Masterton Graham - Serce z kamienia.rtf

(40 KB) Pobierz
Serce z kamienia

Serce z kamienia

 

Ron Maccione, przedsiębiorca budowlany, od prawie pięciu minut spod daszka czapki z napisem „Budweiser” w milczeniu spoglądał na łąkę. Jego wytatuowane ramiona były niczym sękate gałęzie starego drzewa, na których dawno już zmarli kochankowie wyryli serca, kwiaty i sekretne napisy.

— Mówi pan: korty tenisowe? — mruknął z powątpiewaniem, jakby ktoś, kto chciał zamienić ponad dwa hektary wspaniałej, żyznej ziemi na tereny sportowe, był albo głupi, albo niespełna rozumu, albo i to, i to.

— Sześć kortów — powiedział stanowczo Richard. — Sześć asfaltowych kortów o międzynarodowym standardzie. Korty wybuduje mi firma Fraser and Fairmont, a od pana oczekuję tylko tego, żeby mi pan zniwelował teren.

Ron Maccione parsknął.

— Tereny te bardziej opadają na północny zachód, niż się panu wydaje. Pod kątem sześciu a nawet ośmiu stopni. Musiałbym sprowadzić ciężki spychacz. A później jeszcze trzeba usunąć kamienie. Od cholery kamieni. Zawsze tu było od cholery kamieni. Na ich usuwaniu zejdzie mi dwie trzecie mego zawodowego życia.

— O co chodzi? Proszę wymienić cenę — odparł Richard.

— Muszę najpierw wszystko sobie dokładnie policzyć — zastrzegł Ron Maccione. — Zadzwonię do pana w piątek. Za korty zaproponowałbym na początek tak około trzech tysięcy.

— To o jedną trzecią więcej, niż zakładałem.

— Jasne. Ale trzeba usunąć te wszystkie przeklęte kamienie. Nie może ich pan po prostu zakopać, bo one później zawsze znów wyłażą na powierzchnię. To takie prawo fizyczne. Syndrom pudełka z kaszą.

Richard popatrzył na trójkątną, porośniętą wysoką trawą łąkę. Z dwóch stron ograniczona była głazami, których bez ciężkiej maszyny nie dałoby się usunąć. Bliżej rozciągał się rzadki, sosnowy lasek. Przez drzewa przeświecały białe ściany domu, jak ukryta przez całe lato w gęstym żywopłocie czaszka, którą dostrzec można było tylko jesienią, kiedy opadły już liście.

Richard położył dłoń na ramieniu Rona Maccionego. Starał się zachowywać jak stary kumpel.

— W porządku. Czekam na pański telefon.

Odwrócił się i poszedł w stronę domu. Ron Maccione chwilę jeszcze się zastanawiał, po czym parsknął i ruszył za nim.

— Nikt nie przypuszczał, że Palen wróci do Preston — oświadczył. — Nie ma już Sturgeonów, nie ma Mitchellów, Nugentów nie ma od sześćdziesiątego pierwszego.

— Nie miałem zamiaru wracać — odparł Richard. Ciągnąc za sobą nogę, wszedł na kamienne schodki wiodące do domu. — Zawsze myślałem, że starość spędzę w Palm Springs. Miałem już nakreślony plan. Centrum Tenisowe Richarda Palena. Dziesięć kortów, sześć klimatyzowanych sal do squasha, gabinet odnowy biologicznej, salon piękności, restauracja. Dziewiętnaście i pół miliona dolarów.

Minęli ścianę sosen i przeszli przez zarośnięty ogród. W trawie rosły rzędami ogromne głowy kapusty, a karczochy stały niczym gigantyczne osty. Panowała głucha cisza, jakby wszystko spowijała ciężka, gruba płachta. Na końcu ogrodu stał wielki, surowy, smutny dom z wyblakłych pod wpływem zmian pogody desek. Z dachu zwieszał się niebezpiecznie olbrzymi kłąb uschniętej wisterii.

— Cóż, musiało się panu nieźle powodzić przez ostatnie lata.

Richard przystanął i przyłożył dłoń do ust, jakby o czymś zapomniał. Następnie popatrzył na Rona Maccionego i powiedział:

— Tak, pewnie. Nieźle mi się powodziło.

Stał na frontowej werandzie i czekał, aż tylne czerwone światła pozycyjne furgonetki Rona Maccionego znikną między drzewami. Następnie wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.

Korytarz był mroczny i przesączony zapachem tytoniu marki Black Flag. Wszystko, co Richard zapamiętał z dzieciństwa, zniknęło — wysoki, stojący zegar, krzesło obok drzwi. Ostatni właściciele zostawili resztki żółtawego linoleum i wielokolorowe zasłony ciężkie od tłuszczu, brudne i zmechacone.

Richard stał oparty plecami o drzwi i nasłuchiwał. W domu panowała cisza tak głęboka, że budynek sprawiał wrażenie martwego. Nawet domy można zabić. I słusznie, ponieważ Richarda również zabito, umarł w prawie każdym aspekcie tego słowa, mimo iż chodził, rozmawiał, oddychał i budził się każdego ranka ze świadomością, że czeka go kolejny dzień.

Dzień, w ciągu którego musiał przebijać się przez świat nie posiadając bogactwa, sławy z tytułu, że jest Richardem Palenem, międzynarodowym mistrzem tenisa. Dzień, który musiał przeżyć bez przyjaciół, bez własnych dzieci, bez swojej żony Sary.

Zamknięty w sobie, mocno zaciskał usta i nie odzywał się prawie do nikogo od momentu, kiedy rankiem otwierał oczy, aż do czasu, gdy zamykał je wieczorem oszołomiony wódką i wykończony próbą zapomnienia o wszystkim.

Ale prawie każdego dnia nachodziła go chwila, kiedy wszystko znów było tak żywe, jakby się właśnie działo… jakby się działo nieustannie. Odwraca się od kierownicy, żeby uśmiechnąć się do Sary, przepełniony triumfem po zwycięstwie w California Open. I wtedy dochodzi do czołowego zderzenia z nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką Safeway, której nawet nie zauważył.

Ten ułamek sekundy spędził w piekle. Sara zniknęła w fontannie krwi wśród rozdartych obić fotela, zupełnie jakby chciała schować się do skrytki samochodowej. Joana i Davie wrzeszczeli piskliwie. W następnej chwili usłyszał dźwięk kruszonego szkła, a potem ostry trzask pękających kości własnych nóg. Ktoś powiedział tuż przy jego uchu — może później, a może od razu po wypadku — „Jezu Chryste”.

Miesiące, które nastąpiły potem, stanowiły nie kończące się pasmo bólu, białej szpitalnej pościeli, kwiatów, co lśniły barwami w popołudniowym świetle, zatroskanych twarzy przyjaciół. A później było coraz mniej kwiatów, coraz mniej przyjaciół, ale tyle samo bólu.

Prawie po roku zasiadł w biurze Weinman, Westlake & Calloway na Nob Hill, skąd rozciągał się widok na całe San Francisco spowite kompletnie mgłą, a jego prawnik powiedział:

— Technicznie, Rick, jesteś skończony.

Tak więc tego szarego, październikowego dnia jest tutaj, w Preston w stanie Connecticut, w domu, który jego pradziadek przekazał jego dziadkowi, a dziadek zostawił jego ojcu. To tu zaledwie przed jedenastoma laty spotkał Sarę Nugent i zakochał się w niej bez pamięci. Tutaj umarła na raka jego matka.

W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym ojciec sprzedał ten dom Millerom, obcym ludziom o oczach jak mięsne muchy, które nigdy nie mogą usiedzieć dłużej w miejscu. Ale zawsze pozostał domem rodzinnym Richarda. Zawsze uważał go za swój.

Kiedy Millerowie się wyprowadzili, przez ponad dwa lata dom stał pusty — zbyt odległy od Nowego Jorku, żeby codziennie do niego dojeżdżać, i zbyt obszerny na posiadłość letniskową. Niszczał, bo zbyt drogo kosztowałoby ogrzewanie — dom, ofiara starodawnej społeczności znacznie mniej licznej, niż była w wieku osiemnastym.

Wystawiono go na sprzedaż za żenująco niską cenę, a co ważniejsze, był dla Richarda czymś bliskim, a wszystko inne, co bliskie, zostało mu odebrane. Chciał zbudować korty tenisowe, odnowić dom i utworzyć Okręgowy Zawodowy Klub Richarda Palena. Pięć gościnnych pokoi, bar i zawodowa kadra dla mściwych zastępców dyrektorów, którzy na korcie pragnęliby zetrzeć swoich przełożonych na proszek.

Włożył w to swoje ostatnie pięćdziesiąt osiem tysięcy dolarów plus tyle pieniędzy, ile udało mu się pożyczyć z New Milford Savings Bank (kolejne siedemdziesiąt pięć tysięcy), plus osobliwie posępną determinację, jaką posiadać może tylko pozbawiony wszystkiego człowiek. Przeszedł przez salon i usiadł w jedynym, ale za to wspaniałym fotelu od Searsa wybitym welurem koloru kawy. Odkręcił półlitrową butelkę jacka danielsa zapomnianą przez jego konsultanta.

— Na zdrowie — powiedział po polsku, wznosząc szklankę kierunku sufitu pokrytego zaciekami.

 

Nie wiedział nawet, kiedy zapadł w sen, ale gdy się obudził, za oknami padało, a do pokoju sączyło się pierwsze światło wstającego dnia. Miało barwę zimnej herbaty. Dzwonił telefon.

Sięgnął po słuchawkę, przyłożył ją do ucha odwrotną stroną i powiedział:

— Tak, słucham?

To był Ron Maccione, przedsiębiorca budowlany.

— Przepraszam, że tak wcześnie, panie Palen, ale o dziewiątej muszę być już w Danbury. Zrobiłem dokładny kosztorys i pomyślałem sobie, że będzie pan chciał go znać.

— W porządku — odparł Richard, przecierając dłonią twarz. — I co pan proponuje?

— Cóż… należy pan do rodowitych mieszkańców Preston, wraca pan w swoje strony. Zostało już niewielu rodowitych mieszkańców… Poza tym widzę, że władze okręgu blokują mój kontrakt na asfaltowanie parkingu dla szkoły… No, mogę oczyścić panu tę łąkę za dwa i pół… dwa dwieście pięćdziesiąt, jeśli zapłaci pan gotówką.

Skacowany Richard stał pośrodku salonu.

— Świetnie — zgodził się. — Może pan zaczynać.

O jego decyzji zadecydowała nie tylko cena. Głównie przeważył tu fakt, że ktoś go przywitał w domu.

 

Trzy spychacze przyjechały w najbliższy poniedziałek i równały teren przez cały dzień, a Ron Maccione pojawiał się i znikał, wydawał polecenia i otwierał jedną po drugiej puszki z piwem Miller Draft. Richard stał przy oknie, czuł się oddzielony od tego wszystkiego, ale zarazem trochę się pozbierał, jak tamtego dnia, kiedy zdjęto mu gips ze zmiażdżonej lewej kostki.

Około południa odezwał się dzwonek przy drzwiach i Richard poszedł otworzyć. W progu ujrzał wysoką kobietę o mlecznobiałej twarzy. Trzymała w ręku owinięty w czerwoną kraciastą ścierkę półmisek.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — powiedziała. Miała prawie białe włosy i wygląd Skandynawki. Była ubrana w grubą staroświecką wełnianą szarą sukienkę. Wyciągnęła w jego stronę zawinięty w ściereczkę półmisek.

— Proszę, to jest placek brzoskwiniowy.

— Cóż, dziękuję — odparł Richard. — Ale… ale może pani wejdzie. Przepraszam tylko za bałagan.

Przeszła przez próg i rozejrzała się czujnie, a zarazem ciekawie po otoczeniu.

— Nigdy jeszcze tutaj nie byłam — wyjaśniła. — Millerowie nie należeli do ludzi towarzyskich.

Odebrał od niej ciasto i postawił na parapecie.

— Sprowadziłem się tutaj — powiedział. — Czy mam od razu oddać pani ścierkę?

— Och, zrobi pan to później. — Przeszła przez salon niczym bohaterka z filmu Bergmana; spokojna, opanowana, bez uśmiechu. — To dziwne, kiedy się pomyśli o historii, która pana i mnie łączy.

— To znaczy? — spytał Richard.

Nie odwróciła się w jego stronę.

— Obecnie nazywam się Greta Reuter. Kiedyś nosiłam nazwisko Sturgeon. Moja rodzina osiedliła się tutaj w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym, podobnie jak pańska.

— Naprawdę?

Spojrzała w końcu na Richarda z uśmiechem jak wyciętym z magazynu filmowego i przylepionym do twarzy.

— Nie znaczy to wcale, że rodziny Palenów i Sturgeonów się przyjaźniły. Nie w tamtych czasach.

— Nic mi o tym nie wiadomo — odrzekł Richard, czując się tak, jakby musiał za coś przepraszać, ale nie wiedział za co.

— No cóż — ciągnęła kobieta — Palenowie oskarżyli w tamtych czasach Sturgeonów o czarnoksięstwo. Nathan Nugent również. Tyle że on wycofał oskarżenie, kiedy doszło do rozprawy. Ale George Sturgeon został przygnieciony, a Missie Sturgeon spłonęła na stosie. Ani Sturgeonowie, ani Nugentowie przez ponad sto lat nie wybaczyli tego Palenom.

— Moja była żona pochodziła z Nugentów — odparł Richard.

— Tak… Sara Nugent. Znałam ją.

— Dziwi mnie, że w młodości nigdy pani nie spotkałem.

— Nie wolno nam było zadawać się z Palenami. Musieliśmy trzymać się od nich z daleka. Takiego zdania była zawsze moja matka. Palenowie to trucizna.

Richard uśmiechnął się.

— Ma pani ochotę czegoś się napić? Może wreszcie po tych wszystkich latach zakończymy waśnie.

Greta Reuter wydęła usta i przez chwilę rozważała propozycję. Po dłuższej chwili potrząsnęła głową.

— Powinnam jak najszybciej wracać. Czeka mnie jeszcze masa roboty. Gotowanie, pranie.

— Jak pani sobie życzy — odparł Richard, nie wiedząc, czy zjednał sobie przyjaciółkę, czy nie.

Oficjalnie potrząsnął ręką Grety i kobieta opuściła jego dom. Czuł się w jakiś sposób osobliwie winny, jakby po raz pierwszy sprzeniewierzył się Sarze.

Po odejściu Grety stanął w oknie i obserwował spycharki Rona Maccionego wyrównujące łąkę — jasnożółte mechaniczne potwory na tle ciemnych drzew. Sięgnął po kraciastą ścierkę i odkrył otrzymany od Grety Reuter brzoskwiniowy placek. Był mocno posypany cukrem, a na brzegach lekko przypalony. Na górze ciasta Greta Reuter wykonała napis: „Witamy w domu”.

Ronowi Maccionemu praca zajęła sześć dni. Wywieziono ponad sto pięćdziesiąt ton głazów i kamieni, które na obrzeżach posiadłości tworzyły resztki kamiennej ściany. Robotnicy wyrównali teren, przygotowując go dla Frasera i Fairmonta. Oni mieli zalać wszystko asfaltem i wytyczyć korty.

Późnym wtorkowym popołudniem, kiedy załadowano już na lorę ostatnią spycharkę, pojawił się Richard z sześciopuszkowym kartonem schłodzonego piwa marki Olimpia Gold i wręczył go robotnikom.

— Jeszcze nigdy w życiu nie przerzuciłem tylu kamieni — oświadczył Ron Maccione i napił się piwa. — Ale teraz ma już pan, panie Palen, gotowy plac. Może pan sam sprawdzić wasserwagą.

— Wykonał pan kawał solidnej roboty, panie Maccione. Zaraz wypiszę panu czek.

Tego wieczoru Richard odbył powolny, samotny spacer po łące. Dęby spowijały cienie, niczym na teście Rorschacha*[1]. Wiał przenikliwy, wilgotny wiatr. Dom jest tam gdzie serce, ale serce wcale nie jest w domu. Długo stał na resztkach skały i spoglądał w kierunku budynku.

Miał właśnie do niego wracać, kiedy usłyszał pusty dźwięk uderzających o siebie poluzowanych kamieni. Zawahał się i zaczął nasłuchiwać, ale stukot się nie powtórzył, a pole spowijała głucha cisza. Jak ciężka, wilgotna płachta.

Ruszył do domu przez idealnie wyrównane pole, które niebawem przekształci się w jego korty tenisowe. Kiedy już zamknął dokładnie drzwi wejściowe i znalazł się w sypialni, uświadomił sobie, że tego dnia ani razu nie pomyślał o Sarze i dzieciach. Może czas już powoli goił rany?

W nocy w sypialni o oknach pozbawionych zasłon, leżąc na składanym łóżku, śnił, że przywala go jakiś nieludzki ciężar. Walczył, wił się, lecz nacisk rósł tak, że powoli Richard tracił oddech.

Chciał krzyczeć, ale przez sen nie docierał do niego własny głos. Ciężar zaczynał miażdżyć mu stopy, później golenie, kości pękały wzdłuż niczym łodygi bambusa. Później od kolan oddzieliły się rzepki, pękły w drzazgi kości ud. Na końcu z potwornym bólem rozpękła się miednica i pościel zalały jego wnętrzności.

Obudził się targany dreszczami, zupełnie jakby dręczyła go wysoka gorączka. Otarł prześcieradłem pot z twarzy. Spojrzał na zegarek. Jeszcze nawet nie minęła północ.

Zszedł do kuchni i nalał sobie dużą szklankę wody. Stał, pił wodę, cały czas nie zdejmował dłoni z kurka kranu, jak robią to dzieci, i spoglądał na swoje odbicie w oknie. Nieustannie śniła mu się Sara, śniły mu się krzyczące dzieci, ale od czasu wypadku takiego snu jeszcze nie miał.

Zapewne jest to wynik powolnego dochodzenia do równowagi; zasklepiają się blizny. Nie był pewien, czy taka kuracja mu odpowiada, nie był pewien, czyją zniesie… Ale może tego właśnie potrzebował.

Wylał ze szklanki resztkę wody i odstawił naczynie na suszarkę dnem do góry. Kiedy dotarł do schodów, usłyszał suchy, donośny trzask uderzających o siebie przedmiotów. Zamarł w bezruchu i nadsłuchiwał. Może to w rurach kanalizacyjnych? Ale dźwięk był głuchy, odbijał się echem, jak dwie uderzające o siebie czaszki.

Dwie czaszki lub dwa kamienie.

 

— Czy pan sobie ze mnie żarty stroi? — zapytał Ron Maccione.

Richard stał w przedpokoju, a obok niego, na kuchennym stole parował duży kubek z kawą. Było kilka minut po siódmej i słońce wzeszło dopiero dwadzieścia minut wcześniej.

— Nie żartuję, panie Maccione. Pole jest ich pełne.

— No cóż, cholernie trudno w to uwierzyć, panie Palen. Wywieźliśmy stamtąd ponad sto pięćdziesiąt ton kamieni i skał. Ziemię wyrównaliśmy i rozdrobniliśmy na puder dla niemowlęcia.

— Chce pan tam iść i sprawdzić osobiście?

— Jasne, że pójdę i sprawdzę to osobiście. Ale dzisiaj jestem pierońsko zajęty. Co pan powie na poniedziałek?

— Panie Maccione, muszę anulować pański czek. Obiecał mi pan, że nie zostanie żaden kamień, prawda?

— Wywiozłem wszystkie, panie Palen. Kiedy odjeżdżaliśmy z pola, nie było na nim nic, co zasługiwałoby na miano kamienia.

Richard pociągnął z kubka łyk kawy i sparzył się w usta.

— Sam pan mówił, że wracają. Coś związanego z fizyką. Syndrom pudełka z kaszą.

— No cóż, tak, ale tylko jeśli zostaną jakieś pod powierzchnią ziemi. Myśmy je wszystkie usunęli, panie Palen. Usunęliśmy dokładnie.

Richard sięgnął po telefon i przesunął się o krok, tak że w perspektywie korytarza, przez okno salonu wychodzącego na ogród i tyły domu miał widok na lakę. Poranne światło było jasne i nie zostawiało najmniejszych złudzeń. Chociaż łąkę częściowo zasłaniały sosny, nawet z tej odległości widać było zalegające pole kamienie. Setki głazów pokrywało idealnie wyrównaną od końca do końca powierzchnię. — Kurwa — mruknął Ron Maccione. — Piove sul bagnato.

 

Czekając na przyjazd Rona Maccionego, oszołomiony Richard spacerował po polu, torując sobie drogę między głazami. Jak, do diabła…

Nawet jeśli uwzględnić geologiczne zjawisko przesiewania — tak zwany efekt „pudełka kaszy”, który sprawia, że mniejsze odłamki skał przesiewają się, opadając niżej między większymi, podobnie jak puder wypycha w górę większe fragmenty w pudełku Cap’n Crunchberries — owe setki kamieni nie mogły wyjść na powierzchnię w ciągu jednej nocy. A nikt ich przecież nie nawiózł tutaj ciężarówką, bo na świeżo wzruszonej ziemi nie było najmniejszych śladów; ani odcisków stóp, ani śladu opon.

Richarda ogarnął dziwny niepokój; zupełnie jakby ponowne pojawienie się kamieni stanowiło coś więcej niż fenomen z punktu widzenia nauki. Odnosił wrażenie, że jest to ostrzeżenie… groźba.

Niektóre głazy były olbrzymie, miały po półtora metra średnicy i musiały ważyć trzysta, czterysta kilogramów. Inne były małe. Podniósł niewielki kamień i cisnął nim w głąb łąki.

Kiedy cofał się o krok i nasłuchiwał dźwięku upadającego kamienia, usłyszał tuż za plecami aksamitny, cichy głos:

— Wcześnie pan wstaje, panie Palen.

Odwrócił się. Obok stała Greta Reuter. Miała bladą twarz i oczy jasne jak światło poranka. Ubrana była w kasztanową grubą sukienkę i wełniany szal w tym samym kolorze.

Rozejrzała się po polu.

— Myślałam, że zamierza pan tę łąkę oczyścić — powiedziała. — Tutaj raczej trudno grać w tenisa, prawda? Kamienie się przemieszczają, kamienie kaleczą stopy, kamienie są zdradliwe.

Całe jej zachowanie świadczyło o tym, że jest lekko rozbawiona.

— Najwyraźniej posiadają również zdolność wynurzania się na powierzchnię w ciągu jednej nocy — mruknął Richard. — Wczoraj to pole było dokładnie oczyszczone. Nie został ani jeden kamyk.

Greta Reuter nic nie odpowiedziała, ale w dalszym ciągu się uśmiechała.

Richard dopił kawę.

— Czy nic pani o tym nie wie? To znaczy, czy nie orientuje się pani, czy w okolicy ktoś również nie wpadł na pomysł założenia kortów tenisowych?

Greta Reuter odwróciła głowę.

— Ludzie są tutaj bardzo skryci i zazdrośnie strzegą swoich tajemnic.

— Aż na tyle zazdrośni, żeby sabotować mój pomysł stworzenia kortów? — odparł Richard. Zawahał się, po czym dodał: — Tak tylko pytam. Byłem kiedyś mistrzem tenisa. Okres zazdrości w moim życiu już minął.

— Myślę, że to może być sabotaż — odparła Greta Reuter. — Ale jeśli nawet tak jest, kto to zrobił, a przede wszystkim w jaki sposób?

— Magia? — zasugerował Richard. — Te strony słyną z guślarstwa.

Greta Reuter spoglądała przez chwilę na niego złośliwie, po czym zadarła głowę i wybuchnęła głośnym, męskim śmiechem.

 

Oszołomiony i rozwścieczony Ron Maccione sprowadził ponownie dwa buldożery. Uprzątnięcie pola zajęło mu półtora dnia.

— Nie wiem, co tu się stało, i niech pan mnie o to nie pyta — oświadczył. — Biorę na siebie całą odpowiedzialność, w porządku? Obiecałem, że oczyszczę pole, żadnych kamieni, di riffe o di raffe. Ale niech mnie piorun strzeli, jeśli wiem, co tu się dzieje.

Tej nocy Richarda obudził klekot; donośny, głuchy, klekoczący dźwięk. Czaszki znów się o siebie obijały. Zbudził się spocony, drżący, przerażony… ale świadomy tego, że nie śniła mu się Sara. Tym razem śniło mu się coś nowego, coś zimnego, szorstkiego, coś, co miało związek z Preston i z kamieniami na łące — jasne oczy Grety Reuter.

Usiadł na skraju łóżka i łyknął ciepławej wody. Następnie wstał i otulił się starym szlafrokiem, tym, który dostał jeszcze od Ivana Lendla po zawodach na Wimbledonie przed sześcioma laty, po czym chwiejnie ruszył na dół.

Otworzył drzwi do kuchni. Na niebie wzeszedł księżyc. W jego bezbarwnym świetle ujrzał, że kamienie wróciły. Zasłały całe pole, a nawet pojawiły się bliżej domu, w ogrodzie.

Richard przeszedł do salonu, otworzył opróżnioną do połowy butelkę jacka danielsa i nalał sobie całą szklankę alkoholu. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Wyglądał jak duch; jak śmiertelnie wystraszony duch.

Saro — pomyślał. — Saro, pomóż mi.

Ale noc pozostawała cicha, a kamienie leżały na całym polu i w ogrodzie jak wyrzucone tutaj przez jakiś przedwieczny przypływ.

 

Kusiło go, żeby natychmiast zatelefonować do Rona Maccionego, ale odczekał do rana.

— Pan Maccione? Wróciły.

— Co? Co wróciło? O czym pan mówi?

— O kamieniach. Wróciły. Prawdę mówiąc, jest ich jeszcze więcej.

Zapadła długa, głucha cisza. Jeśli ktoś potrafił oddać przez telefon uczucie goryczy tak silnej i tak chłopskiej jak trybula leśna, to Ronowi Maccionemu udała się ta sztuka.

— Proszę zatem podać mnie do sądu — powiedział.

— Słucham?

— Powiedziałem, że proszę podać mnie do sądu. Umywam ręce.

 

Cały ranek Richard trzeszczącą taczką zwoził z pola kamienie i składał je na skraju łąki. Mimo że dzień był chłodny, burzowy, a w oddali pojawiały się błyskawice, o jedenastej był mokry od potu, ciężko dyszał i musiał zdjąć koszulę. Czuł się jak bohater bajki braci Grimm — Dick, Dźwigacz Kamieni. Przepchnął z klekotem taczkę do ogrodu, gdzie, jak sobie obiecał, chciał zrobić jeszcze jeden nawrót, kiedy koło swego domu spostrzegł przyglądającą mu się Gretę Reuter.

Odstawił taczkę i kantem dłoni otarł pot z czoła. Nie odezwał się słowem.

— Widzę, że kamienie wróciły — zauważyła kobieta, zbliżając się do niego biegnącą zakosami ścieżką. Skręciła w lewo, w prawo, znów w lewo i ponownie w prawo.

Skinął milcząco głową, bo ciągle nie mógł złapać tchu.

— To już fenomen — powiedziała, ciągle się śmiejąc. — Odkrył pan przyczynę? Albo może wie pan, kto to robi?

Otarł tors koszulą.

— Napije się pani kawy?

— Przyniosłam następne ciasto — odparła. — Widziałam, że tamto panu smakowało. Tym razem z jagodami. Smutnymi, czarnymi jagodami.

— Dziękuję bardzo, ale nie powinna pani sprawiać sobie tyle kłopotu. Jestem przyzwyczajony do jedzenia mrożonek, pizzy i fasoli.

Poszła za nim do kuchni.

— Proszę mi powiedzieć — odezwała się. — Kiedy rozgrywał pan mecz tenisowy i robił coś specjalnie, żeby przeciwnika wystraszyć lub zbić z tropu, jak pan nazywał taką czynność?

Richard przesłał jej ostre spojrzenie.

— Nie wiem. Chyba podłamywaniem psychicznym.

— O, właśnie — odparła z uśmiechem. — Podłamywanie psychiczne.

Wyszła, a on zdjął z ciasta serwetkę i ujrzał wyryte w nim zdanie: „Odpłacam ci pięknym za nadobne”.

 

Obudziło go stukanie. Mroczne, twarde jak granit pukanie. Usiadł na łóżku, zapalił nocną lampkę i zaczął nasłuchiwać. Ktoś był w domu. Ktoś lub coś. Słuchał przez dwie czy trzy minuty, starając się oddychać jak najciszej.

Zza drzwi dobiegał delikatny chrzęst. Richard wyskoczył z łóżka i przeszedł przez pokój. Był już prawie przy wyjściu, kiedy drzwi trzasnęły głośno i wyskoczył górny zawias.

Zamarł w bezruchu z dłonią na klamce. Drzwi ponownie załomotały — donośny trzask, jakby trzask miażdżonego drewna. Nieustannie dobiegało ciężkie, paskudne zgrzytanie i łomot. Coś musiało ze straszliwą siłą napierać na framugę.

Ale co?

Drzwi trzasnęły i Richard cofnął się krok. Za późno. Wydarte z zawiasów, wystrzeliły do przodu i spadły na niego, a za nimi posypała się lawina kamieni. Wrzasnął z bólu, kiedy jednocześnie pękły mu obie kostki, a stalowe śruby, za pomocą których złożono kości jego ud, wbiły się w ciało.

Leżał przygwożdżony plecami do podłogi, a na nim spoczywały drzwi przywalone górą kamieni.

— Aaaa! Boże! Pomocy! — wrzasnął. — Boże! Pomocy! Nikt nie odpowiedział, a drzwi stawały się cięższe i cięższe, w miarę jak upadały na nie coraz to nowe kamienie.

Kamienie żyły. Były niczym olbrzymie, ślepe, pełznące powoli żółwie, które bezlitośnie, nieustępliwie chciały wycisnąć z niego resztki życia.

Czuł, jak pęka żebro po żebrze. Czuł, jak coś wybucha mu w środku, a do ust podchodzi krew i żółć. Wypluł je, zakaszlał i zadławił się.

— Boże! — wycharczał.

Płuca miał tak ściśnięte, że prawie nie mógł złapać tchu.

Głowa opadła mu do tyłu, wywrócił oczyma… i w tej samej chwili ujrzał stojącą nad sobą Gretę Reuter w długiej szarawej sukni. Jasne włosy miała rozpuszczone i uśmiechała się łagodnie. Dłonie złożyła jak do modlitwy.

— Pomóż mi — szepnął. — W imię Boga, pomóż mi.

Greta Reuter powoli pokręciła odmownie głową.

— William Palen nie pomógł George’owi Sturgeonowi ani w imię Boga, ani w imię niczego. Jego żona Emily błagała o życie, ale William Palen miał serce z kamienia.

— Pomóż mi — powtórzył Richard. — Nie mogę…

Greta Reuter ponownie pokręciła głową.

— William Palen polecił na końcu zebrać wielki stos głazów i zgniótł nimi George’a Sturgeona. A teraz ty wróciłeś do Preston. Jesteś w prostej linii potomkiem Williama Palena, a więc musisz za to zapłacić.

Uklękła obok niego i dotknęła mu czoła zimnymi palcami.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin