Masterton Graham - Wnikający duch.rtf

(109 KB) Pobierz
Wnikający duch

Wnikający duch

 

— Panie Erskine, czy mogłabym z panem zamienić kilka słów? — zapytała przedszkolanka.

Czekałem w holu, żeby zabrać Lucy do domu, i natychmiast poczułem się winny. Idiotyczne, ale w taki właśnie sposób wciąż reaguję na nauczycieli. A już zwłaszcza na panią Eisenheim, opiekunkę Lucy, szczupłą, dominującą kobietę o drapieżnym wyglądzie. Młoda kobieta w szarej garsonce, bardzo atrakcyjna, jeśli ktoś lubi szczupłe dominujące dziewczyny o drapieżnym wyglądzie. Łatwo mi przyszło wyobrazić ją sobie w czarnym pasie i pończochach, łajającą mnie głośno, że zapomniałem wyszorować wannę.

Szedłem za panią Eisenheim do biura, a wszyscy obdarzali mnie współczującymi uśmiechami. Wszyscy, czyli zgromadzone w holu żony lekarzy, adwokatów i audytorów z Wall Street. Byłem mężczyzną dysponującym czasem w porze lunchu i pojawiałem się regularnie w Lennox Nursery School, z początku więc panie odnosiły się do mnie z głęboką podejrzliwością, zwłaszcza że nie umiałem się elegancko ubrać. Brązowy skórzany żakiet nie był według nich czymś całkiem na miejscu. Po pewnym czasie uznały jednak, że nie jestem człowiekiem przegranym ani pedofilem i dopuściły mnie nawet do ploteczek i sekretów. Po pół roku byłem już traktowany jak ktoś w rodzaju honorowej matki.

Pani Eisenheim zaprowadziła mnie długim, wypastowanym korytarzem, odbijającym echem nasze kroki, do małego, dusznego pokoiku, którego ściany ozdabiały mapy, wykresy i reprodukcja przedstawiające George’a Washingtona podczas przeprawy przez Potomac. Z okna rozciągał się widok na wyasfaltowany plac zabaw, otoczony płotem z drucianej siatki, oplecionym pozwijanymi żółto–szarymi liśćmi.

— Proszę, niech pan zamknie drzwi.

— Czy coś się stało? — zapytałem.

— Niestety, tak. Próbowałam się do pana dodzwonić, ale pana nie zastałam. Wydarzył się dzisiaj wypadek w czasie zajęć wolnych i musieliśmy odseparować Lucy od reszty klasy.

— Wypadek? Co za wypadek? Przecież ona ma dopiero cztery latka, na litość boską! — zareagowałem natychmiast, zarazem histerycznie i obronnie, jak przystało na nadopiekuńczego ojca maleńkiego, najukochańszego skarbu.

— Chodzi o bójkę… tak to nazwijmy, na placu zabaw. Dwoje maleńkich dzieci doznało poważnych urazów.

— To znaczy?

— Jedno ma zwichniętą nogę w kostce, drugie głęboko rozcięte kolano.

— Chce mi pani wmówić, że Lucy to zrobiła?

— Są świadkowie, panie Erskine, i to nie tylko dzieci. Także pani Woolcott widziała, co się stało — ściągnęła wymownie wargi.

— No właśnie, co się stało? Doprawdy, pani Eisenheim, raczej trudno mi w to uwierzyć. Lucy ma najłagodniejszy charakter spośród wszystkich dzieci, jakie znam. Mówimy o małej dziewczynce, która nie skrzywdziłaby muchy.

— Cóż, panie Erskine, przyznaję, że do tej pory mieliśmy o Lucy podobne zdanie. Dzisiejszy wyczyn zupełnie do niej nie pasuje, niemniej chyba pan rozumie, że musieliśmy przedsięwziąć pewne kroki.

— To znaczy co, wziąć ją pod klucz?!

— Proszę się nie denerwować, panie Erskine, Lucy nie siedziała pod kluczem. Po prostu przebywała z dala od innych dzieci, a jedna z naszych praktykantek czytała jej na głos.

— I co jej przeczytała? „Nie musisz odpowiadać, ale cokolwiek powiesz, może zostać użyte przeciwko tobie w sądzie”? Życzę sobie natychmiast zobaczyć Lucy, oczywiście, jeśli pani nie ma nic przeciwko temu, pani Eisenheim. Nie do wiary, żeby traktować czteroletnie dziecko jak zatwardziałego kryminalistę, bo dwoje dzieci nie zdołało utrzymać równowagi podczas zabawy na przedszkolnym podwórzu!

— Panie Erskine! — Nauczycielka uderzyła otwartą dłonią w blat biurka. — Nie ma mowy o traceniu równowagi, jak się pan wyraził. Trudno nawet nazwać to bójką! Lucy rzuciła Janice Muldrew przez podwórze prosto na płot, a Laurence’a Cullena niemal wcisnęła w mur. Zwaliła siedmioro innych dzieci, zanim pani Woolcott zdołała ją okiełznać.

Patrzyłem na nią i zupełnie nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć.

— Nikt nie stracił równowagi, panie Erskine! To był dziki, zamierzony atak, akt niezwykłego okrucieństwa. Muszę pana prosić o zasięgnięcie porady psychiatry, zanim pozwolimy Lucy spędzić następny dzień w towarzystwie dzieci.

— Przerzuciła Janice Muldrew przez podwórko? — powtórzyłem jej słowa. — Czy to ta duża, gruba dziewczynka z rudymi warkoczami? Nie mylę się?

— Janice rzeczywiście ma rudawe włosy, tak. I rzeczywiście waży trochę za dużo.

— Trochę za dużo? Czy pani zdaje sobie sprawę z jej rozmiarów? Ja sam pewnie bym jej nie uniósł nad ziemię, a co dopiero podrzucił. Spodziewa się pani, że uwierzę, aby Lucy tego dokonała?

— Przeleciała pięć albo sześć stóp. Są świadkowie.

— Świadkowie. Tego że maleńka, szczupluteńka Lucy przerzuciła tę beczkę tłuszczu na odległość pięciu czy sześciu stóp?

— Wolno panu mówić, co się panu żywnie podoba. Niemniej Lucy może do nas wrócić dopiero po przedstawieniu opinii psychiatry.

Lucy siedziała w maleńkiej salce na tyłach budynku. Wyglądała krucho i bezbronnie, była blada, oczy miała zaczerwienione od płaczu. Młoda praktykantka o blond włosach siedziała koło niej, czytając opowiadanie o dziewczynie, która zakochawszy się w niedźwiedziu, dobrowolnie przemieniała się stopniowo w niedźwiedzicę.

— Popatrz, Lucy — powiedziała, zamykając książkę. — Tata przyszedł.

Lucy zsunęła się z krzesła i podeszła do mnie powoli. Próbowała się powstrzymać, ale w końcu wykrzywiła twarz, szlochając boleśnie. Podniosłem ją i objąłem mocno.

— No już, skarbie. Tata jest z tobą. Wszystko będzie dobrze.

— Nie chciałam — łkała. — Nie chciałam.

— Oczywiście, skarbie. Wiem, że nie chciałaś. No już, cicho, mała. Pojedziemy do domu do mamusi, tak?

— Jest roztrzęsiona — odezwała się praktykantka. — Robiłam, co mogłam, żeby ją pocieszyć.

— Co to za opowiadanie pani jej czytała?

— Och, to stara legenda Nawahów. Robimy wszystko, żeby rozbudzić w dzieciach zainteresowanie dla rdzennej kultury Ameryki.

— Wolałbym, abyście nie eksperymentowali na moim dziecku, zgoda?

— Przykro mi, że pan tak to odbiera. — Była zdumiona. — Według nas to wzbogaca dzieci.

Nie zamierzałem wdawać się z nią w spór. Moje spotkania z rdzenną kulturą Ameryki okazały się niebezpieczne, często przerażające, wręcz tragiczne, ale za długo by było o tym opowiadać, a zresztą wątpię, czy by mi uwierzyła. Sprawiała wrażenie typowej abiturientki świetnego college’u: nasycona prawdami moralnymi i całkowicie pozbawiona doświadczenia. Ciekawe, jak by zareagowała, gdyby stanęła przed Jaszczurem–z–Drzew albo zgarbionym, mrocznym kształtem Aktunowihio ściągającego ludzi do Krainy Wiecznych Łowów.

Wyszedłem ze szkoły z Lucy wtuloną w moje ramiona. Wieść o wydarzeniach na placu zabaw musiała się już rozejść, ponieważ wszystkie moje dotychczasowe przyjaciółki spoglądały akurat na kogoś innego albo szperały w torebkach, albo miały kłopoty z soczewkami kontaktowymi. Szybko przekonujesz się, kto nie należy do przyjaciół, kiedy twój dzieciak wpada w kłopoty.

Stadko szpaków upstrzyło mój nowy biały samochód, zaparkowany pod drzewem. Można by pomyśleć, że jadły na lunch sałatę. Wpuściłem Lucy na tylne siedzenie, upewniłem się, że jest przypięta pasami i pojechałem do domu. Był oddalony zaledwie o dziewięć przecznic, ale posiadanie samochodu wciąż miało dla mnie urok nowości i gotów byłem pogodzić się ze wszystkimi niedogodnościami wynikającymi z siedzenia za kierownicą tylko dla przyjemności korzystania z klimatyzacji, słuchania płynącej z odtwarzacza CD muzyki soul, no i paplania mojego najdroższego czarodziejskiego skarbu o tym, co robiła w przedszkolu.

Tylko że dzisiaj skarb nie paplał. Nie powiedziała nawet słówka. Siedziała zapatrzona w okno, z głową smutnie przechyloną na jedno ramię i na nic się zdało moje zagadywanie. Nie wiadomo dlaczego, wciąż przypominało mi się opowiadanie, które czytała jej praktykantka. „Stopniowo dziewczyna się przeobrażała. Zęby jej się wydłużały, paznokcie zmieniały w pazury, a potem całe ciało zaczęło się pokrywać gęstym czarnym włosem”.

Zerknąłem we wsteczne lusterko. Pierwszy raz pełniłem rolę ojca, ale jak dotąd wszystko było proste. Pusty brzuszek — trzeba dziecko nakarmić. Pełna pieluszka — trzeba ją zmienić. Uczyłem ją wymawiać „r” i usiłowałem wpoić proste równanie: tata + mama + skarb = radość. Nie chciałbym sprawiać wrażenia ckliwie sentymentalnego, ale poślubienie Karen i narodziny Lucy przyniosły mi wreszcie poczucie spełnienia. Jakbym do czterdziestki siedział w ponurym pokoju i nagle Bóg otworzył jego drzwi, sprawił, że zalało go słońce i zapytał: „Coś ty robił tyle lat w tym ponurym miejscu, Harry? Życie czekało za drzwiami”.

Dojechaliśmy do naszego apartamentu przy E 86 i udało mi się zaparkować w miejscu zdolnym pomieścić wózek z obwarzankami. Bez przesady zasłużyłem sobie na miano Nadzwyczajnego Erskine, którym kiedyś się posługiwałem. Wyniosłem Lucy z samochodu i wszedłem na stopnie domu. Kiedy stanęliśmy przed drzwiami, powiedziała:

— Postaw mnie na ziemię, tatusiu. Nie chcę, żebyś mnie dłużej nosił.

— Oczywiście, co tylko sobie życzysz — zapewniłem. Popatrzyła na mnie poważnie wielkimi ciemnymi oczami.

Trudno by ją było określić mianem ślicznej małej dziewczynki. Nie przypominała Shirley Temple. Czarne proste włosy miała obcięte na pazia, była delikatnie zbudowana, jak Karen, niemal zwiewna. Zawsze uważałem, że jest zbyt blada, jak zresztą większość miejskich dzieci. I zawsze miałem wrażenie, że mogę jej złamać nadgarstek lub zrobić jakąś krzywdę, kiedy ją trzymałem, tak szczupłe miała ramiona i nogi.

— Posłuchaj — zacząłem — mama na pewno zapyta, co ci się przytrafiło. Co jej powiesz?

— Ja nie chciałam — wyszeptała. Pojedyncza łza spłynęła po jej lewym policzku i spadła na kołnierzyk niebieskiej bluzeczki w kratkę. — Powiedziałam im, że są wszyscy bardzo źli, bo to prawda, a wtedy się rozzłościli i musiałam się ich pozbyć.

— Powiedziałaś im, że są źli? Dlaczego, skarbie?

— Muldrewsowie, Cullensowie, wszyscy oni są źli. Zabijają dzieci.

— Zabijają dzieci? — Strzepnąłem kolejną łzę z jej policzka. — Kto ci coś takiego powiedział?

Pociągnęła nosem, a po chwili uniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy.

— To mistai. Oni nigdy nie kłamią.

Mistai? — Poczułem ból, jakbym przełykał wielką, przeraźliwie zimną bryłę lodu. — Mistai ci to powiedzieli? Co o nich wiesz?

Nagle wybuchnęła płaczem i przylgnęła do mnie. Nie mogłem nic na to poradzić, otworzyłem więc drzwi i wniosłem ją do środka. Hol był wyłożony marmurem, wzór na podłodze układał się w różę wiatrów. Dużo luster, wszędzie świeże kwiaty — uspokajająca aura zamożności. Wkrótce po naszym ślubie zmarła ciotka Karen, Millie, która świata nie widziała poza swoją siostrzenicą, i to po niej właśnie odziedziczyliśmy apartament przy E 86, całkowicie umeblowany, w stylu, który bym określił jako: Walt Disney w Wersalu: pozłacane krzesła, rokokowe serwantki, zasłony z brokatu, wystarczająco obfite, by wykroić nowe stroje dla pięciuset watykańskich gwardzistów. Jednym słowem, obfitość i brak gustu w równych proporcjach. Niemniej nigdy się nie uskarżałem. Nie zagląda się darowanemu apartamentowi w zęby, powtarzałem, nawet jeśli wygląda jak kiczowata kopia buduaru Marii Antoniny. A już zwłaszcza nie wnosi się pretensji, jeśli mieszkaniu towarzyszą dwa miliony dolarów.

Posadziłem Lucy na szerokiej kanapie w żółte paski. Karen siedziała w rogu pokoju przy laptopie stojącym na małym biurku z orzecha i zaaferowana robiła rachunki.

— Cześć — powiedziała — witajcie w domu, ja zaraz… tylko wprowadzę te dane.

Podszedłem i położyłem ręce na jej ramionach. Żyliśmy ze sobą pięć lat i wciąż była tak samo piękna i krucha, jak w dniu, kiedy ją spotkałem. Bywają kobiety, które kocha się, ponieważ są kumplowskie, seksy i można na nie liczyć. Karen kochałem, ponieważ musiałem ją kochać. Była mi przeznaczona. Jeśli Bóg wyznaczył mi jakąś rolę na tej ziemi, to przyszło mi opiekować się Karen. I wypełniałem wyznaczone zadanie.

— Posłuchaj… Lucy miała problemy w przedszkolu.

— Problemy? Jakie? Lucy, dobrze się czujesz?

Lucy odwróciła głowę w bok, żeby nie patrzeć na mamę. Ścisnąłem delikatnie ramię Karen, chcąc ją powstrzymać.

— To chyba poważne. Groźniejsze niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

— Harry, przestań być taki tajemniczy i powiedz mi wreszcie, co się stało!

Podszedłem do córeczki i usiadłem obok niej.

— Chodź tu, malutka. Powiemy mamusi, co się wydarzyło?

Potrząsnęła głową i wtuliła twarz w poduszkę.

— No dobrze — oświadczyłem. — Z tego, co usłyszałem w przedszkolu… — zwróciłem się do Karen — ale zanim eksplodujesz, weź pod uwagę, że powtarzam tylko, co mi powiedziano i sam nie bardzo w to wierzę… więc według nauczycielki Lucy cisnęła Janice Muldrew pięć czy sześć stóp przez plac zabaw, tak że tamta nieźle się posiniaczyła i zwichnęła kostkę. Wtłoczyła też Laurence’a Cullena w ścianę, tak że skaleczył głęboko kolano i o mało nie złamał nosa. Potem rozgromiła jak Bruce Lee siedmioro innych dzieci, powalając je na podwórko, drapiąc, bijąc i kopiąc.

— Ależ to paranoja! — Krew odpłynęła Karen z twarzy. — Spójrz na nią! Przecież jest tylko jedno mniejsze od niej dziecko w grupie! Cisnęła Janice Muldrew? W życiu nie słyszałam podobnego idiotyzmu! — Pomaszerowała z godnością do pseudoosiemnastowiecznego stolika i podniosła słuchawkę telefonu.

— Co ty robisz? — zapytałem.

— Dzwonię do szkoły. Nikt, ale to nikt nie będzie oskarżał mojej córki o używanie przemocy. To przecież jeszcze dziecko, na litość boską!

— Nigdzie nie dzwoń, przynajmniej na razie. — Podszedłem do niej i nacisnąłem widełki. — Powinnaś się dowiedzieć czegoś jeszcze.

— Harry, co ty wygadujesz, mowa o naszej córce!

— Właśnie. Oboje pamiętamy, kiedy ją poczęliśmy, prawda? I oboje wiemy, że może być dość specyficzną osobą.

— Myślałam, że to już zapomniane. — Powoli uniosła rękę i dotknęła mojego rękawa, jakby upewniając się, że stoję przy niej naprawdę. — Boże, Harry, nawet już o tym nie śnię.

— A jednak. Kiedy Lucy rozmawiała ze mną na schodach, wypowiedziała słowo mistai. Dwukrotnie.

Mistai? Gdzieś już to słyszałam…

Wyjaśnienie nie przyszło mi łatwo. Przecierpiała wiele i ostatnią rzeczą, o jakiej chciałaby słuchać, były rytuały dawnych Indian. Poznałem ją w połowie lat siedemdziesiątych, kiedy szaman Algonkinów, Misquamacus, próbował się nią posłużyć, żeby wywrzeć świętą zemstę na białych ludziach, którzy zdziesiątkowali jego plemię. Wykorzystał swój olbrzymi potencjał magiczny, aby zagnieździć się w jej ciele, i dopiero przy pomocy współczesnego maga, Śpiewającej Skały, udało mi się ją uratować. Pięć lat temu Misquamacus próbował zawładnąć nią po raz drugi i wtedy właśnie ja i Karen — nie zdając sobie sprawy z jego przemożnej obecności — kochaliśmy się po raz pierwszy i poczęliśmy Lucy.

Tym razem sam ją musiałem ocalić; Misquamacus zabił Śpiewającą Skałę. Obciął mu głowę, by zyskać pewność, że jego duch nigdy nie zazna spokoju.

Te wszystkie wydarzenia związały nas z Karen na zawsze. Oboje zostaliśmy wystawieni na straszliwe niebezpieczeństwo, mimo to udało nam się zachować życie. Ale nawet dla ocalałych rozbitków czas biegnie naprzód. Karen zaczęła spędzać coraz więcej czasu poza domem: spotkania w interesach, narady, podróże za granicę; i choć kochałem ją bardzo, a nasze życia były ze sobą nierozerwalnie połączone, trochę się od siebie oddaliliśmy przez ostatnie półtora roku. Ale teraz, dla bezpieczeństwa Lucy, a może i własnego, znowu musieliśmy się do siebie ściśle zbliżyć.

— Indianie Paunisi określali mianem mistai duchy — powiedziałem, ujmując jej dłoń. — Powiedziały Lucy, że Janice Muldrew i Laurence Cullen to źli ludzie, którzy zabijali dzieci. To jej słowa.

— Skąd się do diabła Lucy mogła dowiedzieć o duchach Paunisów?

— Nie wiem. Uczą ich w Lennox o mitach rdzennych ludów Ameryki. Może coś jej utkwiło w głowie. Na litość boską, ma dopiero cztery lata i sama wiesz, co dzieci potrafią sobie w tym wieku wyobrazić.

— Czy naprawdę przerzuciła Janice Muldrew przez plac zabaw? — Karen chwyciła mnie za drugą rękę i zacisnęła na niej mocno dłoń.

— Nie wiem. Pani Eisenheim twierdzi, że byli świadkowie, ale… czasem trudno polegać na świadkach, zwłaszcza jeśli są dziećmi.

— A ty wierzysz, że Lucy to zrobiła? — zapytała z przejęciem.

— Oczywiście że nie. — Potrząsnąłem głową. — Janice jest dwa razy od niej większa.

— Właściwie zawsze się tego bałam. — Karen puściła moją dłoń i odwróciła głowę; jej twarz odbiła się w szybie. — Od momentu, gdy stwierdziłam, że jestem w ciąży.

Nic nie powiedziałem, objąłem ją tylko ramionami.

— To nie jest zwykły zbieg okoliczności, że wspomniała o mistai w dniu, kiedy zaatakowała inne dzieci.

— Daj spokój, Karen, nie sugerujesz chyba…

— Nie, nie sugeruję. Lucy jest miłym, kochającym, łagodnym dzieckiem i coś takiego jak dzisiaj mogła zrobić wyłącznie, jeśli ktoś nią zawładnął. Ktoś silniejszy od niej… Silny na tyle, by cisnąć Janice Muldrew sześć stóp w powietrze i zbić pozostałe dzieci. Ktoś niewidzialny dla innych, bo nie stał przy niej, nie pomagał jej, po prostu był w niej, tak jak kiedyś we mnie.

— Karen…

— Wiedziałam, że to się zdarzy! Wiedziałam! Że nigdy nie zostawi nas w spokoju. Chce wrócić, a może to zrobić tylko przez Lucy. W taki sam sposób, jak kiedyś próbował wrócić przeze mnie.

— Naprawdę w to wierzysz, Karen? Daj spokój, minęły całe lata.

— Wiem, jak to jest być nim. — Oczy jej błyszczały od łez, ale i zdecydowaniem. — To jak szalejący wewnątrz człowieka pożar. Czułam się zdolna do wszystkiego: mogłam zabijać ludzi, miażdżyć ich głowy i kości, rozkoszować się tym. Nikt nie był zdolny mnie powstrzymać. Nie zapomnę o tym, Harry, i nie chcę, żeby się powtórzyło. Nie z Lucy. Proszę.

Żadne z nas nie ośmieliło się wypowiedzieć imienia Misquamacus. Przez pięć lat chcieliśmy wierzyć, że jego duch znalazł miejsce w niebie albo w świecie podziemnym lub też wędruje po gościńcu Mlecznej Drogi, Wiszącym Moście, błyszczącym duszami umarłych, jak chcą Indianie.

Woleliśmy nie myśleć, że mógł wywrzeć wpływ na jedyną istotę, którą ukochaliśmy ponad życie: naszą córkę, Lucy.

— Słuchaj… może jesteśmy przewrażliwieni — sugerowałem. — Może to zwyczajny napad złego humoru. Dzieci miewają takie napady. Kiedy wzrasta poziom adrenaliny… wiesz, do czego są zdolni ludzie pod wpływem adrenaliny, pewna kobieta w Indianie podniosła pontiaca, który miażdżył jej syna. Każdy by udowodnił, że to niemożliwe, a jednak tego dokonała. Może coś podobnego przytrafiło się Lucy?

— Dzwonię do rodziców Janice — powiedziała Karen. — A potem Laurence’a.

— Pobiła jeszcze siedmioro innych dzieci — przypomniałem jej. — Na twoim miejscu nie deklarowałbym tak ochoczo, że czujesz się odpowiedzialna. Lepiej, żeby nie wpadło im do głowy pomyśleć o odszkodowaniach i prawnikach. Po raz pierwszy w życiu mam trochę pieniędzy. Wolałbym ich nie stracić z powodu awantury wśród dzieciaków. Nawiasem mówiąc — dodałem skrępowany — pani Eisenheim nie pozwoli jej wrócić do przedszkola, zanim nie otrzyma opinii psychiatry.

— Co takiego? — zapytała Karen. — Sugeruje, że moja córka jest niezrównoważona psychicznie? Nie mów mi wobec tego o prawnikach i rekompensatach. Co za głupia baba! Wycisnę ją do ostatniego centa!

— Karen… to szaleństwo. Nie wiemy dokładnie, co się wydarzyło. Nie ma sensu wpadać w panikę — próbowałem ją uspokoić.

— Robi się z naszej córki psychopatkę, a ja mam nie wpadać w panikę?

Przytuliłem ja do siebie. Była ciepła, pachniała jak zawsze chanel i kochałem ją niewiarygodnie. Mimo to ogarnęło mnie przeczucie, że dopóki pozostaniemy razem, będzie się nad nami unosił cień Misquamacusa; nie da nam wytchnienia, jak nie daje wytchnienia swojej ofierze Indianin tropiący ją na prerii, mila za milą, dopóki nie stanie nad grobem wroga.

 

Ranek wstał rześki i słoneczny. Lucy bawiła się w swoim pokoju domkiem dla lalek. Barbie usiłowała się wydostać przez okno na piętrze i utkwiła w nim z biustem przyklejonym do parapetu. Siedziałem po turecku, obserwując Lucy, jak się bawi.

— Ci mistai — zacząłem.

— Jacy mistai? — Odwróciła się i popatrzyła na mnie czarnymi jak węgiel oczami.

— Ci, którzy powiedzieli, że Janice i Laurence są źli. To znaczy, chciałbym wiedzieć, skąd wiesz, że nazywają się mistai.

— Bo tak.

— Widziałaś ich? Jak wyglądają?

Myślała przez chwilę, a potem zakryła twarz dłonią tak, że było jej widać tylko oczy. Gdybym o tym nie czytał, nie zwróciłbym uwagi na to, co robi, ale pamiętałem słowa starych przekazów o Misquamacusie. „Zapytany, jakiż jest owego Demona wygląd, prastary Czarownik Misquamacus zakrył twarz rękoma, tak że jeno Oczy jego widać było, po czem dał niezwykłą a Szczegółową Relację. Prawił, że czasami jest on mały a masywny jako Wielka Ropucha, czasami zaś wielki i bezkształtny niby chmura; bez kształtu lecz z obliczem, z którego wyrastają Węże”.

— Zakrywali twarze rękami? — zapytałem.

— Nie mają twarzy — potrząsnęła głową. — To są mistai.

— Przyszli na przedszkolne podwórze i rozmawiali z tobą?

— Tak. Byli szarego koloru i ledwo ich widziałam, ale powiedzieli, że Janice Muldrew jest zła i Laurence Cullen jest zły, i jeszcze inne dzieci. Więc ja tylko powtórzyłam, że są źli, no bo byli.

— I co się potem stało?

— Potem Janice chciała mnie uderzyć i kazałam jej przelecieć w powietrzu — odwróciła wzrok.

— Kazałaś? Nie podniosłaś jej?

— Jest za gruba, żebym ją podniosła.

— I co dalej? Kazałaś Laurence’owi przycisnąć twarz do ściany?

— Uhm. Wcale go nie dotknęłam.

— Kazałaś, a on to zrobił? Tak po prostu?

— Uhm.

— A co z innymi dziećmi? Ta sama metoda?

— Tak. Chcieli mnie zbić, ale powiedziałam: przewracać się i się przewracali.

Zdjąłem okulary i potarłem powieki. Sprawa była poważniejsza niż myślałem. Skoro Lucy mogła nakazać Janice, by wzbiła się w powietrze i zraniła sama siebie; skoro zmusiła Laurence’a, aby pobiegł prosto na ścianę — znaczyło to, że była zdolna korzystać z potężnego potencjału magii Indian, z tej jej formy, która kierowała nienawiść i agresję wroga przeciwko niemu samemu.

Wyczuwałem obecność Misquamacusa, jego przemożny wpływ, jak wielkiej mrocznej praistoty czającej się w ludzkiej podświadomości. W siedemnastym wieku, kiedy żył, uważano go za najbardziej przerażającego szamana swoich czasów; był jedynym czarownikiem , który ośmielił się nawiązać bezpośredni kontakt ze starożytnymi bóstwami Ameryki. O jego sile magicznej krą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin