Harry Harrison - Planeta śmierci 04.doc

(2143 KB) Pobierz

Harry Harrison

 

 

Planeta śmierci 4

Księga I

 

. 1 .

 

Ostry sygnał łączności zewnętrznej przerwał ciszę w sterówce. Dźwięk był tak przenikliwy i tak bardzo przypominał rozpaczliwy pisk rannego kolcolota, że troje Pyrrusan odruchowo wycelowało pistolety w główny monitor, który właśnie przekazywał informację zbiorczą dotyczącą Kosmoportu Welfa. Cała czwórka odniosła wrażenie, że elektroniczny sygnał przekazuje również rozdrażnienie, z jakim ktoś ze statku na orbicie Pyrrusa naciska klawisz wywołania. Widocznie załoga patrolowca wyjaśniła mu, że lądowanie na globie nieprzygotowanego statku jest wykluczone, ale przybyły z daleka gość zażądał łączności z wyższymi rangą urzędnikami.

Miał szczęście, że przy pulpicie znajdował się Jason, najbardziej zrównoważony w tym towarzystwie.

Namolny przedstawił się jako Revered Berwick, właściciel statku. Oświadczył, że sprawa nie cierpi zwłoki, a on zamierza rozmawiać wyłącznie z najważniejszymi osobami na Pyrrusie, dlatego musi natychmiast otrzymać pozwolenie na lądowanie. Nie będzie przecież dyskutował z jakimś dyspozytorem.

- Proszę posłuchać, szanowny panie - spokojnie przerwał mu Jason. - Revered to tylko imię, a może chce pan jeszcze raz podkreślić konieczność uszanowania swojej persony? - Berwick zachłysnął się z oburzenia, a Jason kontynuował:

- Szanujemy każdą ludzką jednostkę we Wszechświecie i wymagamy podobnego podejścia do siebie. Wykonuję w tej chwili funkcję dyspozytora, ale nazywam się Jason dinAlt, jeśli to coś panu mówi. Proszę zrozumieć, że na Pynusie żyje bardzo mało ludzi i najwyższe władze rzadko przesiadują w swych gabinetach. Niezbyt wygodnych, nawiasem mówiąc. Zwykle zajmujemy się problemami codziennymi: bezpieczeństwem, budownictwem, zaopatrzeniem. Dobra, powiedziałem wszystko. Teraz słucham, na czym polega pański problem, panie Revered Berwick.

    - Naprawdę mam na imię Revered. - Nieproszony gość wyraźnie spuścił z

tonu. - Przy okazji opowiem panu szczegółowo, jak pojawiłem się na tym

świecie, ale teraz, proszę mi uwierzyć, musimy się pilnie spotkać i odbyć

rozmowę w cztery oczy. Sprawa jest tak ważna i pilna, że wymagała

przelania dwóch milionów kredytów na wasz rachunek w Międzygwiezdnym

Banku.

    - Na mrok przestrzeni! Od tego należało zacząć! Chwileczkę, panie

Berwick.

    Jason szybko połączył się z bankiem i uzyskał na ekranie potwierdzenie

słów dziwnego gościa. Pieniądze naprawdę wpłynęły wcześnie rano.

    - Świetnie - podsumował. - Natychmiast ściągamy pana tutaj, ale naszym

statkiem. Musi nam pan uwierzyć, że ta planeta nie wybacza lekceważenia

instrukcji.

    Revered Berwick przyjął propozycję do wiadomości i wyłączył się bez

zbędnych słów.

    - Czy nie za bardzo się pośpieszyłeś, Jasonie, z zaproszeniem zupełnie

nieznanego człowieka?

    Pytanie zadał Kerk Pyrrus, jeden z najstarszych i cieszących się

największym autorytetem mieszkańców planety. Pyrrusanie nigdy nie mieli

wyraźnie scentralizowanej władzy, nie było takiej potrzeby i takiej

tradycji. Nieliczną populacją jednego wielkiego miasta i kilku górniczych

osiedli kierowała grupa ludzi bardziej przypominająca sztab wojskowy niż

rząd. Jednakże od czasu, kiedy - dzięki staraniom Jasona - Pyrrus stał się

pełnoprawnym członkiem Ligi Światów, Kerk musiał przyjąć stanowisko

premiera i podczas ważnych zebrań odgrywać rolę pierwszej osoby w

państwie. Lecz nawet aktywny udział w międzygwiezdnej polityce nie

złagodził starej pyrrusańskiej nieufności do obcych wszelkiej maści, a

nauki Jasona dinAlta, starego przyjaciela Kirka, szły w las. Ten słynny

były gracz, szuler i esper numer jeden Galaktyki na rozwijającym się

Pyrrusie pełnił jednocześnie funkcje ministra gospodarki, finansów,

sprawiedliwości, kultury i oświaty. W każdym razie czasami lubił się tak

przedstawiać.

    - Pomyśl chwilę - powiedział Kerk. - Czy nie lepiej będzie, jeżeli

nasza ekipa poleci na orbitę i pogada z tym megalomanem?

    - Sądzę, że nie - uśmiechnął się Jason. - Przerabialiśmy to już i

obgadywaliśmy wiele razy. Co prawda, jeszcze nikt nie przelewał z góry

pieniążków na konto Pyrrusa...

    Kerk przypomniał sobie zdradzieckie porwanie Jasona i zezwolił na

przyjęcie gościa. W końcu na własnym terenie rzeczywiście jest

bezpieczniej.

    - Dobra - powiedział z lekką niechęcią. - Niech go powita Meta.

    Meta była pierwszą w historii Pyrrusanką, która pokochała człowieka z

innej planety Wiele lat temu uratowała Jasona od śmierci, powstrzymując

rękę rozjuszonego współplemieńca. Ostatecznie okazało się, że uratowała w

ten sposób ojczysty świat. Jak każda kobieta, Meta kierowała się bardziej

sercem niż umysłem. Z kolei jako Pyrrusanka z dużymi oporami

przezwyciężała wchłonięte z mlekiem matki twarde zasady kodeksu honorowego

żołnierza: przedkładać interesy Pyrrusa i Pyrrusan nad życie pojedynczego

człowieka, zwłaszcza przybysza z innej planety. Oto dlaczego, ratując

niejednokrotnie Jasona od śmierci, nie od razu zrozumiała, że kieruje nią

prawdziwa miłość. Stała się pierwszą Pyrrusanką, która poznała odwieczne,

a na wielu planetach zapomniane wielkie uczucie.

    Nie minęło nawet pięć minut, gdy Meta wystartowała swoim nowym lekkim

krążownikiem "Temuchin". Statek ten nadawał się wspaniale do podróży po

całej Galaktyce, poruszając się w trybie skoków przestrzennych. Przy

zwyczajnych zaś, międzyplanetarnych prędkościach uważany był za

najbardziej oszczędny w swojej klasie, więc przeważnie służył jako prom.

    Berwicka przeraziło to, co zobaczył na powierzchni Pyrrusa. Masy

paskudnych stworów, latających, skaczących i pełzających, zaatakowały prom

z niezwykłą zaciekłością. Nie mógł wiedzieć, że wzmożona agresja,

zaobserwowana w ostatnim czasie wśród miejscowej fauny, wiąże się wyraźnie

z seansami łączności dalekiego zasięgu i ze statkami krążącymi wokół

planety. Pyrrusanie wybudowali nowe miasto, nie odizolowane, jak

poprzednie, od środowiska nieprzebytym obwodem obronnym i dlatego noszące

dumną nazwę Otwartego Miasta. Od tego czasu celem agresji organizmów

Planety Śmierci niespodziewanie stał się kosmoport, nazwany imieniem

ostatniego z synów Kerka, który zginął, ratując życie Jasonowi. Nowe

mutacje groźnej pyrrusańskiej flory i fauny ni stąd, ni zowąd zaczęły ze

szczególną nienawiścią reagować na mocne źródła fal radiowych. Dlaczego

tak się działo, nie wiedzieli najlepsi nawet specjaliści, zajmujący się

lokalnymi formami życia. Oczywiście natychmiast wzmocniono ochronę

przylatujących i odlatujących statków. Ale nie tylko - żeby maksymalnie

odizolować Otwarte Miasto od telepatycznych fal nienawiści, Pyrrusanie

wybudowali podziemną magistralę, która stała się główną arterią

transportową między miastem i portem. Przestrzeń powietrzną wykorzystywano

tylko w wyjątkowych wypadkach.

    Meta wygasiła planetarny silnik i zamknęła hermetyczne drzwi do śluzy.

Zaproponowała Berwickowi, by - jeśli bardzo się boi - włożył skafander,

ale uprzedziła, że do przejścia mają tylko kilka metrów. Berwick stanowczo

odmówił, czego pewnie od razu pożałował. Żeby oboje mogli przejść ze

statku do łazika, a potem z łazika do budynku dyspozytorni, Meta musiała

stoczyć prawdziwy bój, który wprawił Berwicka w przerażenie i rozpacz.

Wojownicza Pyrrusanka umyślnie nie skorzystała z teleskopowych korytarzy

łącznikowych. Chciała, by gość choć przez kilka chwil odetchnął powietrzem

prawdziwej Planety Śmierci, żeby zobaczył, iż - jak powiadają - życie to

nie bajka.

    Okazało się, że mocno szacowny Berwick od dawna nie uważa życia za

bajkę. Był poważny, nawet ponury, i teraz dodatkowo wystraszony, więc

rozdrażnienie wróciło. Miał jakieś czterdzieści lat, był wysoki i

barczysty, ubrany z wyszukaną elegancją Z całej jego postaci wręcz

promieniował bardzo wysoki status społeczny, a status, jak wiadomo,

zobowiązuje. Berwick nad podziw szybko, jak na obcego, pokonał drżenie rąk

i słabość w nogach. Rozwalił się w najwygodniejszym fotelu, wyjął z

kieszeni cygaro i specjalnym urządzeniem, które jednocześnie służyło za

spinkę, niespiesznie odciął koniuszek. Potem odpalił od sygnetu z laserową

zapalniczką w środku i całą dyspozytornię wypełnił delikatny miodowy

aromat drogiego tytoniu.

    Meta przechwyciła tęskne spojrzenie Jasona skierowane na cygaro. Palce

wielkiego gracza nerwowo bębniły w stół obok klawiatury

    - Polecono mi was w twierdzy starego imperium kosmicznego, na Ziemi.

Jeśli się nie mylę, właśnie do Pyrrusa należy najpotężniejszy w Galaktyce

statek wojenny. Również Pyrrusanie zyskali opinię najlepszych i

najbardziej doświadczonych bojowników.

    Jason poczuł się zaszczycony. Przecież i on zaliczał się już do

mieszkańców Planety Śmierci. Cóż, przez wiele lat wspólnych walk stał się

rzeczywiście niemal Pyrrusaninem, zarówno duchem, jak i ciałem. Po trzecim

powrocie na Pyrrusa Jason dinAlt już praktycznie nie odczuwał podwójnego

ciążenia, mięśnie odpowiednio okrzepły i tylko refleks, rzecz jasna, miał

gorszy niż rodowici Pyrrusanie.

    - Jestem pełnomocnym przedstawicielem Wielkiej Rady w Konsorcjum

Światów Zielonej Gałęzi - przestawił się Revered Berwick do końca.

    Jason słyszał już o Zielonej Gałęzi, ale samo Konsorcjum było

stosunkowo młodą instytucją i zżerała go ciekawość, jakie problemy ją

dręczą. Los nie rzucił go dotychczas w tak odległe regiony Wszechświata.

    Zielona Gałąź, już przed tysiącami lat nazwana tak przez ziemskich

astronomów, była skupiskiem gwiazd naprawdę przypominającym cieniutki pęd.

Zupełnie jakby ziarenko soczewicy nagle zakiełkowało w czarnoziemie

międzygwiezdnej przestrzeni. Dokoła podobnych do Słońca gwiazd Zielonej

Gałęzi obracało się sporo planet z warunkami życia odpowiednimi dla ludzi.

Niektóre z nich były już od dawna zasiedlone. Te światy stały się z czasem

porządnymi handlowymi i przemysłowymi ośrodkami, nadzwyczaj ważnymi dla

tak oddalonego ogniska cywilizacji. Inne zaś globy, zasiedlone stosunkowo

niedawno, były jeszcze agresywne i walczyły między sobą, ale i na nich

miał niedługo zapanować wiek stabilizacji i rozkwitu. Lokalne wojny i

konflikty zdarzały się coraz rzadziej. A co najważniejsze, żadnej z planet

Zielonej Gałęzi, z powodu ich stosunkowo niewielkiego od siebie oddalenia,

nie dotknęła degeneracja ponurej Epoki Regresu. Poziom technologii

wszędzie się ustabilizował na mniej więcej tym samym poziomie, co

doprowadziło w końcu do powstania Konsorcjum.

    Oddalenie od całej reszty ludzkości, rozdzieranej sprzecznościami i

sporami, pozwoliło Zielonej Gałęzi stać się najbogatszym regionem i

miejscem błogosławionym. wielu ludzi w Galaktyce uwalało je za legendę

wymyślony przez romantyków, coś na kształt ogrodów Edenu. Najbogatsi

biznesmeni, którzy znali do niej drogę, zgodnie uważali ją za region

idealny do robienia interesów i realizacji oszałamiających projektów

    Nic nie zapowiadało nieszczęścia, póki pewnego dnia piloci linii

międzygwiezdnych, a następnie również obserwatorzy na najodleglejszym

posterunku Zielonej Gałęzi - planecie Uctis nie zauważyli nieznanego

obiektu. Z międzygalaktycznej przestrzeni do światów Konsorcjum wolno, ale

nieubłaganie zbliżało się coś, czego początkowo nawet nie nazywano ciałem

niebieskim, bo tak niezrozumiały był jego odczyt na ekranach

najmocniejszych teleskopów i radarów. Promieniowanie obiektu ulegało

zmianom w nieprzewidywalny i niezrozumiały sposób. Chwilami nawet

zachowywał się jak ciało absolutnie czarne. Nie odbijał żadnych sygnałów i

gdyby przyrządy potrafiły myśleć obrazowo, powiedziałyby, że zbliżające

się do Uctisa ciało jest czarniejsze od najczarniejszej międzygwiezdnej

pustki.

    Ale nawet nie to było najważniejsze. Promieniowanie obiektu wywoływało

lęk, strach, przerażenie. Było to zjawisko nie tyle fizyczne, co

psychologiczne: "promieni strachu" nie wychwytywały żadne, nawet

najdoskonalsze urządzenia, nawet nastawione na standardowe biofale psi -

translatory. Jednocześnie musiały istnieć, bo ludzie, którzy się zbliżyli

do złowieszczej tajemnicy, wyraźnie odczuwali ich działanie nie tylko w

punktach obserwacyjnych Uctisa, ale również na innych światach Zielonej

Gałęzi. Dobrobyt i szczęście planet zostały zagrożone. Niepojęty i

złowieszczy międzygwiezdny wędrowiec zbliżał się.

    Tydzień temu promieniowanie stało się względnie stabilne i

astronomowie z Uctisa mogli już opisać obiekt jako coś pomiędzy małą

planetą i dużą asteroidą o niewiarygodnie wysokiej sile ciążenia - 0,7 -

0,8 G - przy takich niewielkich wymiarach! Był pozbawiony powłoki

atmosferycznej, natomiast pokryty grubi warstwy lodu. Jego głębsze warstwy

nie poddawały się analizie spektralnej, nie udało się więc wyjaśnić

zagadki dużej siły ciążenia. Nie ulegało wątpliwości, że asteroida

pochodzi z innej galaktyki. To był obcy świat. Zamarznięty świat.

    Ile miliardów lat potrzebował, by pokonać niewyobrażalne przestrzenie?

Jakie istoty, jakie siły nadały mu kierunek lotu? Co krył w swoim wnętrzu?

 

    Wszystkie te pytania podniecały uczonych i rządy światów Zielonej

Gałęzi, ale dominował strach - lepki, czarny, nie dający się opanować.

Nieuchronnie docierał do świadomości każdego człowieka, który zerknął

tylko na wizerunek ciemnego dysku, a przecież widniał on już na ekranach

wszystkich przyrządów obserwacyjnych. Nikt nie wiedział, jak można pokonać

ten strach i dlatego, mimo wyraźnego zagrożenia, nikt się nie zdecydował

na przeciwdziałanie.

    Tym bardziej że prawdziwi uczeni gotowi są zbadać wszystko, również i

ten niezdefiniowany koszmar. Ci, którzy zajmuj się nauką, nie znają, lęku

przed nieznanym - nieznane tylko podnieca ich i daje natchnienie. A

niepokój i konsternacja wywoływane przez obcy obiekt były czymś

szczególnym. Nie miały odpowiedników w zamieszkanej części Wszechświata,

gdzie naprawdę nie brakuje niebezpieczeństw i zagrożeń.

    A więc: badać czy zniszczyć?

    Nadzwyczajne posiedzenie Ligi Światów z udziałem najwyżej

technologicznie rozwiniętych planet Galaktyki zdecydowało: po pierwsze -

utajnić wykrycie Obiektu 001(taką bezosobową nazwę nadano asteroidzie z

obcej galaktyki); po drugie prowadzić nieustającą obserwację przy pomocy

regularnie wymienianego personelu, aby ograniczyć do minimum wpływ obiektu

na psychikę obsługi; i po trzecie - zwrócić się o pomoc do najlepszych w

Galaktyce specjalistów od sytuacji kryzysowych, to znaczy do Pyrrusan.

Zwłaszcza że - jeśli szukać analogii - nic bardziej nie przypominało

"promieni czarnego strachu", niż telepatycznie przekazywana nienawiść

pyrrusańskich organizmów. Ktoś nawet zaryzykował stwierdzenie, że chodzi o

identyczne zjawisko, choć na Pyrrusie obserwuje się je w dużo mniejszej

skali.

    - Strach i panika nie mogą się rozprzestrzenić - zakończył swą

opowieść Berwick - a zdecydowane kroki należy podjąć już teraz. W

niebezpieczeństwie jest nie tylko Zielona Gałąź, ale, - Zapalę - ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin