Roberts Nora - Irlandzka wróżka 01 - Irlandzka wróżka.rtf

(345 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 1

Nora Roberts

IRLANDZKA WRÓŻKA

ROZDZIAŁ 1

Adelia Cunnane patrzyła szklanym wzrokiem przez okrągłe okienko, całkowicie obojętna na bajkową scene­rie, jaką tworzyły przesuwające się za nim chmury. Niektó­re przybrały kształt gór, inne - lodowców. Te drugie robiły się coraz cieńsze i powoli przechodziły w skute lodem jeziora. Tymczasem ona, dziwna rzecz, jak na kogoś od­bywającego swoją pierwszą w życiu podróż samolotem, uznała ten widok za nieciekawy. W jej umyśle kłębiły się wątpliwości i obawy, a jakby nie dość tego, dołączyła do nich jeszcze dojmująca tęsknota za domem, niewielką far­mą w Irlandii. Ale zarówno farma, jak i Irlandia były teraz bardzo daleko stąd, a każda upływająca powoli minuta przybliżała ją do Ameryki i obcych ludzi. Westchnęła z re­zygnacją, zdając sobie sprawę, że życie, które wiodła do tej pory, nie przygotowało jej jak należy, by stawić czoło jednemu czy drugiemu.

Rodzice Adelii zginęli w wypadku ciężarówki i osiero­cili córkę, gdy miała zaledwie dziesięć lat. Przez pierwsze tygodnie po ich śmierci dziewczynka okazywała zupełną obojętność wobec otoczenia. Zszokowana tym, co się stało, zamknęła się w sobie, zupełnie jakby chciała w ten sposób odsunąć od siebie dziwne i przerażające uczucie bycia porzuconą na zawsze. Z czasem z żarliwością doro­słego rzuciła się w wir pracy na farmie, aby w ten sposób zagłuszyć ból po stracie rodziców.

Rodzona siostra jej ojca, Lettie Cunnane, która wzięła na siebie trud opieki nad dzieckiem i farmą, trzymała jed­no i drugie twardą ręką. Aczkolwiek nigdy nie była dla niej niedobra, nie była też skłonna do okazywania czułości; nie miała zbyt wiele cierpliwości ani zrozumienia dla nieprze­widywalnego, często nie dającego się okiełznać dziecka.

Jedyną płaszczyznę porozumienia między nimi stano­wiła farma, więc kobieta i dziewczynka skupiły się na uprawie czarnej, żyznej ziemi. Mieszkały i pracowały ra­mię w ramię blisko trzynaście lat. Pewnego dnia Lettie dostała ataku apopleksji, w wyniku czego została sparali­żowana i od tego czasu Adelia musiała dzielić swój czas między obowiązki na farmie i opiekę nad obłożnie chorą ciotką. Stopniowo dnie i noce zlały się w jedno, a ona wciąż toczyła nieustępliwą walkę z losem, chcąc za wszel­ką cenę udźwignąć coraz większą odpowiedzialność.

Miała dwóch potężnych wrogów: brak czasu i brak pie­niędzy. Kiedy po sześciu długich miesiącach ponownie została sama, była całkiem wyczerpana i bliska rozpaczy. Jej ciotka odeszła na zawsze, a ona, mimo iż pracowała dzień i noc, i tak musiała sprzedać farmę na zapłacenie zaległych podatków.

W desperacji napisała do jedynego żyjącego krewnego, starszego brata ojca, Padricka, który przed dwudziestu laty wyemigrował do Ameryki, i powiadomiła go o śmierci jego siostry. Odpowiedział natychmiast, ciepłym i pełnym miłości listem, w którym zaprosił ją do siebie. Ostat­nie zdania listu brzmiały jak proste, serdeczne polece­nie: „Przyjeżdżaj do Ameryki. Mój dom będzie twoim domem”.

Tak więc spakowała swój niewielki dobytek, sprzedała albo rozdała to, czego nie mogła zabrać ze sobą i pożegna­ła się na zawsze ze Skibbereen i z jedynym domem, jaki kiedykolwiek miała...

Niespodziewane szarpnięcie przywołało Adelię do rze­czywistości. Oparła się plecami o poduszki fotela i dotknę­ła małego złotego krzyżyka, który zawsze nosiła na łań­cuszku na szyi. Starając się pokonać lęk, powtarzała sobie w duchu, że w Irlandii nie zostało jej nic. Wszystko, co kiedykolwiek kochała, odeszło na zawsze, a Padrick Cunnane był jedynym żyjącym członkiem jej rodziny, jedy­nym ogniwem łączącym ją z tym, co kiedyś miała. Prze­zwyciężyła nagły, nietypowy dla siebie strach, jaki na moment ścisnął jej serce. Ameryka, Irlandia - co za różni­ca? Nerwowo wzruszyła ramionami. Tak czy owak, da sobie radę. Czy nie bywało tak zawsze? Postanowiła zro­bić wszystko, by nie stać się ciężarem dla stryja, którego znała wyłącznie z listów, a ostatni raz widziała w wieku trzech lat. Założyła, że znajdzie sobie jakąś pracę, może w stadninie koni, o której jej stryj pisywał tak często w ciągu minionych lat. Miała wrodzony talent do zajmowania się zwierzętami, a podczas lat spędzonych na farmie zdobyła niezłą znajomość weterynarii, na tyle gruntowną, że często wzywano ją do pomocy przy trudnych porodach krów czy szyciu ran. Mimo niewielkiego wzrostu była silna - no i, powiedziała sobie w duchu, nieświadomie prostując przy tym ramiona, przecież miała w sobie krew Cunnane'ów.

Na pewno znajdzie się dla niej jakieś zajęcie w stadni­nie Royal Meadows, gdzie jej stryj pracował jako trener koni wyścigowych pełnej krwi angielskiej, pomyślała z głębokim przekonaniem. Wprawdzie nie będzie tam pól wymagających zaorania ani krów, które trzeba wydoić, ale ona postanowiła zarobić na swoje utrzymanie, nawet jeśli będzie musiała pracować jako pomywaczka. W tym mo­mencie lekko zmarszczyła czoło. Swoją drogą ciekawe, czy w Ameryce są pomywaczki.

Wreszcie samolot wylądował. Adelia wysiadła i wraz z innymi pasażerami znalazła się w terminalu Dulles w Wirginii. Aż otworzyła usta ze zdziwienia, zafascyno­wana tym, co ukazało się jej oczom, oszołomiona dobie­gającymi zewsząd strzępkami rozmów w różnych języ­kach i niezwykłą różnorodnością typów ludzkich. Na mo­ment zatrzymała wzrok na rodzinie Indian w strojach szczepowych. Po chwili obejrzała się za parą nastolatków w spłowiałych dżinsach. Szli spacerowym krokiem, trzy­mając się za ręce, a za nimi podążała typowa bizneswoman w średnim wieku, ściskając w dłoni rączkę skórzanej teczki.

Później, w holu, stanęła i rozejrzała się z nadzieją że ujrzy jakąś znajomą twarz. Wszyscy tylko biegają i dokądś się spieszą, pomyślała. Mogliby stratować człowieka na śmierć i nawet tego nie zauważyć...

- Dee, mała Dee! - Przez tłum przedzierał się spiesznie jakiś mężczyzna, mocno zbudowany, krępy, z siwą czupryną.

Kiedy do niej dotarł, zdążyła dostrzec w przelocie jego oczy, tak samo bystre i błękitne jak u jej ojca, a już po chwili znalazła się w serdecznym, miażdżącym uścisku. Przemknęło jej przez myśl, że od wielu lat nikt nie przytu­lał jej w ten sposób.

- Mała Dee, poznałbym cię wszędzie. - Odsunął Adelię na odległość wyciągniętych ramion i pilnie wpatrywał się w jej twarz, z zamglonymi ze wzruszenia oczami i czu­łym uśmiechem. - Zupełnie, jakbym znów widział przed sobą twarz Kate, jesteś żywym obrazem swojej matki.

Nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. Tymczasem on nie odrywał od niej wzroku, ogarniając nim przepyszne, gęste kasztanowe włosy spływające w lśniących falach na ramiona, wielkie, ciemnozielone oczy w oprawie gęstych rzęs, zadarty nosek i pełne usta, o których ciotka Lettie mawiała, że są zuchwałe. Nieco spłoszony wyraz twarzy bratanicy sprawił, że w myślach porównał ją do przestra­szonej wróżki.

- Jaka ty jesteś śliczna - powiedział w końcu, podkre­ślając swoje słowa westchnieniem szczerego zachwytu.

- Stryjek Padrick? - spytała niepewnie, pełna wątpli­wości i emocji.

- A kim miałbym według ciebie być? - Spojrzał na nią tymi tak dobrze jej znanymi oczami, pełnymi miłości i ra­dości, i w tym momencie jej wątpliwości, lęki i pytania znikły bez śladu, wyparte przez fale szczęścia.

- Stryjek Paddy - wyszeptała, zarzucając mu ramiona na szyję.

Podczas jazdy autostradą prowadzącą z lotniska Adelia rozglądała się na prawo i lewo z nieopisanym zdumie­niem. Jeszcze nigdy nie widziała tylu samochodów naraz, w dodatku przelatujących z tak niebezpieczną szybkością. Wszystko poruszało się błyskawicznie, a wszechobecny hałas, jak skonstatowała w duchu, mógłby obudzić umar­łego. Nie przestając kręcić głową, zaczęła zasypywać stry­ja pytaniami.

Czy daleko jadą? Czy wszyscy w Ameryce tak szybko jeżdżą? Ile koni jest w Royal Meadows? Kiedy będzie mogła je zobaczyć? Pytania tłoczyły się w jej głowie i pa­dały jedno za drugim z szybkością karabinu maszynowe­go. Paddy odpowiadał na każde z nich cierpliwie, zachwy­cony miękkim brzmieniem jej głosu, łagodnego jak letni wietrzyk.

- Gdzie będę pracować?

Na chwilę oderwał wzrok od drogi i posłał jej szybkie spojrzenie.

- Nie musisz pracować, Dee.

- Ależ muszę, stryjku Paddy - sprzeciwiła się, zwraca­jąc ku niemu twarz. - Mogłabym pracować przy koniach; dobrze sobie radzę ze zwierzętami.

Gęste, siwe brwi zmarszczyły się w pełnym powątpie­wania grymasie.

- Nie ściągnąłem cię tu z tak daleka po to, by zagnać do roboty. - Zanim zdołała zaprotestować, mówił dalej: - I nie wiem, co pomyślałby sobie o mnie Travis, gdybym zatrudnił własną bratanicę.

- Och, aleja mogłabym robić cokolwiek. - Odgarnęła do tyłu kasztanowe loki. - Obrządzać konie, czyścić bok­sy, zwozić siano... wszystko jedno co. - Bezwiednie za­trzepotała rzęsami i zrobiła słodkie oczy. - Proszę, stryjku Paddy. Zwariuję w ciągu tygodnia, jeśli nie będę miała jakiegoś zajęcia.

Jej oczy wygrały tę małą potyczkę i Paddy uspokajająco ścisnął dłoń bratanicy.

- Zobaczymy, co da się zrobić.

Bez reszty pochłonięta rozmową i obserwowaniem fra­pującego strumienia pojazdów na autostradzie całkiem straciła poczucie czasu. Kiedy Paddy skręcił w szeroką aleję i na chwilę zatrzymał samochód, Adelia rozejrzała się zaskoczona.

- Oto Royal Meadows, Dee - oznajmił i zamaszyście zatoczył koło ręką - Twój nowy dom.

Wjazdu w długą, krętą aleję prowadzącą do rezydencji strzegły dwa wysokie, kamienne słupy, zaś po jej obu stronach, jak daleko okiem sięgnąć, posadzono krzewy, na których lada dzień miały pojawić się pąki kwiatowe. Falu­jące wzgórza porastała soczyście zielona trawa, a w oddali widać było leniwie pasące się konie.

- Najlepsza stadnina koni w Maryland, pewne jak amen w pacierzu - dodał Paddy z dumą właściciela, kiedy jechali powoli krętym podjazdem. - A według Padricka Cunnane'a najlepsza w całej Ameryce.

Samochód pokonał ostatni zakręt. Adelii aż zaparło dech w piersiach na widok domu, który ukazał się jej oczom. Budynek był olbrzymi, a w każdym razie takie robił wrażenie: dwupiętrowy, wzniesiony ze starego, po­krytego patyną czasu kamienia. Tuziny okien mrugały w promieniach słońca niczym duże, przejrzyste oczy. Sze­rokie i dumnie połyskujące stanowiły kontrast z omsza­łym kamieniem. Wzdłuż okien na obu piętrach ciągnęły się balkony z kutego żelaza, o wzorach tak skomplikowanych i delikatnych jak najcieńsza koronka. Dom stał na niewiel­kim wzniesieniu, porośniętym gęstą, starannie przystrzy­żoną trawą, w otoczeniu budzących się właśnie z zimowe­go snu krzewów i majestatycznych drzew.

- Prawda, że piękny, Dee?

- Tak - przytaknęła, oszołomiona wielkością i wytwornością budowli. - Najwspanialszy, jaki kiedykolwiek widziałam.

- Cóż, nasz dom nie jest tak wspaniały jak ten. - Za kamiennym budynkiem, gdzie podjazd się rozwidlał, skrę­cił samochodem w lewo. - Ale to sympatyczne miejsce i mam nadzieję, że będziesz w nim szczęśliwa.

Adelia zwróciła się ku stryjowi z uśmiechem, który przeobraził jej twarz w skończone dzieło sztuki.

- Będę szczęśliwa, stryjku Paddy, jak długo będziesz przy mnie. - Nie namyślając się wiele, nachyliła się i po­całowała go w policzek.

- Och, Dee. Tak się cieszę, że tu jesteś. - Wziął jej dłoń w swoją i mocno uścisnął. - Przywiozłaś ze sobą wiosnę.

Samochód zatrzymał się. Adelia wyprostowała się na siedzeniu i spojrzała przez przednią szybę, a widok, który ukazał się jej oczom sprawił, że zaniemówiła ze zdziwie­nia. Przed nią rozpościerał się owalny tor treningowy, a na wprost niego widać było długi biały budynek, o którym Paddy powiedział, że to stajnia. Rozległy teren, poprzeci­nany ogrodzeniami i padokami, przypominał szachowni­cę, zaś powietrze przesycał zapach siana i koni.

Rozejrzała się z nabożnym zdumieniem i uświadomiła sobie, że jej przyjazd do Ameryki był czymś o wiele więcej niż zamianą jednej farmy na drugą. Z dnia na dzień znalaz­ła się w innym świecie. W domu, w Irlandii, farma ozna­czała ziemię z jej darami i kłopotami, które za sobą pocią­gała, małą oborę, wiecznie wymagającą naprawy, spłacheć pastwiska. Tutaj na sam widok bezkresnej przestrzeni oczy Adelii zrobiły się jeszcze większe. Nie mieściło jej się w głowie, że tak wielki obszar może należeć do jednego człowieka. Jednak nie tylko ogrom farmy zwrócił jej uwa­gę. W myśli odnotowała też wzorową organizację i porzą­dek, o czym świadczyły pomalowane na biało budynki i solidne ogrodzenia z drutu rozciągniętego na słupach. W oddali, na łagodnych wzniesieniach, dostrzegła klacze skubiące trawę w towarzystwie rozbrykanych źrebiąt, kwintesencji wiosny i młodości.

Travis Grant, zamyśliła się, przypominając sobie na­zwisko właściciela z listów Paddy'ego. Travis Grant wie, jak dbać o swoją własność...

- A oto i mój dom. - Paddy spojrzał przez tylną szybę samochodu. - Od dziś nasz wspólny.

Kiedy podążyła wzrokiem w ślad za jego ręką, wydała okrzyk radości. Parter budynku wskazanego przez stryja zajmował duży, oszalowany na biało warsztat, w którym, jak dowiedziała się później, konserwowano i naprawiano przyczepy i ciężarówki wykorzystywane do transportu ko­ni. Powyżej wznosiła się kamienna część mieszkalna, nie­mal dwukrotnie większa od domku na farmie, gdzie Adelia spędziła całe swoje dotychczasowe życie. Dom stryja oka­zał się zminimalizowaną repliką głównego domu, zbudo­waną z tego samego miejscowego kamienia, z takimi sa­mymi lśniącymi oknami i ozdobnymi balkonami.

- Wejdź do środka, Dee. Rzuć okiem na swój nowy dom.

Stryj ujął ją pod ramię i poprowadził wąską, żwirowaną ścieżką, a potem po schodach wiodących do frontowych drzwi, po czym otworzył je na oścież i przepuścił Adelię przed sobą.

Powitał ją jasny, przytulny pokój o bladozielonych ścia­nach i lśniącej dębowej posadzce. Sofa w barwną kratę i do­brany do niej fotel aż się prosiły, by w nich zasiąść przed kominkiem, kiedy na dworze panuje chłód, albo podziwiać rozciągające się na horyzoncie wzgórza, widoczne przez sze­rokie okna przesłonięte lekkimi zasłonami.

- Och, stryjku Paddy! - westchnęła, wykonując przy tym niewspółmierny do tego, co chciała wyrazić, ale wiele mówiący ruch rękami.

- Chodź, Dee, pokażę ci resztę.

Kiedy oprowadzał ją po domu, ogarniał ją coraz więk­szy zachwyt na widok kuchni ze słonecznie żółtymi szaf­kami i nieskazitelnie czystymi blatami, łazienki wyłożonej kafelkami w kolorze kości słoniowej i gustownie umeblo­wanych pokojów.

- A oto i twój pokój, kochanie.

Padrick otworzył drzwi pomieszczenia znajdującego się na wprost łazienki i Adelia weszła do środka. Nie było to szczególnie duże lokum, ale jej nie nawykłym do takich luksusów oczom wydało się olbrzymie. Ściany pomalowa­no na jasnoniebiesko, a przy dwóch otwartych na oścież oknach wzdymały się i powiewały przejrzyste białe zasło­ny. Kwiatowy wzór narzuty na łóżku był również utrzyma­ny w tonacji zgaszonego błękitu i bieli, zaś drewnianą podłogę przykrywał puszysty biały dywan. W lustrze nad toaletką z klonowego drewna pojawiło się odbicie jej twa­rzy, na której zaskoczenie walczyło z zachwytem. Świado­mość, że ten pokój należy do niej, sprawiła, że do oczu napłynęły jej nieoczekiwanie łzy. Zamrugała, próbując je powstrzymać, po czym odwróciła się i zarzuciła stryjowi ręce na szyję.

Po obejrzeniu domu poszli przez trawnik w stronę staj­ni. Adelia zdążyła już się przebrać i teraz, zamiast sukien­ki, którą włożyła na podróż, miała na sobie swój zwykły strój: dżinsy i bawełnianą koszulę. Miękkie, kasztanowe loki zaczesała do góry i ukryła pod spłowiała niebieską czapką. Przekonała stryja, że nie potrzebuje odpoczynku i pragnie jak najszybciej zobaczyć konie. Paddy skonstato­wał w duchu, że nie jest w stanie niczego odmówić brata­nicy.

Kiedy zbliżali się do stajni, dostrzegli kilku mężczyzn skupionych w gromadkę wokół kasztanowatego konia peł­nej krwi. Ich podniesione głosy dobiegły do stryja i brata­nicy, jeszcze zanim tamci zauważyli ich obecność.

- Czyżbyśmy mieli jakiś kłopot? - spytał Paddy.

- Paddy, cieszę się, że już wróciłeś. - Wysoki, krzepki mężczyzna przywitał go z widoczną ulgą. - Majesty właś­nie miał jeden ze swoich napadów złego humoru. Nieźle kopnął Toma.

Paddy przeniósł wzrok na niewysokiego, szczupłego młodzieńca, który siedział na ziemi, masując udo i mru­cząc pod nosem.

- Czy to coś poważnego, chłopcze? Złamałeś sobie coś?

- Nie, na szczęście nic nie złamałem. - Zarówno głos, jak i mina poszkodowanego wyrażały raczej oburzenie niż ból. - Wydaje mi się jednak, że przez parę dni nie będę mógł jeździć. - Pokręcił głową, a we wzroku, którym zmierzył ciemnego kasztanka, można było dostrzec nie­chęć, ale i cień rozbawienia. - Ten koń może i jest naj­szybszym czworonogiem na ziemi, ale też i najbardziej złośliwym.

- Jego oczy na to nie wskazują - zauważyła Adelia, ściągając na siebie spojrzenia wszystkich obecnych.

- Adelia, moja bratanica. Dee, to Hank Manners, mój asystent. Tom Buckley, ten na ziemi, objeżdża konie, a George Johnson i Stan Beall to stajenni.

Gdy tylko formalnościom prezentacji stało się zadość, Adelia ponownie skupiła uwagę na koniu.

- Oni ciebie nie rozumieją, mam rację? A przecież je­steś wspaniały.

- Panienko - ostrzegł Hank, kiedy uniosła dłoń, żeby pogładzić pysk kasztanka. - Na pani miejscu nie robiłbym tego. Przede wszystkim nie jest dziś w najlepszym nastro­ju, a poza tym nie lubi obcych.

- Och, ale my wkrótce przestaniemy być nieznajomy­mi. - Z uśmiechem przejechała dłonią wzdłuż mocnego pyska konia. Majesty w odpowiedzi parsknął szerokimi nozdrzami.

- Paddy - zaczął ostrzegawczo Hank, ale starszy męż­czyzna uniósł dłoń, dając mu znak, żeby zamilkł.

- Jesteś wspaniałym, pięknym koniem. Jeszcze nie wi­działam takiego, który mógłby się z tobą równać, to naj­prawdziwsza prawda. - Nie przestając mówić, Adelia przejechała obiema dłońmi po gładkiej szyi i boku. - Je­steś urodzonym biegaczem. Wystarczy popatrzeć na te mocne, długie nogi i kształtną, szeroką pierś. - Bezcere­monialnie gładziła dłońmi lśniącą skórę, ale kasztanek ani drgnął, nastawił tylko bacznie uszu. Wreszcie pieszczotli­wie potarła jego chrapy, a potem przytuliła policzek do końskiej szyi. - Założę się, że brakuje ci kogoś, z kim mógłbyś porozmawiać.

- Niech mnie licho... - Hank, widząc, jak śmiało Adelia poczyna sobie z rozbrykanym koniem, aż pokręcił gło­wą ze zdziwienia. - Nigdy nikomu na to nie pozwolił, nawet tobie, Paddy.

- Zwierzęta też mają uczucia, panie Manners - ode­rwała policzek od szyi wierzchowca i odwróciła się twa­rzą do rozmówcy. - On po prostu potrzebuje odrobiny czułości.

- Cóż, młoda damo, pani z pewnością wie, jak się z nim obchodzić. - Uśmiechnął się do niej szeroko, wyra­żając tym uśmiechem zarówno rozbawienie, jak i podziw, po czym zwrócił się do Paddy'ego. - My tu gadu - gadu, a on musi się wybiegać. Zadzwonię do Steve'a.

- Stryjku Paddy. - Adelia, niewiele myśląc, złapała go za ramię. Jej oczy aż lśniły z podniecenia. - Ja mogę to zrobić. Pozwól mi wyprowadzić go na tor.

- Sądzę, że taka młoda dama jak pani nie poradzi sobie z tak dużym, narowistym wierzchowcem, jakim jest Majesty - wtrącił pospiesznie Hank, zanim Paddy zdążył się odezwać.

Na te słowa Adelia wyprostowała się, i choć miała tylko metr pięćdziesiąt pięć, dumnie uniosła podbródek.

- Potrafię jeździć na wszystkim, co ma cztery nogi.

- Czy Travis już wrócił? - spytał Paddy, ledwie po­wstrzymując się od śmiechu.

- Nie. - Hank zmrużył oczy i zerkał z niepokojem na starszego mężczyznę. - Nie masz chyba zamiar...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin