03. Clive Cussler, Grant Blackwood - Królestwo.pdf

(1710 KB) Pobierz
KRÓLESTWO
Przekład: MACIEJ PINTARA
Tytuł oryginału: The Kingdom
814414961.001.png
Prolog
Zapomniany kraj
Czy mogę być ostatnim ze stu czterdziestu Strażników? Ta ponura myśl nie
dawała Dhakalowi spokoju.
Główne siły najeźdźców wtargnęły do jego ojczyzny od wschodu osiem tygodni
wcześniej. Pokonawszy wzgórza, zalały doliny, gdzie równały z ziemią wioski i
wycinały w pień wszystkich na swej drodze.
Konnicy i piechocie wroga towarzyszyły elitarne oddziały, które miały tylko
jedno zadanie: zlokalizować świętego Theuranga i dostarczyć go królowi. W
przewidywaniu tego Strażnicy relikwii niepostrzeżenie zabrali ją z miejsca jej kultu i
wywieźli.
Dhakal zwolnił do kłusa, zjechał ze szlaku między drzewa i zatrzymał konia na
ocienionej polanie. Zeskoczył z siodła, a gdy jego wierzchowiec skierował się do
pobliskiego strumienia, by ugasić pragnienie, ruszył za nim i sprawdził skórzane
pasy mocujące sześcienny kufer do zadu zwierzęcia.
Skrzynia zawierająca bezcenny ładunek była istnym cudem techniki.
Zbudowano ją tak solidnie, że mogła wytrzymać upadek z wysoka na skałę lub
wielokrotne uderzanie maczugą bez najmniejszego śladu pęknięcia. Miała wiele
zamków, ukrytych i skonstruowanych tak przemyślnie, że prawie nie do otwarcia.
Żaden z dziesięciu Strażników w drużynie Dhakala nie zdołałby otworzyć tego
niezwykłego kufra; żaden też nie wiedział, czy w jego skrzyni znajduje się
oryginalna relikwia. Zaszczyt, albo może przekleństwo, poznania prawdy spotkał
tylko Dhakala. Nie wiedział, dlaczego właśnie jemu powierzono świętego
Theuranga, lecz doskonale zdawał sobie sprawę z ogromnej odpowiedzialności, jaka
na nim spoczęła. Miał strzec bezcennej relikwii i wkrótce, jeżeli dopisze mu szczęście,
znajdzie bezpieczne miejsce do jej ukrycia.
Wymknął się ze swoją drużyną ze stolicy prawie dziewięć tygodni temu,
zaledwie godziny przed pojawieniem się najeźdźców. Przez dwa dni pędzili konno
na południe, oddalając się od płonących wiosek i pól. Trzeciego dnia rozdzielili się i
każdy Strażnik podążył w ustalonym zawczasu kierunku. Większość nadal oddalała
się od linii natarcia najeźdźców, ale niektórzy zawrócili w jej stronę. Wszyscy oni –
wraz ze swymi skrzyniami służącymi za przynętę – trafili w ręce wrogów i albo już
nie żyli, albo cierpieli straszliwe męki, gdyż żądano od nich ujawnienia, jak otwiera
się kufer, a przecież żaden nie znał odpowiedzi na to pytanie.
Dhakal miał rozkaz jechać na wschód, ku wstającemu słońcu, i utrzymywał ten
kierunek od sześćdziesięciu jeden dni. Okolice, które teraz przemierzał, bardzo
różniły się od suchego górzystego kraju, gdzie dorastał. Tutaj też wznosiły się góry,
lecz porastały je gęste lasy, a w dolinach między szczytami lśniły liczne jeziora. O
wiele łatwiej było się tu ukryć, ale że Dhakal nie znał terenu, znacznie wolniej
posuwał się naprzód. No i groziło mu wpadnięcie w zasadzkę, nim zdążyłby
umknąć.
Już pięć razy obserwował z ukrycia, jak pościg przejeżdża tuż obok niego, a
dwukrotnie starł się z jeźdźcami wroga. Chociaż wyczerpany i sam przeciwko
kilkunastu, pokonał przeciwników. Ciała i oręż wrogów zakopał, a ich konie
rozpędził.
Od trzech dni nie widział ani nie słyszał pościgu. Nieliczni miejscowi, których
spotkał na swojej drodze, nie zwracali na niego uwagi, zapewne dlatego, że nie
różnił się od nich zbytnio ani rysami twarzy, ani posturą. Intuicja podpowiadała mu,
żeby jechał dalej, że nie oddalił się wystarczająco od...
Po drugiej stronie strumienia, w odległości może pięćdziesięciu metrów, rozległ
się trzask złamanej gałązki. Ktoś inny zlekceważyłby ten odgłos, ale Dhakal wiedział,
że to jakiś jeździec przedziera się przez gęste zarośla. Spojrzał na swego konia, który,
zaalarmowany niespodziewanym dźwiękiem, przestał pić, uniósł łeb i zastrzygł
uszami.
Od strony szlaku dobiegł chrzęst żwiru pod kopytami. Dhakal wyciągnął łuk z
pochwy na plecach i strzałę z kołczana i przykucnąwszy w wysokiej trawie,
częściowo ukryty za nogami swego wierzchowca, spojrzał pod brzuchem zwierzęcia
w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu. Nic. Popatrzył w prawo. Wąski szlak, ledwo
widoczny między drzewami, był pusty. On jednak nie rezygnował, pewny tego, co
usłyszał. Obserwował i czekał. Nie musiał czekać długo.
Po niespełna minucie znów rozległ się cichy chrzęst.
Dhakal nasadził strzałę na cięciwę łuku.
Chwilę później na szlaku ukazał się koń. Przeszedł stępa kilka metrów, po czym
się zatrzymał. Dhakal widział tylko nogi jeźdźca i jego dłonie w czarnych rękawicach
oparte na łęku siodła. Gdy jeździec szarpnął wodze, które wcześniej trzymał luźno,
koń zarżał i tupnął kopytem.
Dhakal nie miał wątpliwości, że to zamierzony manewr, mający na celu
odwrócenie uwagi. Atak nastąpi od strony lasu.
Napiął łuk, wycelował i wypuścił strzałę. Grot utkwił w górnej części uda
jeźdźca, tuż pod biodrem. Mężczyzna chwycił się za nogę i z głośnym krzykiem
spadł z siodła. Dhakal wiedział, że trafił. Strzała przebiła tętnicę udową; mężczyzna
został wyłączony z walki i skona za kilka minut.
Nadal w przysiadzie, Dhakal obrócił się na pięcie, jednocześnie wyciągając z
kołczana trzy następne strzały. Dwie położył na ziemi przed sobą, trzecią nasadził na
cięciwę. W odległości dziesięciu metrów dostrzegł trzech wojowników, którzy
skradali się przez zarośla z mieczami w dłoniach. Wycelował w jednego z nich i
strzelił. Mężczyzna upadł. Dhakal szybko wypuścił dwie następne strzały. Drugiego
mężczyznę trafił prosto w pierś, a trzeciego w szyję. Wtedy zza kępy drzew wypadł
czwarty wojownik i z okrzykiem bojowym natarł na Dhakala. Był już prawie przy
brzegu strumienia, gdy kolejna celnie wymierzona strzała położyła go trupem. W
lesie zaległa cisza.
Tylko czterech? – zastanawiał się Dhakal. Nigdy przedtem nie wysyłali mniej niż
dziesięciu.
Jakby w odpowiedzi na jego zdziwienie, na szlaku za nim rozbrzmiał tętent
kopyt. Dhakal odwrócił się i zobaczył, jak rząd jeźdźców mija galopem martwego
towarzysza. Trzech... czterech... siedmiu... Naliczył dziesięciu i wciąż ich
przybywało. Przewaga wrogów była miażdżąca. Dhakal wskoczył na siodło, napiął
łuk i odwrócił się w momencie, gdy pierwszy jeździec wypadł spomiędzy drzew na
polanę.
Dhakal błyskawicznie wycelował i strzelił. Grot strzały utkwił w prawym oku
mężczyzny. Siła trafienia wyrzuciła go z siodła, tak że upadł prosto pod nogi konia
następnego jeźdźca. Wierzchowiec stanął dęba i cofnął się, blokując pozostałe, które
zaczęły na siebie wpadać. Atak się załamał.
Dhakal wbił pięty w boki swojego konia. Wierzchowiec posłusznie skoczył z
brzegu do wody i pomknął w dół strumienia.
Dhakal szybko zdał sobie sprawę, że tym razem nie wydostanie się z zasadzki.
Wrogowie śledzili go od jakiegoś czasu i zdołali otoczyć.
Przez plusk płytkiej wody pod kopytami konia słyszał odgłosy świadczące, że
część jeźdźców przedziera się przez las na prawym brzegu strumienia, a część
podąża szlakiem biegnącym wzdłuż lewego brzegu.
Dhakal zbliżał się do miejsca, gdzie strumień skręcał w prawo. Drzewa
porastające brzeg były tu gęściejsze i zasłaniały słońce, tak że znajdował się w
półmroku. Usłyszał za plecami głośny okrzyk. Obejrzał się przez ramię i zobaczył
czterech jeźdźców prowadzących pościg. Zerknął w prawo i dostrzegł ruchome
cienie koni między drzewami. Wrogowie najwyraźniej chcieli, żeby nadal jechał
wzdłuż strumienia. Ale dlaczego?
Odpowiedź nadeszła chwilę później, gdy dotarł do zakrętu. Strumień stał się
czterokrotnie szerszy, a kolor wody wskazywał, że jest również znacznie głębszy.
Dhakal skierował konia w lewo, ku piaszczystemu brzegowi, ale wtedy z lasu
wypadło pięciu jeźdźców i ruszyło prosto na niego. Dwaj pochylali się w siodłach z
ustawionymi poziomo kopiami, a trzej pozostali siedzieli prosto z napiętymi łukami
gotowymi do strzału. Dhakal przywarł do szyi konia i szarpnął wodze w prawo, by
zawrócić. Pokonał zaledwie kilka metrów, gdy spomiędzy drzew na przeciwległym
brzegu wyłonił się drugi rząd jeźdźców, również uzbrojonych w kopie i łuki, a
rozciągnięta w tyralierę trzecia drużyna konnicy galopowała wzdłuż strumienia.
Jakby na sygnał, wszystkie trzy grupy najpierw zwolniły do kłusa, a potem się
zatrzymały. Z kopiami i łukami w gotowości przeciwnicy obserwowali Dhakala.
A on zastanawiał się, dlaczego stanęli.
I wtedy usłyszał ogłuszający huk wody.
Wodospad.
Jestem w pułapce, uświadomił sobie.
Zawrócił konia, a gdy dotarł do zakrętu strumienia, ściągnął wodze i
wierzchowiec posłusznie stanął. Dhakal podążył wzrokiem za bystrym nurtem.
Pięćdziesiąt metrów przed sobą zobaczył mgiełkę kłębiącą się nad powierzchnią i
kipiel wśród skał na krawędzi wodospadu.
Odwrócił się w siodle. Ścigający go ludzie nie ruszyli się, z wyjątkiem jednego
jeźdźca w ozdobnej zbroi. Dhakal domyślił się, że to dowódca.
Mężczyzna zatrzymał się w odległości kilku metrów od niego i uniósł ręce, by
pokazać, że nie jest uzbrojony. Zaczął coś mówić, a właściwie wołać, próbując
przekrzyczeć huk wodospadu.
Dhakal nie rozumiał jego języka, ale ton był niewątpliwie pojednawczy.
Mężczyzna zapewne mówił, że dalsza ucieczka nie ma sensu. Walczyłeś dzielnie,
spełniłeś swój obowiązek. Poddaj się, a będziesz traktowany sprawiedliwie.
Kłamstwo, uznał Dhakal. Będą go torturować, a potem zabiją. Prędzej polegnie
w walce, niż pozwoli, by Theurang wpadł w ręce wrogów.
Dhakal obrócił konia tak, by znaleźć się twarzą do przeciwników, po czym
bardzo wolno zdjął z pleców łuk i cisnął go do strumienia. To samo zrobił z
kołczanem, z długim i krótkim mieczem i wreszcie ze sztyletem przy pasie.
Dowódca nieprzyjacielskiego oddziału skinął głową, odwrócił się w siodle i
krzyknął coś do swoich ludzi. Gdy jeźdźcy, jeden po drugim, unieśli kopie i wsunęli
łuki do pochew, znów spojrzał na Dhakala i przywołał go gestem.
Dhakal uśmiechnął się, ale zamiast spełnić polecenie, pokręcił przecząco głową,
szarpnął wodze w prawo, by obrócić swego wierzchowca, i wbił mu pięty w boki.
Koń stanął dęba, zarżał i pocwałował w kierunku spienionej kipieli nad
głębokim wodospadem.
Pustkowie przy granicy chińskiej prowincji Xizang za panowania dynastii
Qing, rok 1677
Giuseppe zobaczył tuman kurzu na wschodnim horyzoncie wcześniej niż jego
starszy brat. Szeroka na półtora kilometra i ograniczona zboczami wąskiej doliny
ściana brunatnego pyłu kierowała się prosto na nich. Nie odrywając od niej wzroku,
klepnął brata w ramię.
Francesco Lana de Terzi z Brescii w Lombardii we Włoszech odwrócił się od
planów, które właśnie studiował, i spojrzał we wskazanym kierunku.
– Czy to burza? – spytał Giuseppe, wyraźnie zaniepokojony.
– W pewnym sensie – odparł Francesco. – Ale nie tego rodzaju, co myślisz.
Tuman kurzu nie zwiastował kolejnej burzy piaskowej, do jakich przywykli
przez ostatnie pół roku, lecz raczej wizytę oddziału niebezpiecznych jeźdźców.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin