Masterton Graham - Apartament ślubny.rtf

(47 KB) Pobierz
Apartament ślubny

Apartament ślubny

 

Przyjechali do Sherman, w stanie Connecticut, pewnego zimnego, jesiennego dnia; liście o tej porze roku były kruche i szeleszczące, a cały świat wyglądał jak zardzewiały. Zajechali wypożyczoną cordobą przed frontowe drzwi domu i wysiedli. Peter otworzył bagażnik i wyjął z niego walizki, zupełnie nowe, z etykietkami sklepu Macy w White Plains, jeszcze z cenami. Jenny, w owczym kożuchu, stała z boku, uśmiechając się i trzęsąc z zimna. Trwało sobotnie popołudnie, a oni byli świeżo po ślubie.

Pośród drzew gubiących liście stał milczący dom o ścianach z białych, poziomo ułożonych desek. Było to ogromne, stare domostwo kolonialne z lat dwudziestych XIX wieku, z pomalowanymi na czarno poręczami, starą lampą od dyliżansu, zawieszoną nad drzwiami wejściowymi, i z wyłożoną płytami kamiennymi werandą. Dookoła rosły gołe już o tej porze roku drzewa, a spod ziemi wyłaniały się warstwy kamieni. Był tam nie używany kort tenisowy, z obwisłą siatką i zardzewiałymi słupkami. Niszczejący walec ogrodowy, obrosły trawą, stał w miejscu, gdzie przed wielu, wielu laty zostawił go na chwilę ogrodnik.

Dokoła panowała absolutna cisza. Dopóki się nie stanie nieruchomo w Sherman, podczas chłodnego jesiennego dnia, dopóty się nie wie, co to jest cisza. Czasem tylko lekki powiew wiatru zamiata suche liście.

Podeszli do drzwi wejściowych. Peter niósł walizki. Rozejrzał się, chcąc zadzwonić, ale nigdzie nie było dzwonka.

 Może zapukamy? — spytała Jenny.

Peter uśmiechnął się szeroko.

 Tym?

Na pomalowanych na czarno drzwiach przymocowana była groteskowa, zaśniedziała kołatka mosiężna, przedstawiająca jakiegoś wydającego dziki ryk stwora z rogami, szczerzącego groźnie zęby. Peter wziął ją do ręki i zastukał trzykrotnie. Uderzenia rozbrzmiały wewnątrz echem pustych korytarzy i klatek schodowych. Peter i Jenny czekali, uśmiechając się do siebie uspokajająco. Dokonali przecież rezerwacji. Co do tego nie było żadnej wątpliwości.

Cisza.

 Może powinieneś zastukać głośniej. Niech ja spróbuję.

Peter zapukał mocniej. W dalszym ciągu nie było żadnej reakcji. Czekali dwie albo trzy minuty. Popatrzył na Jenny

 Kocham cię, wiesz? — powiedział.

Jenny stanęła na palcach i pocałowała go.

 Ja też cię kocham. Kocham cię bardziej niż całą beczkę małp.

Słychać było szelest liści na kamiennej podłodze werandy, ale nikt nie otwierał drzwi. Jenny poszła przez frontowy ogród do okna i ocieniając dłonią oczy zajrzała do wnętrza domu. Była niska — miała zaledwie sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, długie jasne włosy i szczupłą, owalną twarz. Peterowi wydawała się podobna do muzy Boticellego, do jednej z owych boskich istot, które unoszą się tuż nad ziemią, owinięte są w przezroczyste szaty, i grają na harfach. Była naprawdę słodka. Wyglądała słodko, miała dobry charakter, z odrobiną uszczypliwości, która sprawiała, że jej słodycz nabierała smakowitości. Poznał ją w samolocie Eastern Airlines na trasie z Miami do lotniska La Guardia. Wracał z wakacji, ona zaś z wizyty u emerytowanego ojca. Zakochali się w sobie w ciągu następnych trzech miesięcy, które przebiegły jak w typowym scenariuszu filmowym: zamglone sceny wspólnego pływania, pikniki na trawie i biegi w zwolnionym tempie przez General Motors Plaza, w otoczeniu chmury gołębi, oglądane życzliwie przez przechodniów.

Peter pracował jako redaktor w Manhattan Cable TV. Był wysoki i szczupły i lubił nosić robione na drutach swetry z luźnymi rękawami. Palił papierosy Parliament, czasem Santany i mieszkał w małym miasteczku, wśród tysiąca płyt, w towarzystwie szarego kota, który lubił bawić się dzwoneczkami oraz rozszarpywać domowe dywany i rośliny. Kochał Doonesbury i nie zdawał sobie sprawy, jak dalece stało się jego cząstką.

Przyjaciele dali im w prezencie ślubnym torebkę trawki i orzechowe ciasto z Yum—Yum Bakery. Siwy, kochany ojciec Jenny dał im trzy tysiące dolarów i łóżko wodne.

 Można zwariować — stwierdził Peter. — Przecież zarezerwowaliśmy tu miejsca na tygodniowy pobyt.

 Dom wygląda na opuszczony — powiedziała stojąca na korcie tenisowym Jenny.

 Wygląda jeszcze gorzej — użalał się Peter. — Wygląda, jakby zapadał się w ziemię. „Obiady z szampanem w Connecticut” — obiecywali. Wygodne łóżka i wszelkie udogodnienia. A to przypomina zamek Frankensteina.

Jenny, niewidoczna, zawołała nagle:

 Ktoś jest na tylnym tarasie.

Peter zostawił walizki i poszedł za nią wokół domu. Czarno—białe ptaszki trzepotały skrzydełkami i śpiewały wśród tracących liście gałęzi drzew. Przekroczył wystrzępioną siatkę kortu tenisowego i zobaczył Jenny, stojącą przy leżaku. Spała na nim siwa kobieta, przykryta ciemnozielonym kocem w szkocką kratę. Obok niej, na trawie, leżała poruszana wiatrem gazeta z New Milford.

Peter pochylił się nad kobietą. Miała kościstą twarz o szlachetnych rysach… kiedyś musiała być przystojna. Jej usta były lekko rozchylone, a gałki oczne poruszały się pod powiekami, jak gdyby coś jej się śniło.

Potrząsnął nią delikatnie i powiedział:

 Pani Gaylord?

 Myślisz, że czuje się dobrze? — spytała Jenny.

 Na pewno — odparł. — Zasnęła, czytając gazetę. Pani Gaylord?

Kobieta otworzyła oczy. Patrzyła przez chwilę na Petera z niepojętym wyrazem twarzy, z wyrazem dziwnego podejrzenia, ale potem nagle usiadła, przetarła rękami oczy i zawołała:

 Boże mój! Musiałam na chwilę zasnąć.

 Na to wygląda — rzekł Peter.

Odrzuciła koc i wstała. Była trochę wyższa niż Jenny, a pod prostą szarą suknią skrywała ciało chude jak wiór. Stojący blisko Peter poczuł zapach zwiędłych fołków.

 Państwo Delgordo, jak sądzę? — powiedziała.

 Tak, to my. Przyjechaliśmy przed chwilą. Pukaliśmy, ale nikt nie odpowiadał. Mam nadzieję, że pani wybaczy nam to obudzenie.

 Oczywiście. Pewnie myślicie, że jestem okropna, nie witając was. Dopiero co się pobraliście? Moje gratulacje. Wyglądacie na bardzo szczęśliwych.

 I jesteśmy — uśmiechnęła się Jenny.

 Chodźmy więc do domu. Dużo macie bagażu? Mój pomocnik pojechał dziś do New Milford po bezpieczniki. O tej porze roku jest w domu trochę nieporządku. Po Rosh Hashanah przyjeżdża już niewielu gości.

Poprowadziła ich w stronę domu. Peter popatrzył na Jenny i wzruszył ramionami, Jenny odpowiedziała grymasem. Postępowali za kościstymi plecami pani Gaylord przez zaśmiecony trawnik w stronę domu, aż weszli do przeszklonego pomieszczenia, gdzie stał spłowiały, butwiejący stół bilardowy, a na ścianach, obok nagród żeglarskich i proporczyków uniwersyteckich, wisiały oprawione w ramki fotografie uśmiechniętych, młodych mężczyzn. Przez zapaćkane oszklone drzwi przeszli do rozległego, ciemnego, pachnącego pleśnią salonu, który mieścił dwa stare, zamykane kominki i klatkę schodową z galeryjką. Dookoła wisiały zakurzone draperie, podłoga była parkietowa, a ściany wyłożone boazerią. Całość wyglądała bardziej na prywatny dom, niż na „szampański azyl weekendowy dla wyrafinowanych par”.

 Czy jest tam… czy ktoś tu jeszcze mieszka? — spytał Peter. — Mam na myśli innych gości?

 O, nie — uśmiechnęła się pani Gaylord. — Jesteście całkiem sami. O tej porze roku jesteśmy osamotnieni.

 Może nam pani pokazać nasz pokój? Sam przyniosę bagaże. Mieliśmy dość ciężki dzień, załatwiając różne sprawy.

 Naturalnie — odparła pani Gaylord. — Pamiętam dzień mojego ślubu. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy tu przyjadę i będę miała Fredericka tylko dla siebie.

 Pani spędziła tutaj noc poślubną? — spytała Jenny.

 O, tak. W tym samym pokoju, w którym wy spędzicie swoją. Nazywam go apartamentem ślubnym.

 Co się dzieje z Frederickiem… to znaczy z panem Gaylordem?

 Umarł — odpowiedziała pani Gaylord. Jej oczy pojaśniały od wspomnień.

 Bardzo mi przykro — powiedziała Jenny. — Przypuszczam, że ma pani rodzinę. Może synów?

 Tak — uśmiechnęła się pani Gaylord. — To wspaniali chłopcy.

Peter wziął bagaż zostawiony u progu drzwi wejściowych.

Prowadzeni przez panią Gaylord poszli po schodach na drugie piętro. Mijali mroczne łazienki o żółtych szybach okiennych i z wannami stojącymi na żelaznych łapach z pazurami. Mijali sypialnie z zaciągniętymi storami i łóżkami, w których nikt nie spał. Minęli szwalnię, gdzie stała nożna maszyna do szycia — czarna, emaliowana, inkrustowana masą perłową. Dom był zimny; podłogi pod nogami skrzypiały, kiedy zmierzali do ślubnego apartamentu.

Pokój, w którym mieli zamieszkać, okazał się rozległy i wysoki. Frontowe okna wychodziły na zasnuty liśćmi podjazd, z tylnych widać było las. W pokoju stała ciężka, rzeźbiona szafa dębowa, a łóżko miało wysoki baldachim z brokatu, wsparty na czterech wyrzeźbionych filarach przypominających spiralę. Jenny usiadła na łóżku, poklepała je ręką i rzekła:

 Trochę twarde, prawda?

Pani Gaylord odwróciła głowę w bok. Wydawało się, że myśli o czymś innym.

 Zobaczy pani, jakie jest wygodne, kiedy się pani do tego przyzwyczai — powiedziała.

Peter postawił walizki.

 O której poda nam pani dzisiaj obiad? — zapytał.

Pani Gaylord nie odpowiedziała mu wprost, tylko zwróciła się do Jenny:

 O której państwo sobie życzą?

Jenny zerknęła w stronę Petera.

 Odpowiadałoby nam koło ósmej — odparła.

 Doskonale. Przygotuję go na ósmą. Tymczasem rozgośćcie się. Zawołajcie mnie, jeśli będziecie czegoś potrzebowali. Jestem zawsze w pobliżu, nawet jeśli czasem zasnę.

Uśmiechnęła się smutno do Jenny i zniknęła bez słowa, zamykając cicho drzwi za sobą. Peter i Jenny czekali jeszcze chwilę, aż usłyszeli jej kroki w hallu. Wtedy Jenny frunęła w ramiona Petera i pocałowali się. Pocałunek znaczył bardzo wiele: kocham cię, dziękuję ci, nie ważne kto, co powiedział, udało nam się, w końcu się pobraliśmy, jesteśmy zadowoleni.

Rozpiął guziki jej prostej wełnianej sukni wyjściowej. Zsunął ją z ramion Jenny i pocałował ją w szyję. Palcami rozczochrała mu włosy i szepnęła:

 Wyobrażałam sobie, że to tak właśnie się odbędzie.

 Uhum — zamruczał.

Suknia zsunęła się do kostek. Pod nią nosiła różowy, przejrzysty biustonosz, przez który widać było ciemne sutki, i skąpe przezroczyste majteczki. Wsunął rękę pod biustonosz i pieścił palcami jej sutki, aż zesztywniały. Jenny rozpięła mu koszulę i wsunęła pod nią ręce, głaszcząc jego nagie plecy.

Jesienne popołudnie stawało się mgliste. Zdjęli kapę z baldachimowego łoża i nadzy wśliznęli się między prześcieradła. Całował jej czoło, zamknięte powieki, usta, piersi. Ona całowała jego wąską, muskularną pierś, płaski brzuch. Zamknęła oczy, słyszała jego oddech — miękki, natarczywy, pożądliwy. Leżała na boku, odwrócona do niego plecami, czując jak rozwiera jej uda. Oddychał coraz ciężej i ciężej, jak gdyby biegł albo z kimś walczył.

 Spieszysz się, ale ja to lubię — zamruczała.

Poczuła, jak w nią wchodzi. Nie była jeszcze gotowa, przez jego niezwykły pośpiech, ale był tak wielki i natarczywy, że cierpienie było zarazem przyjemnością, i chociaż krzywiła się z bólu, jednocześnie drżała z rozkoszy. Zadawał jej pchnięcie za pchnięciem, a ona krzyczała… Pod opuszczonymi powiekami pojawiły się wszystkie fantazje, które jej się kiedykolwiek śniły… Że jest gwałcona przez brutalnych wikingów w stalowych zbrojach, z nagimi udami… że jest zmuszona rozbierać się przed lubieżnymi władcami w bajkowych haremach… że atakuje ją lśniący, czarny ogier.

Był tak męski i niepohamowany, że poczuła się całkowicie przytłoczona, zatracona w uniesieniu i miłości. Wracała do siebie przez wiele minut, które odliczał malowany sosnowy zegar ścienny, cierpliwie tykający i tykający, powoli, jak pył osiadający na meblach w szczelnie zamkniętym pokoju.

 Byłeś fantastyczny — wyszeptała. — Nigdy przedtem tak mnie nie kochałeś. Małżeństwo dobrze ci służy.

Nie było odpowiedzi.

 Peter?

Odwróciła się, ale Peter gdzieś znikł. Leżała sama w łóżku.

Widziała jedynie zmięte prześcieradło!

Zdenerwowana, odezwała się:

 Peter? Jesteś tam?

Odpowiedziała jej cisza, odliczana tykaniem zegara.

Usiadła, całkowicie już przytomna. Cichutko, prawie niedosłyszalnie powtórzyła:

 Peter? Jesteś tam?

Spojrzała w stronę na pół otwartych drzwi do łazienki.

Podłoga zalana była słońcem późnego popołudnia. Z zewnątrz dobiegał szelest liści i odległe powarkiwanie psa.

 Peter, jeśli to mają być żarty…

Wstała z łóżka. Włożyła rękę między nogi, bo poczuła, że lepią jej się uda. Nigdy jeszcze nie napełnił jej taką ilością nasienia. Było go tyle, że spływało po wewnętrznej stronie jej nóg na dywan. Zaskoczona podniosła rękę do oczu i patrzyła na nią.

W łazience nie było Petera. Nie było go pod łóżkiem ani pod kapą. Nie było go za zasłonami. Szukała go z bolesnym zakłopotaniem, uporczywie, nawet tam, gdzie wiedziała, że go nie ma. Po dziesięciu minutach poszukiwań przestała. Nie było go. W jakiś tajemniczy sposób zniknął. Usiadła na łóżku i nie wiedziała, czy śmiać się z daremnych poszukiwań, czy krzyczeć ze złości. Musiał gdzieś pójść. Nie słyszała otwierania ani zamykania drzwi i nie słyszała jego kroków. Gdzie więc się podział?

Ubrała się i poszła go szukać. Zajrzała do wszystkich pokoi na górnym piętrze, nawet do komód i szaf. Ściągnęła drabinę i weszła na poddasze ale znalazła tam tylko stare obrazy i połamany wózek dziecięcy. Słyszała natomiast dobiegający z zewsząd szelest liści.

 Peter? — zawołała z lękiem, ale odpowiedzi nie było.

Zeszła więc po drabinie z powrotem.

Na koniec weszła do jednego ze słonecznych pokojów na dole. Pani Gaylord siedziała na wiklinowym krześle, czytając gazetę i paląc papierosa. Smużki dymu kłębiły się w zanikającym świetle dnia. Obok na stole stała filiżanka kawy z narastającym kożuszkiem.

 Halo — powiedziała pani Gaylord, nie odwracając głowy. — Wcześnie pani zeszła. Oczekiwałam państwa później.

 Coś się stało — odparła Jenny. Nagle uświadomiła sobie, że bardzo się stara nie wybuchnąć płaczem.

Pani Gaylord odwróciła się w jej stronę.

 Nie rozumiem, moja droga. Czyżbyście się posprzeczali?

 Nie wiem. Ale nie ma Petera. Po prostu zniknął.

Przeszukałam cały dom i nigdzie go nie znalazłam.

Pani Gaylord opuściła wzrok.

 Rozumiem. To bardzo przykre.

 Przykre? To straszne! Martwię się! Zastanawiam się, czy wezwać policję.

 Policję? Myślę, że nie trzeba. Może tchórz go obleciał i poszedł się przejść. Mężczyźni czasem tak się zachowują, szczególnie zaraz po ślubie. Pani pretensja jest dość powszechna.

 Ale ja nie słyszałam, żeby wychodził. Byliśmy na łóżku razem… a potem zorientowałam się, że go nie ma.

Pani Gaylord zagryzła wargi, jak gdyby się zastanawiała.

 Jest pani pewna, że byliście na łóżku? — zapytała.

Jenny spojrzała na nią w podnieceniu i zaczerwieniła się.

 Jesteśmy małżeństwem. Pobraliśmy się dzisiaj.

 Nie to miałam na myśli — powiedziała z roztargnieniem pani Gaylord.

 W takim razie nie wiem, co pani miała na myśli.

Pani Gaylord podniosła wzrok. Uśmiechnęła się uspokajająco do Jenny i wyciągnęła rękę.

 Jestem pewna, że to nic strasznego — oznajmiła. — Możliwe, że postanowił zaczerpnąć świeżego powietrza i to wszystko. W ogóle nic strasznego.

 On nie otwierał drzwi, pani Gaylord! — warknęła Jenny. — On zniknął!

Pani Gaylord zachmurzyła się.

 Nie musi pani na mnie napadać, moja droga. Jeśli ma pani jakieś kłopoty ze swoim nowym mężem, to na pewno nie z mojej winy!

Jenny już miała na nią krzyknąć, ale zatkała usta ręką i odwróciła się. Nie było sensu zachowywać się histerycznie. Jeśli Peter po prostu wyszedł, zostawiając ją, to trzeba się dowiedzieć, dlaczego tak zrobił; a jeżeli tajemniczo zniknął, to musi starannie przeszukać dom, aż go znajdzie. Mimo wszystko czuła strach, a poza tym ogarniało ją uczucie, którego od bardzo dawna nie doświadczyła. Samotność. Trzymała rękę przy ustach, aż uspokoiła się trochę i wtedy, bez odwracania się, powiedziała cicho do pani Gaylord:

 Przepraszam. Byłam tylko wystraszona. Nie wiem, dokąd mógł pójść.

 Chce pani przeszukać dom? — spytała pani Gaylord. Ma pani wolną rękę.

 Chciałabym, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu.

Pani Gaylord wstała.

 Nawet pani pomogę, moja droga. Musi pani być bardzo zmartwiona.

Następną godzinę spędziły, chodząc od pokoju do pokoju, otwierając i zamykając drzwi. Zanim jeszcze zapadła ciemność, a zimny wiatr przybrał na sile, wiedziały już, że Petera nie ma w domu.

 Czy chce pani zawiadomić policję? — upewniła się pani Gaylord. Znajdowały się w mrocznym salonie. Na antycznym kominku palił się malutki ogień. Wiatr zamiatał liście i kołatał do okien.

 Myślę, że trzeba — odparła Jenny. Czuła się pusta i zszokowana, niezdolna do powiedzenia czegoś sensownego. — Chciałabym też, jeśli to możliwe, zatelefonować do paru moich przyjaciół w Nowym Jorku.

 A zatem do dzieła. Ja zacznę przygotowywać obiad.

 Nie będę jadła. Przynajmniej póki nie dowiem się czegoś o Peterze.

Pani Gaylord, z twarzą na pół ukrytą w cieniu, powiedziała cicho:

 Jeśli naprawdę odszedł, musi pani się do tego przyzwyczaić, a najlepiej zacząć od razu.

Nim Jenny zdobyła się na odpowiedź, wyszła z pokoju i udała się do kuchni. Jenny zauważyła na bocznym stoliku mahoniowe, inkrustowane pudełko na papierosy i pierwszy raz od trzech lat wyjęła papierosa i zapaliła. Miał obrzydliwy smak, ale zaciągnęła się głęboko i przytrzymała dym w płucach, zamykając oczy w osamotnieniu i udręce.

Zatelefonowała na policję. Byli bardzo uprzejmi i pomocni, i obiecali przyjechać nazajutrz rano, o ile nie będzie żadnej wiadomości o Peterze. Wspomnieli jednak, że Peter jest dorosły, i że wolno mu pójść, gdzie mu się podoba, jeśli nawet sprowadza się to do opuszczenia jej w noc poślubną.

Chciała porozmawiać z matką, ale po wykręceniu numeru, słuchając sygnału, odłożyła słuchawkę. Upokorzenie było za wielkie, żeby dzielić je z rodziną lub najbliższymi przyjaciółmi. Wiedziała, że jeśli usłyszy współczujący głos matki, zaleje się łzami. Zgasiła papierosa i zastanawiała się, do kogo powinna zatelefonować.

Na górze wiatr zatrzasnął z hukiem jakieś drzwi i Jenny podskoczyła nerwowo.

Po jakimś czasie wróciła pani Gaylord, niosąc tacę. Jenny siedziała przy dogasającym ogniu, paląc papierosa i starając się nie płakać.

 Przygotowałam trochę filadelfjskiej zupy z pieprzu i upiekłam parę steków z Nowego Jorku — zakomunikowała pani Gaylord. — Chce pani zjeść przy kominku? Zaraz dorzucę do ognia.

W ciągu zaimprowizowanego obiadu Jenny nie odzywała się. Udało jej się zjeść trochę zupy, ale stek stanął jej w gardle i nie mogła go przełknąć. Przez kilka minut płakała, podczas gdy pani Gaylord uważnie się jej przyglądała.

 Przepraszam — powiedziała Jenny, ocierając oczy.

 Nie musi pani. Wiem aż za dobrze, co pani przechodzi. Proszę pamiętać, że sama straciłam męża.

Jenny bez słowa pokiwała głową.

 Proponuję, żeby przeniosła się pani na tę noc do małej sypialni. Tam będzie się pani lepiej czuła. To jest przytulny mały pokój, zaraz z tyłu.

 Dziękuję — wyszeptała Jenny. — Myślę, że tak będzie lepiej.

 

Siedziały przed ogniem, aż nowe kłody spaliły się do końca, a zegar w hallu wybił drugą rano. Pani Gaylord wyniosła talerze, a potem poszły ciemną, trzeszczącą klatką schodową na górę. Weszły do ślubnego apartamentu, żeby zabrać stamtąd walizkę Jenny. Przez chwilę spoglądała smutno na Walizkę Petera i na jego porozrzucane wszędzie ubranie.

Nagle krzyknęła:

 Jego ubranie.

 Cóż to, moja droga?

Była wzburzona.

 Nie wiem, czemu o tym wcześniej nie pomyślałam. Jeśli Peter poszedł, to co włożył na siebie? Jego walizka nie jest otwarta, a ubranie leży tam, gdzie je zostawił. Był nagi. Nie wyszedłby nago w tak zimną noc jak dzisiaj. To szaleństwo.

Pani Gaylord opuściła wzrok.

 Przykro mi, moja droga. Nie wiemy, co się wydarzyło.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin