Aleksander Kuprin
Pojedynek
tłumaczyła Halina Rogala
I
Wieczorne zajęcia w szóstej kompanii zbliżały się do końca i młodsi oficerowie coraz częściej i z coraz większą niecierpliwością spoglądali na zegarki. Odbywały się właśnie ćwiczenia z regulaminu służby gamizonowej. Żołnierze byli rozproszeni po całym placu: koło topól obrzeżających szosę, koło przyrządów, gimnastycznych, przy drzwiach szkoły kompa- nijnej i przy kozłach strzeleckich. Były to fikcyjne posterunki, jak np. warta przy prochowni, prz\ sztandarze, wartowni, kasie. Zaciągający wartę chodzili od posterunku do posterunku i wyznaczali ludzi: następowała zmiana warty; podoficerowie sprawdzali posterunki i badali dyscyplinę żołnierzy, starając się wyłudzić podstępem od wartownika karabin, to znów próbowali zmusić go do opuszczenia posterunku albo wpakować na przechowanie jakikolwiek przedmiot, najczęściej własną czapkę. Ci. którzy już dłużej służyli i lepiej znali tę groteskową kazuittykę, odpowiadali w takich wypadkach przesadnie surowym tonem: proszę odejść; n,e mam prawa oddawać broni, chyba że otrzymam rozkaz
lub podstępu od istotnych wymagań służby i często wpadali z jednej ostateczności w drugą.
— Chlebnikow! Ty niedojdo! — krzyczał drobny, okrągły i obrotny kapral Szapowalenko. W głosie jego przebijało ubolewanie zwierzchnika. — Uczyłem cię przecież, uczyłem, durniu jeden! Czyj rozkaz teraz wykonałeś? Aresztowanego? A bodajby cię!... Powiedz, po co stoisz na warcie?
W trzecim plutonie wynikło poważne zamieszanie. Młody żołnierz, Muchamiedżinow, Tatar, ledwie rozumiejący po rosyjsku, całkowicie już zbity z tropu fortelami swego przełożonego — zarówno rzeczywistego, jak i domniemanego — wpadł nagle we wściekłość, chwycił broń i na wszelkie perswazje i rozkazy odpowiadał kategorycznie:
— Zadźgam!
— Czekajże... Ty durniu! — przekonywał go podoficer Boby lew. — Wiesz, kim ja jestem? Jestem przecież komendantem warty...
— Zadźgam! — krzyczał Tatar przerażony i wściekły. Z riabiegłymi krwią oczyma, nerwowo zamierzał się bagnetem na każdego, kto się tylko do niego zbliżył. Okrążyła go gromadka żołnierzy, cieszących się z zabawnego wydarzenia i chwilowego odprężenia wśród uprzykrzonych zajęć.
Dowódca kompanii, kapitan Śliwa, poszedł rozstrzygnąć sprawę. Podczas gdy zgarbiony i powłóczący nogami Śliwa wlókł się ociężale na drugi koniec placu, młodsi oficerowie zeszli się, aby pogawędzić i zapalić. Było ich trzech: porucznik Wietkin — łysy, wąsaty, wyglądający na jakieś trzydzieści trzy lata, szałaput, gaduła, śpiewak i pijaczyna, podpo
rucznik Romaszow, który służył w wojsku dopiero drugi rok, i podchorąży Łbów — żywy, elegancki chłopiec | figlamockliwymi, głupimi oczyma, z wiecznym uśmiechem na pełnych dziecięcych ustach, cały nafaszerowany odwiecznymi oficerskimi anegdotami.
— Świństwo! — powiedział Wietkin, spojrzawszy na swój niklowy zegarek, i gniewnie szczęknął szablą. — Po kiego licha przetrzymuje do tej pory całą kompanię? Kretyn!
— Niech mu pan to wytłumaczy, Pawle Pawłowiczu — poradził z chytrym wyrazem twarzy Łbow.
— Akurat! Niech pan sam pójdzie i wytłumaczy! O co chodzi? O to, że wszystko robi się niepotrzebnie. A przed przeglądem urwanie głowy. I zawsze przesolą. Zmordują żołnierza, zadręczą, zahukają, więc na przeglądzie stoi jak pień. Słyszeliście o tej głośnej historii, kiedy to dwaj dowódcy kompanii posprzeczali się, czyj żołnierz zje więcej chleba? Każdy z nich wybrał żarłoka co się zowie. Szło o dużą stawkę, jakieś sto rubli. Jeden żołnierz zjadł siedem funtów i odpadł, więcej nie mógł. Dowódca kompanii zaraz do feldfebla z pretensją: „Cóż ty sobie myślisz, taki owaki, jak mogłeś tak zawieść moje zaufanie?" A feldfebel tylko oczy wybałusza: „Nie mam pojęcia, panie kapitanie, co mu się stało, rano, jakeśmy robili próbę, osiem funtów wrąbał za jednym zamachem". Tak samo i z naszymi. Robią ćwiczenia bez sensu, a na przeglądzie się błaźnią.
— Wczoraj... —' Łbow nagle parsknął śmiechem. — Wczoraj, kiedy wszystkie kompanie skończyły już zajęcia, idę do siebie, godzina chyba ósma (zupełnie ciemno. Patrzę, a w jedenastej kompanii chórem ćwiczą komendę: „Prezentuj broń) na ramię broń, pal". Pytam się porucznika Andrusiewicza: „Dlaczego jeszcze o tej porze słychać tu u was taką muzykę?", a ón powiada: „A my tak sobie, niby tc psy do księżyca wyjemy".
— Wszystko mi zbrzydło — powiedział Wietkin i ziewnął. — Czekajcie, kto to jedzie konno? Chyba Bek?
— Tak. Bek-Agamałow—orzekł bystry Łbow. ~r Jak ładnie siedzi na koniu I
— Bardzo ładnie — zgodził się Romaszpw. — Uważam, że jeździ lepiej od każdego kawalerzysty. Ó-o-ol Jak tańczy! Kryguje się ten Bek,;
Szosą jechał powoli oficer w białych rękawiczkach i w mundurze adiutanta. Jechał na wysokim, smukłym koniu złocistej maści, z krótkim, na sposób angielski obciętym ogonem. Koń wyrywał się, niecierpliwie kręcił mocną, ściągniętą munsztukiem szyją i nerwowo przebierał cienkimi nogami.
— Pawle Pawłowiczu, czy to prawda, że on jest Czerkiesem z pochodzenia? — zapytał Rorrmszow Wietkina.
— Myślę, że tak. Czasem Ormianie rzeczywiście chcą uchodzić za Czerkicsów lub za Lezginów. Ale Bek, zdaje się, nie kłamie. Spójrzcie tylko, jak on wygląda na koniu!
— Poczekajcie, zawołam go — powiedział Łbow.
Przyłożył rękę do ust i krzyknął stłumionym głosem, tak żeby nie usłyszał dowódca kompanii.
— Poruczniku Agama łowi Beki
Jadący konno oficer ściągnął cugle, stanął rui chwilę i obrócił .się w prawo. Potem skierował konia w stronę kolegów, pochyliwszy się lekko w siodle, zmusił go energicznym ruchem do przeskoczenia rowu i krótkim galopem podjechał do oficerów.
Był wzrostu mniej niż średniego, chudy, żylasty, bardzo silny. Twarz ze spadzistym czołem, cienkim, garbatym nosem i zdecydowanym mocnym zarysem ust była męska, piękna i jeszcze dotychczas nie utraciła charakterystycznej wschodniej bladości — smagłej i matowej jednocześnie.
— Jak się masz, Bek — powiedział Wietkin. — Przed kim się tak krygowałeś? Przęd pannami?
Bek-Agamałow, pochyliwszy się nisko i niedhale z siodła, uścisnął oficerom ręce. Kiedy się uśmiechnął, jego białe gęste zęby rzuciły, zda się, olśniewający odblask na całą dolną część twarzy i na małe, czame, wypielęgnowane wąsy.
— Przechodziły tam dwie ładniutkie Żydóweczki. Ale co mi tam! Nie zwracałem na nie żadndj uwagi.
— Wiemy już, co w trawie piszczy! — pokręcił głową Wietkin.
Posłuchajcie, panowie — odezwał się Łbłjw i znów zawczasu się roześmiał. — Wiecie przecież, co powiedział generał Dochturow o adiutantach z piechoty. To się odnosi do ciebie, Bek. Są to, jego zdaniem, najzuchwalsi jeźdźcy na całym świecie.
— Nic łźyj, nieopierzony żółtodzióbie — powiedział Bek-Agamałow. Spiął konia ostrogami, udając, że chce najechać na podchorążego.
— Słowo daję! Oni wszyscy, powiada, mają
lnie konie, lecz jakieś chabety, szkapy dychawiczne, kulawe, ślepe, łykawe. Ale na rozkaz pędzi taki na oślep. Płot nie płot, rów nic rów, wali przez krzaki/ cugle wypuści, strzemiona zgubi, czapkę diabli porwą. Dzielni jeźdźcy!
— Co tam nowego, Bek? — zapyta! Wietkin.
— Co nowego? Nic. Właśnie przed chwilą dowódca pułku natknął się w kasynie na podpułkownika Lecha. Rozwrzcszczał się na niego tak, że na cerkiewnym placu było słychać. Lech, pijany jak bela, nie może słowa wymówić. Stoi z założonymi do tyłu rękami i chwieje się. A Szulgowicz jak nie huknie na niego: „Kiedy rozmawia pan z dowódcą pułku, proszę nie trzymać rąk na tyłku! I to jeszcze w czasie służby!"
— Ale mu wyrąbał! — powiedział Wietkin z uśmiechem ni to ironicznym, ni to aprobującym. — Wczoraj w czwartej kompanii podobno krzyczał; ,,Co wy mi tam regulaminem będziecie oczy mydlić, J a jestem wasz regulamin, i koniec! Ja tu jestem wasz car i Bóg!"
Lbow nagle znów zaśmiał się do swoich myśli:
— A wiecie, panowie, jak to było z adiutantem z pułku N...
— Zamknij się, Lbow — poważnie .zwrócił mu uwagę Wietkin. — Ale też palia dzisiaj język swędzi!
— Jest jeszcze jedna nowina — mówi! dalej Bek - Agama łow, który znów skierował konia na Lbowa i zaczął żartem na niego najeżdżać. Koń krę- cił głową i parskał pryskając wokół pianą. — Jest jeszcze jedna nowina. Dowódca żąda od oficerów
wszystkich kompanii umiejętności władania białą bronią i ćwiczeń na manekinach. W dziewiątej dał im takiego bobu, że coś strasznego. Epifanowa wpakował do aresztu za to, że miał szablę nie naostrzoną... Czego się boisz, młokosie — krzyknął nagle Bek-Agamałow do podchorążego. — Przyzwyczaisz się! Kiedyś sam zostaniesz adiutantem. Będziesz siedział na koniu jak kukła.
— No, ty Azjato!.,. Wynoś się ze swoją chabe- tą — powiedział Lbow odsuwając się od końskiego pyska. — Słyszałeś, Bek, jak w pewnym pułku jeden z adiutantów kupił cyrkowego konia? Wyjechał na nim podczas przeglądu, a koń nagle przed samym głównodowodzącym zaczął cyrkowym krokiem paradować. Wiesz, tak: nogi do góry i tak z boku na bok. Dopadł wreszcie czołowej kompanii. Zamieszanie, krzyk, rwetes... A koń nic sobie z tego nie robi i dalej paraduje cyrkowym krokiem. Wtedy Dragomirow zrobił z rąk tubę, o tak, i krzyczy: „Po- ruczni-ku, tym samym krokiem na odwach na dwadzieścia jeden dni ma-arszl..."
— E, bzduryI — żachnął się Wietkin. — Słuchaj, Bek, rzeczywiście zaskoczyłeś nas tym fech- tunkiem. No więc jakże to będzie? Nie będziemy mieli ani chwili wolnej? Wczoraj właśnie przynieśli nam to czupiradło.
Wskazał na środek placu, gdzie umieszczono manekin z wilgotnej gliny, w którym można się było dopatrzyć pewnego podobieństwa do postaci ludzkiej , pozbawionej rąk i nóg. — No i co? Jużcścic ćwiczyli? — zapytał cie
li
mAja
kawie Bek-Agamałow. — Pan nie próbował? •— zwrócił się do Romaszowa.
— Jeszcze nie.
— Także coś! Będę się takimi głupstwami zajmować — mruknął Wietkin. — Czy to ja mam czas na fechtunek? Od dziewiątej rano do szóstej wieczór wciąż tylko tu się sterczy. Ledwie człowiek zdąży coś zeżreć i wódki się napić. Mnie na to nie wezmą...
— Dziwak z pana! Przecież oficer musi umieć władać szablą.
— Po cóż to potrzebne? Na wojnie? Przy dzisiejszej broni palnej nie dopuszczą cię i na sto kroków. Po-kiego licha mi twoja szabla? Nie jestem ka- walerzystą. A jak będzie trzeba, to już raczej wezmę karabin i pac-pac kołbą po łbach. To pewniejsze.
— No dobrze, a w czasie pokoju? Wiele rzeczy może się zdarzyć. Bunt, rozruchy czy coś w tym rodzaju...
— No to co? Po co zaraz szabla? Nie będę przecież odrabiał czarnej roboty i ścinał ludziom głów. Kompa-ania, ognia! — i sprawa załatwiona.
Bek-Agamałow skrzywił się.
— Wciąż bzdury pleciesz, Pawle Pawłowiczu. Odpowiedz poważnie. Idziesz sobie, na przykład, na spacer... albo w teatrze, albo przypuśćmy w restauracji obrazi cię jakiś cywil... weźmy ostateczność... ktoś cię spoliczkuje, co wtedy?
Wietkin wzruszył ramionami i pogardliwie wydął wargi.
— Te-eż! Po pierwsze, żaden cywil mnie nie
uderzy, dlatego że biją tylko tego, kto się boi, a po drugie... no cóż... palnę do niego z rewolweru.
— A jeżeli rewolwer zostawisz w domu? — zapytał Łbow.
— No to, do licha, pojadę po niego... Co za głupstwa! Zdarzyło się kiedyś, że obrażono pewnego kometa w kabarecie. Pojechał do domu dorożką, przwiózł rewolwer i utłukł jakichś tam dwóch chłystków... i tyle!...
Bek-Agamałow z niezadowoleniem pokręcił głową.
— Wiem, słyszałem. Jednakże sąd uznał, że oskarżony działał z premedytacją, i skazał go. I co mu z tego przyszło? Gdyby tak mnie ktoś obraził lub uderzył...
Nie dokończył zdania, ale tak mocno zacisnął w pięść małą dłoń, którą trzymał cugle, aż zadrżała. Łbow nagle zatrząsł się od śmiechu i parsknął.
— Znów! — surowo odezwał się Wietkin.
— Papowie, przepraszam... cha-cha-cha! W pułku M. zdarzył się taki wypadek. Podchorąży Krause wywołał w klubie szlacheckim skandal. Bufetowy chwycił go za epolety i prawie mu je oderwał. Wtedy Krause wyjął rewolwer i trach go w łeb! Trup na miejscu! Jeszcze mu się jakiś adwokacina nawinął, więc on i w niego trach! Rzecz jasna, wszyscy się rozbiegli. Wtedy Krause spokojnie poszedł sobie do obozu, na plac, pod maszt. Wartownik woła: , JCto idzie?" „Podchorąży Krause idzie umrzeć pod sztandarem". Położy! się i postrzeli! się w rękę. Później sąd go uniewinni!.
— Zuch! — powiedział Bek-Agamałow.
Rozpoczęła się zwykła rozmowa młodych oftce-
|rów na ulubiony temat: o nieoczekiwanych krwawych rozprawach i o tym, jak to one prawie zawsze uchodziły sprawcom bezkarnie. W pewnym małym miasteczku jakiś pijany gołowąs-kornet wpadł z szablą w tłum Żydów, którym poprzednio zniszczył paschalną kuczkę. W Kijowie podporucznik piechoty zarąbał na sali tanecznej studenta za to, źe ten potrącił go łokciem przy bufecie. W pewnym dużym mieście, w Moskwie czy w Petersburgu, oficer zastrzelił „jak psa" cywila, który w restauracji ośmielił się zwrócić mu uwagę, że przyzwoici ludzie nie zaczepiają nieznajomych kobiet.
Romaszow, który do tej pory milczał, poczerwieniał nagle z przejęcia, chrząknął i bez potrzeby poprawiając okulary, wtrącił się do rozmowy.
— A ja, proszę panów, dodam coś od siebie. Bufetowego, dajmy na to, nie liczę... tak... ale jeżeli cywil... jak by to powiedzieć?... Tak... no, a jeżeli to jest porządny człowiek, szlachcic i tak dalej, jakżeż ja mogę na człowieka nie uzbrojonego napadać z szablą? Dlaczego nie mógłbym od niego zażądać satysfakcji? Przecież jesteśmy, bądź co bądź, ludźmi kulturalnymi...
— E, bzdury pan opowiada, Romaszow — przerwał mu Wietkin. — Pan zażąda satysfakcji, a on powie: „Nie... e-e-e... ja, widzi pan, w ogóle... e-e... nie uznaję pojedynków. Jestem przeciwnikiem rozlewu krwi, a poza tym e-e-e-e... mamy przecież sędziego pokoju". I wtedy całe życie chodzi pan ze zbitym pyskiem.
Bek-Agamałow uśmiechnął się swoim promiennym uśmiechem.
— Co? Aha! Zgadzasz się ze mną? Mówię ci, Wietkin, ucz się fechtunku. U nas na Kaukazie wszyscy się tego od dzieciństwa uczą. Na prętach, na baranich tuszach, na wodzie.
— A na ludziach?— zagadnął Łbow.
— I na ludziach — spokojnie odpowiedział Bek- -Agamałow. — Jeszcze jak rąbią! Jednym cięciem rozpłatają człowieka na ukos od ramienia do biodra. To jest cięcie! A tak to nie warto nawet sobie rąk babrać.
— A ty, Bek, potrafisz tak? Bek-Agamałow westchnął z ubolewaniem.
— Nie, nie potrafię... Młodego baranka przetnę na pół... próbowałem nawet tuszę cielęcia... ale człowieka chyba nie... nie rozpłatam. Głowę ściąć, do diabła, potrafię, ale tak na ukos nie... Memu ojcu szło to zupełnie gładko...
— No, chodźmy, panowie, spróbujemy — powiedział Łbow błagalnym tonem; oczy mu płonęły. — Bek, mój drogi, proszę cię, chodźmy.
Oficerowie zbliżyli się do glinianego manekina. Pierwszy ciął Wietkin, który, nadając swej dobrodusznej, pospolitej twarzy wyraz bestialski, z całej siły, na odlew niezręcznie Walnął w glinę. Jednocześnie wyrwał mu się mimo wx>li ów charakterystyczny okrzyk, który wydają rzeźnicy, gdy rąbią wołowinę. Ostrze zagłębiło* się w glinę na ćwierć arszyna i Wietkin z trudem je stamtąd wyciągnął.
— Źle! — orzekł pokręciwszy głową Bek-Agamałow.
— Teraz pan, Romaszow...
Romaszow wyciągnął szablę z pochwy i z zakłopotaniem poprawił ręką okulary. Był to młodzieniec średniego wzrostu, szczupły i mimo -że robił wrażenie dość silnego jak na swoją budowę, z powodu wrodzonej nieśmiałości był niezręczny. Fechtować się nie umiał nawet w szkole, a w ciągu półtorarocznej służby całkowicie zapomniał tej sztuki. Uniósłszy broń wysoko nad głową, jednocześnie wysunął instynktownie lewą rękę przed siebie.
— Ręka!— krzyknął Bek-Agamałow. Ale było już za późno. Koniec szabli lekko tylko drasnął glinę. Spodziewając się większego oporu Romaszow utracił równowagę i zachwiał się. Ostrze szabli, ugodziwszy w wyciągniętą do przodu rękę, zdarło kawałek skóry u nasady wskazującego palca. Trysnęła krew.
— Ech! No widzi pan! — zawołał gniewnie Bek-Agamałow zsiadając z konia. — Tak to można sobie łatwo rękę odrąbać. — Czyż można się tak obchodzić z bronią? No nic, to głupstwo. Proszę zawiązać chustkę trochę ciaśniej. Pensjonarka! Potrzymaj konia, żółtodzióbie. Przyjrzyjcie się, prawdziwy cios zależy nie od układu ramienia czy łokcia, lecz właśnie ód tego, od przegubu dłoni. — Wykonał kilka szybkich kolistych ruchów kiścią prawej ręki, a ostrze szabli zamieniło się nad jego głową w jeden błyszczący krąg. — Teraz patrzcie: lewą rękę zakładam w tył na plecy. Kiedy wymierzamy cios, to nie walimy, nie rąbiemy danego przedmiotu, ale tniemy go tak, jakbyśmy mieli piłować, pociągając szablę do siebie... Rozumiecie? A przy tym zapamiętajcie sobie dobrze: płaszczyzna szabli tpusi byc koniecznie nachylona w kierunku ciosu. W ten sposób kąt staje się ostrzejszy. O! patrzcie!
Bek-Agamałow odszedł na dwa kroki od glinianego manekina, wpił się w niego wzrokiem i nagle, błysnąwszy szablą wysoko w powietrzu, strasznym, nieuchwytnym dla oczu ruchem, cały podany naprzód, zadał szybki cios. Romaszow usłyszał tylko przenikliwy gwizd przeszytego powietrza i jednocześnie górna połowa manekina miękko i ociężale zwaliła się na ziemię. Powierzchnia cięcia była tak gładka, jakby ją ktoś wypolerował*
— Do diabła 1 To jest cios! —- zawołał zachwycony Łbow. — Bek, kochany, proszę cię, jeszcze raz.
— ...
Allic