się uczestnikiem Projektu i zaczął podróżować w mglistą przeszłość swojej rodzimej Terry, walczył z tym starożytnym, śmiertelnie niebezpiecznym ludem gwiezdnych wędrowców, których nazwał Łysawcami z powodu ich ogromnych głów pozbawionych włosów. To oni byli wrogami z jego koszmarów. Świetnie się do tego nadawali ze swoim znakomitym uzbrojeniem, z przerażającą zdolnością kontroli umysłów i całkowitą pogardą dla wszelkich odmiennych form życia.

Uniósł głowę. Kiedyś przecież ich pokonał. Należał do zespołu, który zdobył jeden z ich statków gwiezdnych i sprowadził go Terrę wraz z całą biblioteką taśm z nagraniami z podróży, co otworzyło jego rodzajowi świat gwiazd i planet je okrążających. Zabił tam wtedy kilku gwiezdnych zbrodniarzy.

Światło znów go opuściło. Westchnął. Hawaika była jednym ze światów, na które doprowadziły terrańskich odkrywców taśmy z zdobyte na Łysawcach. Znaleźli pokrytą lotosami planetę, na której było żadnych większych form życia i nic nie wskazywało, żeby kiedykolwiek istniały, dopóki on sam, Gordon Ashe, Karara Treli i towarzyszące jej delfiny — Tino–rau oraz Taua — nie wybrali w przeszłość planety, w sam środek czasu, gdy poprzednia rasa całkowicie wyniszczyła lokalne formy życia. Pomogli tubylcom zjednoczyć się — bo istniały tu dwie odrębne rasy — i poprowadzili ich do zwycięskiej walki z najeźdźcami. Ceną ostatecznego zwycięstwa była jednak utrata portalu, przez który tutaj weszli. Zwycięstwo i życie dla Hawaiki były zarazem wyrokiem dla niego i jego ludzi.

Młody człowiek zadrżał i westchnął głęboko. Kiedy portal zniknął, zostali zamknięci w czasie, w historii tego obcego świata, na zawsze odcięci od swoich czasów, swojego ludu i swojej pracy. Od wielkiej bitwy upłynęły trzy miesiące. Trzy miesiące, a wydawało mu się, jakby to były trzy lata. Albo trzydzieści…

Spoglądał ponuro, gdy nagle jego zadumę przerwały plusk i śmiech. Jakieś dziesięć metrów od niego wyłoniła się z wody smukła kobieta, a chwilę później dwa rozbrykane srebrnobłękitne kształty — delfiny baraszkujące tak, jak tylko one potrafią.

Ross pomachał ręką, bo oczekiwano od niego jakiejś reakcji, ale szybko odwrócił się i poszedł w stronę oddalonych skał, gdzie mógł usiąść i chwilę spokojnie pomyśleć.

Zmienił trochę zdanie. Los, który przypadł w udziale ich misji, nie był nieszczęściem dla wszystkich jej członków. Delfiny świetnie zaadaptowały się w tym świecie i w tych czasach. A Karara…

Murdocka mimo upału przeszył dreszcz. Ten świat i ten czas były jakby dla niej stworzone.

W bitwie przeciwko najeźdźcom ludzie z Terry złączyli się i zmieszali z trzema Foanna, ostatnimi, jakie zostały ze starej, magicznej rasy, rządzącej niegdyś Hawaiką. Do podjęcia tego drastycznego kroku zmusiła ich potrzeba. Uczynili to mimo niebezpieczeństwa, że mogłoby to ich samych jakoś przemienić. Murdock i jego partner, doktor Gordon Ashe, wyszli z tego bez szwanku. Mówiąc ściślej — zostali odrzuceni przez Siły, które przywołali. Ale inaczej było z Trehern. Zbadały ją i uznały, że się nadaje. Znów wstrząsnął nim dreszcz i zamknął oczy. Kiedy do nich wróciła, nie była już człowiekiem.

Ross raz jeszcze przyjrzał się istocie igrającej z delfinami. Jej osobowość pozostała bez zmian. Prawie. Błogosławił za to nieznane bóstwa, które rządzą czasem i przestrzenią. Nigdy nie lubił Karary, mimo że szanował jej umiejętności i odwagę. Nie miało to zresztą znaczenia. Byli towarzyszami, Terranami, ludźmi pośród pięknych, ale obcych istot…

Karara była przedtem istotą ludzką. Teraz była jedną z Foanna, jeszcze zaledwie cieniem Foanna, ale z każdym tygodniem, gdy coraz lepiej rozumiała i poznawała tajemną trójcę, różnica między nią a towarzyszami z Terry zdawała się pogłębiać — zarówno w jej wyglądzie, jak i w jej wnętrzu.

Z początku sądził, że ta przeklęta planeta zmieniła również Gordona. Nie pod względem fizycznym ani psychicznym. Ross miał wrażenie, że Gordon traktuje go inaczej niż podczas pierwszej wspólnej misji. Jemu także łatwo przychodziło obcować z Foanna, ale on był naukowcem, żądnym wiedzy i zdolnym do skoncentrowania się na nauce. Gdyby nie Projekt, który ich połączył, Ross Murdock niewiele miałby wspólnego z tym człowiekiem.

Agent czasu zacisnął palce na rozgrzanym od słońca kamieniu Teraz, gdy niebezpieczeństwo minęło, niewiele miał do zaoferowania Hawaice. Nie pasował tutaj. Nie był w stanie połączyć się mentalnie z Foanna, chociaż one potrafiły odczytywać fragmenty jego myśli. Co więcej, nie chciał dawać im głębszego dostępu do swoje go wnętrza i sama myśl o tym budziła w nim niechęć.

Murdock uśmiechnął się smutno. Przez swój egoizm i litość nać sobą źle ocenił stosunek Ashe’a do miejsca ich wygnania. Gordon mógłby lepiej sobie radzić, ale był równie nieszczęśliwy, jak Ross.

Przede wszystkim był archeologiem, a nie antropologiem, a już na pewno nie należał do tych miłośników czystej teorii, którzy ślęczą nad faktami zebranymi przez innych jak skąpiec nad pieniędzmi, których nigdy nie wyda. On też poświęcił się Projektowi Czasu i perspektywom gwiezdnych światów, które Projekt otwierał. Fakt że został odcięty od tego wszystkiego i wciśnięty siłą w fotel obse watora, był dla niego równie zabójczy, jak i dla jego niespokojnego młodszego towarzysza.

Jeśli chodzi o więź między nimi, to nie miał na ten temat zdania Nie uległa zerwaniu ani nie osłabła. Zmieniły się tylko sposoby je okazywania w tych całkowicie zmienionych warunkach, w których przyszło im żyć.

To, że archeolog spędzał wiele czasu z Foanna, wynikało za równo z jego wykształcenia i zainteresowań, jak i z faktu, że umiał się z nimi dobrze porozumieć. Pan Czasu, pomyślał Ross, nieświadomie powtarzając sformułowanie, którego użyła Eveleen. Ogarnęły go nagle ból i wstyd. Powinien klęknąć przed nimi z wdzięczności, zamiast wzbudzać w sobie zazdrość. To przecież im ten stary człowiek zawdzięczał całkowite wyleczenie ran umysłu, które od niósł po stracie Travisa Foksa i jego kolonii. Ashe bez powodu czuł się za to odpowiedzialny, a ból i poczucie winy omal go nie zniszczyły.

 Ross! Odwrócił się.

 Tutaj, Gordonie!

Dołączył do niego. Ashe był prawie o głowę wyższy od Murdocka i o kilka lat od niego starszy, ale ciało miał smukłe, twarde i zbrązowiałe od słońca Hawaiki, chociaż nalegał, żeby obaj chronili się przed promieniami słońca, które na dłuższą metę mogą okazać się niebezpieczne.

 Spójrz na tych troje — powiedział Ross, wskazując na Kararę i morskie ssaki z wyraźną przyjemnością. Jedno było pewne: nikt nie przyłapie go na tym, że jak jakiś rozpieszczony nastolatek kręci nosem na los, którego nie jest w stanie zmienić.

 Znaleźli swój dom — zgodził się Gordon z uśmiechem. Popatrzył na towarzysza badawczo, ale zaraz przeniósł wzrok na koniec plaży, w stronę statku o wysokich masztach stojącego przy brzegu.

 Obserwowałem dzisiaj ciebie i Torgula. Wytrącenie mu broni zajęło ci dokładnie dwie minuty i czterdzieści sekund, a on przecież uprawia szermierkę na miecze odkąd przestał raczkować. Nawet na Eveleen zrobiłoby to wrażenie.

Ross poczuł ostre ukłucie smutku na wspomnienie tej silnej, choć małej instruktorki walki dawną bronią, uczestniczącej w Projekcie. Zmusił się do śmiechu.

 Powiedziałaby, że jest całkiem nieźle, i kazałaby mi doskonalić się we władaniu jakimś innym śmiercionośnym narzędziem.

Mimo wszystko był zadowolony. To właśnie Ashe nalegał, żeby — zamiast wyłącznie walczyć z brzemieniem czasu — uczył się od otaczających go ludzi wszystkiego, czego się da, a zwłaszcza ich sposobów walki i żeglugi morskiej. Tak jakby przygotowywał się do następnej misji, starając się wyszkolić jak najlepiej, by zasłużyć na swoje wynagrodzenie.

Posłuchał go dość chętnie, ale nie miał do tego serca, choć zajęcie było interesujące, a wysiłek pozwalał mu zachować dobry refleks i bystry umysł. Chroniło go to także skutecznie przed obłędem. Nauka rzemiosła wojennego Tułaczy, samoobrona i kierowanie statkami, które mieli we krwi, nie pozwalały na takie trwonienie czasu jak przez ostami kwadrans.

Nagle przepełniło go poczucie winy. Popatrzył posępnie na archeologa. Tak wiele zawdzięczał temu człowiekowi.

 Nie chcę wracać — powiedział nagle. — Nie chcę być tym, kim byłem.

 Nawet nie przypuszczałem, że chcesz. — Murdock zaszedł już daleko na drodze drobnych przestępstw, gdy odkryli go ludzie Projektu.

Było to jakieś sześć terrańskich lat temu. Był wtedy chłopcem o instynktach wodza klanu lub komandosa, w czasach, kiedy takie talenty były raczej szkodliwe dla otoczenia, a wykorzystane mógł być tylko w takich wyspecjalizowanych grupach jak ich. Ross udowodnił, że był jednym z ich najciekawszych odkryć, a być może najlepszym.

 Wydoroślałeś, młody przyjacielu. — Oczy mu rozbłysły. — Tylko nadal brakuje ci cierpliwości.

 Dużo nam jej jeszcze będzie potrzeba — powiedział cicho Rośs starając się nie zdradzić smutku, który ściskał mu gardło.

 Nie sądzę — odparł jego partner. — Na twoim miejscu myślałbym o pokazaniu swoich nowych umiejętności Eveleen Riordan dużo wcześniej. To chyba kwestia dni.


2.

 

Murdock czuł, jak napinają mu się mięśnie klatki piersiowej i brzucha. Zaczerpnął głęboko tchu, żeby się opanować i spojrzał spokojnie w niebieskie oczy rozmówcy.

 Nie żartuj, Gordon. To wcale nie jest śmieszne… Ashe roześmiał się.

 Uspokój się, Rossie Murdocku. Obawiam się, że trochę się nad sobą rozczuliłeś, ze szkodą dla myślenia.

 Mów dalej. — Chętnie powiedziałby mu, gdzie może sobie wsadzić takie uwagi, ale Ashe miał rację, a poza tym ciekawość wzięła górę nad chęcią słownej riposty.

 Spójrz na sprawę z punktu widzenia Projektu. Pięcioro doświadczonych, bardzo drogich agentów czasu nagle znika, a na ich miejscu pojawia się w pełni rozwinięta cywilizacja Hawaiki z nieznanymi dotąd okazami flory i fauny. Jak sądzisz, jak powinni zareagować?

 Otworzyć portal tak szybko, jak tylko się da, i dotrzeć do nas. — Zrodziła się w nim nadzieja, której nie chciał tracić. — Gordon, ale to trwa już trzy miesiące — powiedział.

 Naszego czasu. Poza tym będą musieli dogadać się z tubylcami, a potem ustalić nie tylko właściwą epokę, ale także dokładny czas, miesiąc, tydzień, a może nawet dzień.

Ross spojrzał na falujące wody oceanu.

 Dlaczego wcześniej nic nie powiedziałeś? Ashe westchnął.

 Bo nie byłem pewien. Było tyle wątpliwości, tyle rzeczy, o których nie miałem pojęcia, tyle domysłów. Ross, byłbyś w stanie zaakceptować wieczne wygnanie, ale chciałem ci oszczędzić lat oczekiwania i niepewności. Za bardzo sam się z tym męczyłem.

Murdock rzucił mu szybkie spojrzenie.

 Przepraszam — opuścił głowę. — Nie na wiele ci się zdałem. Gordon uśmiechnął się.

 Zrobiłeś, co do ciebie należało.

 Mówisz, że to kwestia dni? — zapytał młodszy agent, czując, że narasta w nim niecierpliwość. Niecierpliwość? To było jak powrót do życia.

Pokiwał głową.

 Foanna są tego samego zdania. Pomogły mi znaleźć oznaki, że przełom jest bliski. — Skrzywił się. — Tak prawdę mówiąc, to próbowałem im pomóc. Ynvalda odkryła coś wczoraj rano; początki zakłóceń, które wydają się być tym, na co czekamy.

 Być może — odparł ostro Ross. Kosmici już wcześniej użyli terrańskich portali czasowych. Przeszli przez nie, żeby siać spustoszenie na każdym poziomie. Poza tym nie można uznać za przyjaciół całej ich rasy. Podziały od wieków były przekleństwem ludzkości. Były też inne podobne do Projektu przedsięwzięcia, których operatorzy, szukając zemsty, gdy tylko pojawiała się szansa, zachowywali się nie lepiej niż bandy Łysawców.

 Nie będziemy tu przecież stali z uśmiechem na twarzy i otwartymi ramionami, kiedy portal się pojawi. O ile się pojawi. Musimy być całkowicie pewni, kto i w jakim celu z niego wyjdzie.

Murdock nagle znów spojrzał na ocean.

 Gordon, a co z Kararą? Dla niej nie ma powrotu. Nie może być.

 Jest agentką — odparł cicho zapytany.

 Była. Teraz jest jedną z Foanna. Jeśli z nami wróci, chłopcy rozłożą ją na czynniki pierwsze, a przynajmniej będą się starali to zrobić. Nie będzie już dla niej życia.

Ross patrzył na szczęśliwą trójkę. Przepełniał go ból na myśl o rym, co wkrótce będą musieli zapewne wycierpieć, a co będzie znacznie gorsze od tego, co sam niedawno przeżył. Dotknie to całą trójkę. Łączyły ich takie związki, że to, co raniło człowieka, raniło również morskie ssaki.

 Hawaika, ta Hawaika to teraz ojczyzna Karary. Niech zostanie razem z delfinami, jeśli tego chcą. Po prostu powiedz szefom, że chce tu pozostać z własnej woli.

Jesteś wspaniałomyślny, młodszy bracie, i błogosławiony. Czuć i współczuć to wielki dar, choć nie zawsze łatwy dla jego posiadacza.

Te słowa zadźwięczały nie w jego uszach, ale bezpośrednio w umyśle. Ross zdążył się już trochę przyzwyczaić do używanych przez Foanna metod mentalnego komunikowania się, ale musiał się jeszcze nauczyć, żeby nie podskakiwać z zaskoczenia ani nie chmurzyć się gniewnie, kiedy odwracał głowę w stronę źródła słów–myśli.

Powietrze przed nim zadrgało. W następnej chwili jakby zgęstniało i uformowało się w postać w szarym płaszczu. Stała przed nim Ynvalda, odrzuciła kaptur do tyłu i pozwoliła atmosferze na tyle się uspokoić, żeby Terranie mogli ją rozpoznać.

Był zły i nie zważał na to, że mogła wyczuć jego irytację. Nie znosił również tego, że ciągle go w ten sposób zaskakiwano, i nie znosił tych teatralnych chwytów. Nie widział też celu w dalszym zajmowaniu się Foanna, przynajmniej w takim zakresie, jaki należy do obowiązków agenta czasu. To było inaczej niż w przypadku Tułaczy i Rozbijaków, przyznawał, ale ani on, ani Gordon nie powinni poddawać się wrażeniu, jakie wywierały na nich Foanna.

 Witaj, pani — powiedział Ashe. Powitanie należało do niego, jako że był przywódcą ludzi. — Słyszałaś naszą rozmowę?

 Częściowo — odpowiedziała melodyjną mową swojego gatunku.

Ynvalda zwróciła się do Murdocka. Wyczuwał w niej lekkie rozbawienie wywołane jego gniewem, ale jej głos i wyraz twarzy były poważne.

 Nie musisz się obawiać o naszą siostrę — zapewniła go. — Potrafi się bronić i nie przejdzie przez żadne z waszych wrót.

 Chyba że sama postanowi to zrobić — odparł spokojnie.

Foanna przez chwilę mierzyła go wzrokiem.

 Masz rację, młodszy bracie — powiedziała łagodnie. — Ta decyzja należy całkowicie do niej. Przyjmuję upomnienie.

Ashe odetchnął. Ross coraz częściej wznosił się ponad swój dotychczasowy poziom, szczególnie wtedy, gdy chodziło o prawa innych.

 Porozmawiam z nią, gdy wyjdzie na brzeg — obiecał — chociaż wszyscy wiemy, jaka będzie odpowiedź jej i delfinów.

Gordon przymrużył oczy, starając się stłumić budzącą się w nim nadzieję.

 Masz dla nas jakieś wieści, pani? — Musiał się bardzo wysilić, żeby pytanie zabrzmiało obojętnie. Myśl o domu, myśl o Terrze przepełniała całe jego jestestwo…

Powoli skłoniła głowę, przytakując.

 Tak. Portal uformował się i wkrótce powinien się otworzyć, ale czy wyjdą z niego przyjaciele czy wrogowie, tego żaden ze śmiertelników po tej stronie nie może wiedzieć ani nawet się domyślać.


3.

 

Ross Murdock przykucnął za wysoką, połamaną kamienną kolumną, serce waliło mu jak młotem. Oblizał suche usta niemal równie suchym językiem i mocniej ścisnął broń, choć ręce bolały go już od tego wysiłku.

Jeśli z portalu wyłonią się Łysawcy, to im pozostanie tylko ułamek sekundy, żeby ich odeprzeć, rozkojarzyć, do czasu, gdy Foanna będą w stanie zastosować silniejsze moce. Ludzie–wrogowie mogliby stanowić większy problem…

Sieć uformowała się. Dobrze znany wzór wskazywał, że przynajmniej urządzenie użyte do jego utworzenia skonstruowali ludzie.

Pojedyncza sylwetka nabrała kształtów. Przybysz był mały i wydawał się jeszcze mniejszy, gdy kucając, starał się utrudnić ewentualnym wrogom trafienie. Starała się. Ross otworzył usta ze zdziwienia. Pewnie by się z niego śmiali, gdyby ktokolwiek oderwał wzrok od portalu i spojrzał na niego. Jakkolwiek formalnie była agentem, to była jedną z tych osób, których przybycia z przyszłości, żeby ich ratować, spodziewał się najmniej.

Kobieta nabrała odwagi i wyprostowała się.

 Doktorze Ashe, Murdocku, Trehern, na wszystkie świętości, nie zastrzelcie mnie — powiedziała z ledwie wyczuwalną niepewnością świadczącą o tym, że nie była całkiem spokojna.

 W porządku, panno Riordan — krzyknął Gordon. — Proszę wyjść… Kto jeszcze jest z panią?

 Nikt. Tylko ja.

Eveleen rozejrzała się i natychmiast spostrzegła młodszego agenta.

 Ross Murdock! — wyciągnęła do niego rękę. — Cieszę się, że znów cię widzę. Obu was — dodała — ale nigdy nie miałam przyjemności uczyć pana, doktorze Ashe, więc pana tak dobrze nie znam.

Ross serdecznie uściskał jej dłoń. Ucieszył go jej widok. A raczej — jej razem z tym wspaniałym, działającym portalem czasu.

To nie znaczy, że sama instruktorka walki nie była na swój sposób piękna — miała wielkie, brązowe, ozdobione długimi rzęsami oczy, delikatne rysy twarzy i kasztanowe włosy okalające łagodną bladość jej celtyckiej cery. Była mała i smukła, niezwykle proporcjonalna i poruszała się z wdziękiem tancerki. Ale w tej chwili uderzyło go nie tyle jej piękno fizyczne, ile to wszystko, co oznaczało jej przybycie tutaj.

Nagle odprężenie i wyraźne zadowolenie opuściły nowo przybyłą. Zesztywniała i odkręciła się na pięcie, żeby stanąć twarzą w twarz z trójką Foanna. Oczy jej zabłysły, jakby gotowała się do walki.

 Cofnąć się! — parsknęła. — Natychmiast precz z mojego umysłu i trzymać się z daleka!

 Spokojnie, panno Riordan — szybko wtrącił się Ashe. — To są Foanna. To nasi sojusznicy, nasi przyjaciele.

Ross wyprostował się. Tylko on potrafił w pełni docenić reakcje instruktorki na specyficzną formę przesłuchania stosowaną przez tubylców.

 Zostawcie ją! — błyskawicznie zmienił ton, choć było w nim więcej prośby niż rozkazu. — Dajcie jej kilka minut, o wielkie. My ją znamy.

 Pokój, młodszy bracie. Witamy młodą siostrę.

Eveleen podeszła bliżej do Murdocka. Spojrzała na Foanna, próbując utrzymać pozory pewności siebie mimo mocnego bicia serca.

 Wybaczcie, o wielkie — powiedziała miękko — ale my „ludzie” uważamy nasze myśli i odczucia za prywatną własność. Niechętnie znosimy wtargnięcie w nasze umysły bez względu na jego cel, tym bardziej że nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni.

Ynlan uśmiechnęła się.

 Z młodszym bratem jest tak samo. Bądź spokojna. Nie możemy przebić tarcz ochronnych w waszych umysłach, choć twój zadaje więcej bólu, bo nas odrzucasz.

 Dziękuję za zrozumienie, o wielka. — Terrańska kobieta rozejrzała się. — Gdzie jest Karara?

 Mieliśmy tu kłopoty z Łysawcami — odparł szybko Ashe. — Niestety Kararze się nie udało.

Uśmiech rozjaśnił oczy Eveleen.

 Miała w tych wydarzeniach wyjątkowo duży udział. Zanim Ashe zdążył coś powiedzieć, włączyła się Yngram, trzecia spośród Foanna.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin