Koreywo Marek - Siewcy czarnej śmierci.doc

(379 KB) Pobierz
Siewcy Czarnej Śmierci

Koreywo Marek

 

 

Siewcy

Czarnej

Śmierci


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tomik ten oparty na autentycznych zdarzeniach, o których opinia publiczna dowiedziała się z przebiegu procesu japońskich przestępców wojennych w Chabarowsku w dniach od 24 do 30 grudnia 1949r. Dla zachowania wierności dokumentalnej nazwiska osób kierowniczych nie zostały zmienione. Autor pozwolił sobie jedynie na wprowadzenie fikcyjnych nazwisk osób drugorzędnych, nie mających zresztą wpływu na przebieg wydarzeń.


„Chcemy wam zostawić mały upominek”

Pewnego sierpniowego poranka 1942 r. do obozu chińskich jeńców wojennych, w którym przebywało pawie dwa tysiące osób, zajechała japońska wojskowa ciężarówka, z za nią dwie limuzyny.

Na placu apelowym zgromadzeni byli właśnie wszyscy jeńcy, oczekujący na wymarsz do pracy. Z limuzyny wysiadł chudy i drobny cywil w okularach, podszedł do komendanta obozu, chwilę z nim rozmawiał, pokazywał jakiś dokument, po czym zwrócił się do wyprężonych na baczność podoficerów. Wybrał jednego z nich na tłumacza i przemówił do tłumu:

- Przyjechaliśmy tu do was w imieniu Japońskiej Organizacji Pomocy Więźniom. Chcemy wam zostawić mały upominek. Regulamin obozu zabrania dostarczania dodatkowej żywności, sprawę jednak zdołaliśmy załatwić u władz wyższych, od których otrzymaliśmy pozwolenie. Zostawiamy wam do podziału transport świeżych pszennych bułek. Rozdzielcie je sprawiedliwie, tak aby każdy dostał jedną. Życzę smacznego.

Na chwilę zapadło milczenie. Zdumieni jeńcy z niedowierzaniem wpatrywali się w swego dobroczyńcę. Pszenne bułki?

- Być może wojska japońskie wkrótce opuszczą ten teren – mówił dalej gość – obóz zostanie zlikwidowany, a wy pójdziecie do swoich domów, do swoich żon i dzieci. Pamiętajcie o wspaniałomyślności Jego Cesarskiej Mości Cesarza Japonii Hirohito. Banzai[1].

Przez długą chwilę na placu panowało milczenie.

To, co więźniowie usłyszeli, było tak nieprawdopodobne, że wydawało się snem. Wiele już razy Japończycy czynili różne obietnice, jak dotąd jednak nigdy ich nie dotrzymywali. Teraz wszakże po raz pierwszy mówią o zwolnieniu, o rozpuszczeniu do domów. Czy to tylko nowa gołosłowna obietnica, czy rzeczywiście… A może jakiś podstęp?

Ale oto do ciężarówki zaczęto znosić kosze, a żołnierze wyładowywali w nie sterty bułek – przysmaku, o którym w Chinach dawno już zapomniano. Bułki były rumiane, pachnące i jakże apetyczne!

A więc pierwsza część obietnicy została spełniona. Co będzie z drugą?

Tymczasem w gabinecie komendanta obozu cywil z rzekomej Organizacji Pomocy Więźniom ostrzegał:

- Pod żadnym warunkiem nikt z Japończyków nie powinien dotykać bułki. Każda bułka zawiera wewnątrz ładunek bakterii tyfusu brzusznego. Z polecenia dowództwa Armii Kwantuńskiej bułki są przeznaczone do wywołania epidemii wśród cywilnej ludności chińskiej, a w dalszej kolejności również wśród wojska chińskiego, które spodziewane jest tu w ciągu najbliższego tygodnia. Jak już powiedziałem i jak panu wiadomo z tajnego rozkazu, wszyscy jeńcy będą zwolnieni.

Komendant obozu patrzył na przybysza lekko zdziwiony, niezupełnie rozumiejąc jego słowa.

- Nie, nie jest to dowód naszej wielkoduszności, choć na to wygląda – kontynuował gość. – Idzie tylko o lepsze wyniki akcji. Ci wszyscy więźniowie powinni zachorować na tyfus. Gdyby jednak zostali w obozie, mała byłaby dla nas korzyść. Oni powinni roznieść tyfus wśród ludności i spowodować liczne ogniska epidemii. Epidemia misi wprowadzić na tych terenach chaos, kiedy zjawią się wojska chińskie, powinna uderzyć w nie całą siłą. Proszę pana, komendancie, o dopilnowanie ścisłego przeprowadzenie całej akcji. Jeszcze raz zaznaczam, że nikt z Chińczyków nie może dowiedzieć się o właściwym jej celu.

Komendant obozu, starszy już wiekiem major, spokojnie słuchał swego rozmówcy, nie okazując najmniejszym drgnieniem wstrętu, który go opanował. Zmuszono go do objęcia stanowiska komendanta, choć z tytułu wieku miał prawo do emerytury i pozostania w domu. Był oficerem starej daty, cenił uczciwość, szlachetność i wierność tradycjom samurajów. Ale ta wojna, rozpętana przez fanatycznych wyznawców imperializmu, byłą daleka od tego, do czego stary oficer przyzwyczaił się w ciągu swego długiego życia. Musiał jednak wykonywać rozkazy, opanowywać wiele razy niechęć i oburzenie, działać wbrew swoim przekonaniom. To, co usłyszał teraz, przekroczyło wszelkie granice. Przez długą chwilę namyślał się, czy ulżyć sobie jakąś ironiczną uwagą, albo wręcz odmówić wykonania zbrodniczego rozkazu. Nie znalazł na to jednak siły. Powiedział służbiście:

- Może pan być spokojny, rozkaz zostanie wykonany.

Tymczasem na placu apelowym wrzało. Po pierwszym odruchu niedowierzania tłum więźniów dał się porwać fali entuzjazmu. Twarze, nie znające uśmiechu od wielu już miesięcy, teraz promieniały. Wszyscy z ożywieniem rozprawiali, co normalnie na placu apelowym było nie do pomyślenia. Przed każdą grupą więźniów, uszeregowanych według baraków, postawiono kosz, a blokowi zaczęli rozdawać po jednej bułce. Między grupami uwijali się dwaj fotoreporterzy, nakręcając filmy i wyszukując sceny, w których radość więźniów była szczególnie uderzająca.

Rozkaz japońskiego dowództwa został skrupulatnie wykonany. Cały obóz rozwiązano po trzech dniach, a wszyscy jeńcy rozjechali się do domów uszczęśliwieni i chwalący wielkoduszność Japończyków. Radość ich zgasłaby jednak natychmiast, gdyby wiedzieli, że za kilka dni zaczną cierpieć, chorować i umierać. Nie tyko zresztą umierać sami, ale zakażać swoich najbliższych – rodziców, żony, dzieci.

Ten perfidny sposób niszczenia ludności nie był jedyny. Japońskie grupy dywersyjne stosowały jeszcze inne.

W bazie jednej z grup ekspedycyjnych porucznik Tokatsu dawał ostatnie polecenia pięciu grupom dywersyjnym:

- Waszym zadaniem jest rozsiewanie bakterii na tyłach naszej wycofującej się armii. Bakterie tyfusu, cholery i paratyfusu znajdują się wewnątrz tych oto bułeczek. – Tu wskazał na kilkanaście tac ustawionych jedna na drugiej. – Każdy dostanie do plecaka czy walizki dwadzieścia bułeczek. Będziecie nimi częstować Chińczyków, najlepiej dzieci, bo te są najbardziej łakome. Możecie też zostawiać bułki w chińskich chatach, niby przypadkiem, przez zapomnienie. Dostaniecie też po pudełku czekoladek. Każda z nich zawiera ładunek tych bakterii. Przypominam, że obowiązuje najściślejsza tajemnica, a także ostrożność. Jesteście zaszczepieni, ale może się zdarzyć, że nieostrożne obchodzenie się z bakteriami spowoduje i u was chorobę. A teraz w drogę.

Tak rozpoczęła się groźna epidemia. Już w trzy tygodnie później gazety chińskie donosiły o tysiącach zachorowań i masowych zgonach wśród biednej, znękanej wojną ludności; pisały o nieznanych źródłach epidemii tyfusu brzusznego i paratyfusu. Chińskie ekipy sanitarne usiłowały opanować epidemię, izolowały chorą ludność w obozach kwarantanny, a jednocześnie gorączkowo szukały źródła zakażeń. Niestety, nie udało się go wówczas wykryć. Wybuch epidemii kładziono na karb prymitywnych warunków mieszkaniowych, braku elementarnej higieny i małej odporności wycieńczonego nędzą organizmu.

Prawda wyszła na jaw dopiero po wojnie, w toku procesu japońskich przestępców wojennych, który odbył się w Chabarowsku w końcu 1949 r.

Broń masowej zagłady

Aby zrozumieć, jak doszło do tych wydarzeń, cofnijmy się do roku 1936, kiedy w wielkiej sali konferencyjnej japońskiego ministra wojny w Tokio zebrało się około 60 osób, reprezentujących siły zbrojne Japonii, rząd i sfery naukowe.

- Wielce szanowni panowie! – otworzył zebranie tęgi i niski gen. Bushikawa. – Mam zaszczyt powitać was w imieniu Jego Cesarskiej Mości i otworzyć zebranie, którego wyniki mogą mieć dla naszego kraju doniosłe znaczenie. Od początku prób, jakie na zlecenie Jego Cesarskiej Mości były podejmowane dla zbadania możliwości użycia bakterii w walce z naszymi odwiecznymi wrogami, jest to pierwsze tak liczne zgromadzenie.

Na sali nastąpiło lekkie ożywienie, rzecz wydawała się wszystkim nader ciekawa.

- Próby rozpoczęliśmy już kilka lat temu – kontynuował Bushikawa. – Zrazu w skromnym co prawda zakresie, ale to, co uzyskaliśmy, utwierdziło nas w przekonaniu, że Japonia powinna rozbudować jak najszerzej badania w tym kierunku. Dotychczas badania prowadziliśmy w jednym tylko ośrodku, na małej wyspie, odizolowanej całkowicie od otoczenie. Stworzyliśmy tam naszym naukowcom warunki, w których do życia i pracy naukowej w wytyczonym kierunku nie brakowało im niczego. Pierwszy etap tej pracy został już zakończony z pomyślnym wynikiem. – Mówca powiódł wzrokiem po twarzach zdradzających najwyższe zainteresowanie. – Obecnie stoimy u progu etapu drugiego. W związku z tym właśnie pozwoliliśmy sobie panów tu zaprosić. Musimy bowiem przedyskutować możliwość szerokiego rozwoju badań, które pozwolą nam na masowe wykorzystywanie bakterii jako potężnego środka niszczenia wrogów i które przyczynią się do powiększenia chwały naszego władcy, Jego Cesarskiej Mości. Oddaję teraz głos panu majorowi Ishii Shiro, doktorowi medycyny i bakteriologowi, który ze światowymi wynikami badań w swojej dziedzinie wiedzy zapoznał się dokładnie podczas długiej podróży po Ameryce Północnej i krajach Europy, a obecnie od kilku lat intensywnie pracuje nad zagadnieniem wojny bakteriologicznej.

Dr Ishii wstał i ściskając pod pachą gruby plik papierów podszedł do mównicy, starannie umieścił swój bagaż, włożył okulary i zaczął mówić cichym, monotonnym głosem.

Po kilkunastu minutach przez piękną, rozjarzoną setkami lamp salę powiało nudą.

- Ten nas zamęczy – westchnął jeden za słuchaczy w mundurze pułkownika.

- Że też diabli nadali tu naukowca – szepnął drugi. – Jeżeli on chce to wszystko przeczytać, co przed nim leży, posiedzimy tu ładne kilka godzin.

Ludzie ci mylili się jednak. Wprawdzie mówca rzeczywiście nie odznaczał się błyskotliwością, lecz to, co mówił, było tak niezwykłe, że słuchacze po pierwszym odruchu zniecierpliwienia zaczęli się uważnie przysłuchiwać, a wkrótce byli bez reszty pochłonięci referowanym zagadnieniem.

Młody doktor mówił o nie wykorzystanym dotychczas obiecującym orężu, jakim mogą stać się zarazki; o tym, że badania w tym kierunku są już prowadzone w kilku krajach na świecie i że nowa broń może przynieść Krajowi Wschodzącego Słońca niezwykłe korzyści.

- Możemy z bakterii stworzyć potężną armię naszych sojuszników – mówił. – Możemy zaprząc je do akcji tak niszczycielskiej, jakiej nie byłaby w stanie dokonać żadna inna broń. Najbardziej niszczące bomby, zrzucane z tysięcy samolotów, nie są w stanie dokonać wśród ludzi, zwierząt i roślin takiego zniszczenie, jak bakterie. Możemy zabijać ludzi masowo, możemy ich głodzić przez zniszczenie ich źródeł żywności, a więc zwierząt i roślin. Nieprzyjacielscy żołnierze mogą ginąć bezpośrednio wskutek ciężkich chorób lub też mogą być zdezorganizowani przez głód i strach. Ostatni etap prowadzonych przez nas badań wykazał, że istnieją ogromne możliwości zastosowania bakterii jako broni masowej zagłady. W szczególności idzie tu o bakterie dżumy, znanej szeroko pod nazwą „czarnej śmierci”, dalej cholery, tyfusu brzusznego i paratyfusu, te bowiem działają również szybko i radykalnie, a ponadto dają się łatwo rozsiewać, co jest również niezwykle ważne. Interesująca jest też grupa chorób zwierzęcych, takich jak wąglik czy nosacizna, te bowiem nie tylko atakują same zwierzęta, lecz i ludzi, powodując szybkie wyczerpanie i śmierć.

Dalej dr Ishii przytaczał liczne przykłady, sypiąc cyframi dziesiątków i setek tysięcy ofiar pochłanianych przez zarazy, przewalające się przez Europę i Azję.

Działanie zarazków miało w historii – jak wynikało z tych wywodów – większy wpływ na przebieg wojen niż najbardziej nawet wymyślne plany generałów. Fale epidemii dżumy, ospy, cholery, malarii, żółtej febry, tyfusu, dyzenterii, grypy – niszczyły ludność, dziesiątkowały armie i zmieniały przebieg wojen.

„Czarna śmierć” była postrachem Europy w średniowieczu, szczególnie w czternastym wieku. W ciągu zaledwie trzech lat zabiła wówczas czwartą część całej ludność Europy zachodniej, wyludniając wsie i miasta.

Oprócz dżumy przewalały się przez Europę – nie mówiąc już o Azji czy Afryce – fale równie strasznych epidemii cholery, tyfusu, ospy, kiły, zabijając wielokrotnie więcej ludzi niż wszystkie ówczesne wojny.

- Z historii pierwszej wojny światowej wiemy – mówił doktor – jakie spustoszenia wśród żołnierzy w Europie czyniły zarazki grypy, tyfusu i dyzenterii. Wystarczy wspomnieć, że epidemia grypy, która przewaliła się przez Europę tuż po zakończeniu wojny, zniszczyła znacznie więcej ludzi niż mordercze działania wojenne w ciągu długich pięciu lat. Jeżeli będziemy rozpatrywać zjawiska w skali światowej, to jeszcze dziś stwierdzamy choroby, które powodują większe katastrofy wśród ludności niż jakiekolwiek inne kataklizmy. Mam tu na myśli malarię, która co roku zabija ogromną liczbę ludzi. Można więc śmiało powiedzieć, że właśnie zarazki mogą stać się znakomitą bronią masowej zagłady. Trzeba tylko umiejętnie je wykorzystać.

Rzecz stawała się coraz bardziej ciekawa. Niejeden z uczestników zebrania po raz pierwszy dowiadywał się o faktach dla siebie wręcz rewelacyjnych.

- Zastanówmy się teraz, jakie są możliwości wykorzystania zarazków podczas wojny – rzucił dr Ishii kolejne zagadnienie, po czym rozwinął przed słuchaczami wizję ataków z powietrza, ziemi i morza, przeprowadzanych przy pomocy owadów zarażonych mikrobami. Owady takie napadałyby na ludzi i zwierzęta, wprowadzałyby im pod skórę zarazki i w ten sposób powodowały epidemie.

Pełen morderczych pomysłów naukowiec nie ograniczał się do samych zarazków, rozwijał również myśl stosowania silnych jadów do masowego zatruwania rzek, jezior i studzien.

Na zakończenie zwrócił jeszcze uwagę, że broń bakteriologiczna jest najtańsza, w warunkach zaś japońskich – najbardziej dostępna i ekonomiczna.

- Jeżeli chcemy panować nad Azją – mówił – musimy mieć do dyspozycji broń masowej zagłady. Nie mamy zbyt wiele surowców potrzebnych do produkowania dział, czołgów, samolotów i okrętów, mamy jednak nieograniczone możliwości produkowania zarazków. Z tych więc względów wydaje mi się ważne zwrócić uwagę moich wielce szanownych słuchaczy na pilną konieczność znacznego rozszerzenia badań w zakresie przygotowania broni bakteriologicznej.

Skończywszy, skłonił się z szacunkiem, starannie pozbierał notatki i odszedł na swoje miejsce. Na sali przez długą chwilę panowała cisza.

Przytaczane przez mówcę argumenty były silne i przekonywające, można więc było przypuszczać, że myśli dr Ishii znajdą wśród zgromadzonych specjalistów wojskowych pozytywny oddźwięk. Istotnie bowiem, jeśli można niszczyć wrogów masowo, radykalnie i tanio, to nie pozostaje nic innego, jak tę znakomitą broń jak najszybciej wykorzystać.

Była jednak i druga strona medalu.

- Mój wilce szanowany przedmówca w swym niezwykle interesującym wykładzie omówił same tylko dodatnie strony broni bakteriologicznej – zwrócił uwagę jeden z dyskutantów, pułkownik sztabu generalnego, Sasaki. – Ja jednak myślę, że trzeba uświadomić sobie i ujemne jej strony. Jedną z nich jest niebezpieczeństwo zakażenie własnych żołnierzy. Jeżeli zarazki zniszczą kraj wroga, nasi żołnierze nie będą tam mogli wejść, gdyż sami staliby się ofiarami. Poza tym epidemie mogłyby przerzucić się z terenów wroga na nasz własny i spowodować szkody w naszym kraju. Należałoby więc zawczasu pomyśleć o rozwiązaniu tego problemu. A może nawet, po dokładnym rozważeniu plusów i minusów, w ogóle zrezygnować z pomysłu dr Ishii, a uwagę skupić na dotychczasowych, wypróbowanych rodzajach broni.

W dalszym ciągu pułkownik Sasaki rozwinął myśl o intensywnej rozbudowie broni pancernej, sam bowiem był specjalistą od taktyki działania czołgów.

Po nim zabrał głos naukowiec w cywilnym ubraniu, siwowłosy prof. Kisawa.

- Wszyscy moi przedmówcy wykazali wielką troskę o przyszłość naszego kraju i Jego Cesarskiej Mości. Zastanawiali się nad morderczym działaniem bakterii, obliczali, jak wielkie szkody można wyrządzić wrogowi, ile ludzi zniszczyć małym kosztem, jak uzyskać łatwe zwycięstwo. Nikt jednak nie pomyślał o innej sprawie. Wielce szanowni słuchacze! Czy można obojętnie, w zimny i wyrachowany i wyrachowany sposób planować zniszczenie ludności? Od wieków wojny toczą tylko żołnierze, a więc ludzie specjalnie powołani i ćwiczenie w rzemiośle wojennym. Gdy żołnierz cierpi z powodu zranienia, czy umiera na polu bitwy, wie, że to jest sprawiedliwe, bowiem sam nastawał na zdrowie i życie nieprzyjacielskiego żołnierza. Pytam się was jednak, panowie tu zgromadzeni, czy słuszną sprawą jest masowe niszczenie całej ludności, jak to projektuje dr Ishii, ludności cywilnej, spokojnej, nie biorącej udziału w działaniach wojennych. Przecież zarazki nie oszczędzałyby nikogo, zabijałyby zarówno żołnierzy, jak cywilów – kobiety, dzieci i starców. Czy możecie sobie wyobrazić, jak wielki to byłby wstrząs dla naszego sumienia?

Profesor nie zdążył skończyć, gdy na sali podniósł się szmer oburzenia. Z początku trudno było zrozumieć, o co idzie, później jednak zaczęły dobiegać pojedyncze podniesione głosy:

- Bzdura. Co za śmieszny obrońca ludzkości. Czy to jest Japończyk, czy nasłany agent? Kogo on tu będzie żałował? Precz z nim…

Siwowłosy profesor usiadł zgnębiony, zdjął okulary i zaczął je starannie przecierać, nie zwracając uwagi na złośliwe docinki i wyzwiska. Niestety, na sali znajdowała się znaczna większość wojskowych.

Profesora bolało to, że nikt poza nim nie zaprotestował, nikt go nie poparł, choć wśród zebranych było kilkunastu pracowników naukowych, znanych i poważanych za długie lata pracy dla dobra nauki.

Czyżby stchórzyli albo serca ich stały się nieczułe na odruchy humanitaryzmu?

 

 

Jak nietrudno się domyślić, samotny protest profesora nie zaważył na decyzji japońskich militarystów. Ani cesarz Hirohito, ani sztab generalny nie kierowali się bynajmniej humanitaryzmem. Ich cele były dawno określone: Japonia musi stać się wielkim mocarstwem i objąć kierowniczą rolę w porządkowaniu Azji, a potem całego świata, musi bezwzględnie niszczyć wszystkich, którzy odważą się stanąć na drodze do jej panowania nad światem.

Tak więc myśl dr Ishii trafiła na dobry grunt. W sztabie generalnym zaczęto opracowywać plany rozbudowy badać nad możliwością zastosowania broni bakteriologicznej. W wyniku tego już w kilka lat później rozkazem Jego Cesarskiej Mości powołano do życia dwa ośrodki badań bakteriologicznych, zapewniając wszelkie potrzebne ku temu środki. Rozkaz był opatrzony klauzulą najwyższej tajności.

Ośrodki zlokalizowane zostały bynajmniej nie w Japonii, lecz w podbitej przed kilkoma laty przez wojska japońskie Mandżurii.

Z dala od kraju łatwiej było zapewnić badaniom największą tajemnicę. Jednocześnie lokalizacja taka zabezpieczała własną ludność przed groźbą epidemii, a również – co szczególnie akcentowali wyżsi oficerowie – sztab generalny miałby wytwórnie bakterii w pobliżu granicy Związku Radzieckiego, czyli na wypadek wojny pod ręką. A o wojnie takiej w myślano w Japonii od dawna…

Jak oceniali wojskowi, sprawa była delikatna, mogła wywołać oburzenie wśród zdrowo myślącej ludności w kraju i narobić niemało wrzawy za granicą, powodując poważne komplikacje w stosunkach Japonii z innymi państwami. Należało więc działać ostrożnie, zachowując jak najgłębszą tajemnicę.

Na wniosek dr Ishii, który wkrótce awansował już do stopnia pułkownika i otrzymał miejsce w sztabie generalnym, jeden z ośrodków otrzymał nazwę „Urząd Zapatrzenia w Wodę i Profilaktyki Armii Kwantuńskiej”, a drugi – „Urząd Chorób Koni Armii Kwantuńskiej”. Oba ośrodki zostały umieszczone w pobliżu granicy radzieckiej, jeden w odległości około 20 km na południe od Charbina, drugi koło miasta Czangczun.

Gdy w Europie rozpaliła się wojna, ośrodki były już w pełnej rozbudowie. Stworzono też całą sieć filii i ekspozytur, aby na wypadek nieprzyjacielskiego ataku z powietrza nie uległa zniszczeniu od razu cała praca włożona w przygotowanie broni bakteriologicznej.

Po napaści Hitlera na Związek Radziecki postanowiono badania bakteriologiczne rozszerzyć i wzmocnić, a tajemnicy ich strzec jeszcze bardziej. Umieszczony koło Charbina „Urząd Zaopatrzenia w Wodę i Profilaktyki Armii Kwantuńskiej” przemianowano na jednostkę nr 731, zaś „Urząd Chorób Koni Armii Kwantuńskiej” – na jednostkę nr 100.

W tym czasie istniała już cała sieć ekspozytur. Jednostka nr 731 obejmowała 3000 osób personelu, w większości naukowców (bakteriologów, chemików, lekarzy, weterynarzy) i oficerów. W pobliżu Charbina powstało całe miasteczko wojskowe, gdzie w ścisłej izolacji od świata mieszkali pracownicy jednostki wraz z rodzinami. Praca badawcza byłą prowadzona w nowocześnie urządzonych laboratoriach, a do badań na wolnym powietrzu służyły specjalne poligony. Obok znajdowało się lotnisko, na którym stacjonowały samoloty, przeznaczone wyłącznie do użytku w celach „naukowych”.

Wewnątrz dużego czworoboku budynków centralnych, w których znajdowały się laboratoria, stał na dziedzińcu budynek tajnego więzienia – miejsce kaźni i doświadczeń przeprowadzanych na ludziach.

Cały teren jednostki nr 731 był niezwykle czujnie strzeżony. Zabudowania właściwego ośrodka zostały otoczone wysokim wałem ziemnym, a oprócz tego szczelnym płotem, przez który nie sposób było cokolwiek dojrzeć. Z zewnętrznej strony ogrodzenia przez całą dobę chodziły patrole. Na drodze prowadzącej do wejścia już w odległości paruset metrów stały duże tablice z napisem: Teren wojskowy ściśle strzeżony. Wstęp tylko za przepustkami podpisanym przez naczelnego dowódcę Armii Kwantuńskiej.

Przed niepożądanymi obserwacjami z powietrz chroniono teren surowym zakazem przelotów. Wszystkie linie lotnicze japońskie i zagraniczne zostały powiadomione o zakazie przelotu w strefie stacji kolejowej Pingfan, na południe od Charbina.

Cała ludność mieszkająca w pobliżu jednostki nr 731 była pod stałą kontrolą i obserwacją żandarmerii wojskowej, działającej zarówno w mundurach, jak i w ubraniach cywilnych. Najmniejsze podejrzenie wystarczyło do wysiedlenia albo aresztu i ciągnących się miesiącami przesłuchań.

Szef sztabu Armii Kwantuńskiej wydał w związku z ustanowieniem strefy wojennej w rejonie Pingfan ściśle tajny rozkaz o następującym brzmieniu:

 

 

Ściśle tajne

 

SZTAB ARMII KWANTUŃSKIEJ

I Oddział

30 czerwca 1938 r. Nr 1539

SZEF SZTABU ARMII KWANTUŃSKIEJ

 

O ustanowieniu specjalnej strefy wojennej

w rejonie Pingfan

 

Na podstawie rozkazu podaję do wiadomości, że w danej sprawie powzięto następującą decyzję:

Stronica 32.

1.       Budynki jednostki Ishii w Pingfan (na terenie obwiedzionym zewnętrznym ogrodzeniem) uważać za budynki o specjalny znaczeniu.

2.       Zgodnie z przepisami o przestrzeganiu ustawy o zachowaniu tajemnicy wojskowej w Mandżurii uważać strefę „KO”, oznaczoną na załączonym szkicu, jako teren „KO” strefy trzeciego stopnia. Teren ten obejmują wszystkie ograniczenia wypływające ze wspomnianych wyżej przepisów.

3.       W strefie „OCU”, oznaczonej na załączonym szkicu, zabrania się wznoszenia nowych budynków wysokości ponad dwa piętra.

4.       Wprowadza się dla cywilnego lotnictwa trasę powietrzną i zakazaną strefę powietrzną.

5.       Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego Mandżukuo poda do wiadomości granice stref „KO” i „OCU” oraz wprowadzone ograniczenia. Dowodzący zaś obroną zawiadomi o strefie, w której znajdują się budynki wojskowe.

6.       Powyższe podać do wiadomości tylko jednostek których to bezpośrednio dotyczy. Nie dawać żadnych oficjalnych obwieszczeń.

 

Szef sztabu Armii Kwantuńskiej

 

 

Ruch na szosie prowadzącej z Charbina do jednostki nr 731 nadal jednak był ożywiony. Jeździły wozy osobowe, jeździły ciężarówki wyładowane jakimiś materiałami, czasem zaś przejeżdżały wielkie wozy ze szczelnymi budami o jednym tylko, zakratowanym okienku.

Okoliczna ludność była tak wystraszona, że z daleka omijała tajemniczy ośrodek, gdy zaś ktoś z obcych usiłował, z prostej zresztą ciekawości, dowiedzieć się czegoś, spotykał się z milczeniem.

Zadżumione pchły

Tego dnia radośnie było w domu kolejarza Sung Czaosan, zatrudnionego na małej stacyjce kolejowej w pobliżu miasta Ningpo na południe od Szanghaju.

Bywa tak niekiedy w życiu, że zdarzenia – czasem dobre, czasem złe – nadchodzą seriami. W rodzinie Sung Czaosana serie złe były niestety częste, na serie zaś dobre trzeba było wyczekiwać latami. Zarobki kolejarza były niewielkie, a liczna rodzina potrzebowała dużo żywności i ubrania. Toteż głód nie był rzadkim gościem w ubogiej, lecz schludnej siedzibie Czaosanów.

 

Dziś jednak Sung był promieniejący. Starszy syn Fu przyniósł znakomite stopnie ze szkoły, dziesięcioletnia Li dostała pochwałę za dobre postępy w śpiewie i tańcu, najważniejsze jednak było to, że ukochana żona Li-sui urodziła nad ranem zdrowe dziecko.

Wprawdzie fakt ten poważnie zwiększy kłopoty związane z utrzymaniem rodziny, ale pracowity Sung o tym nie myślał. Jak każdy Chińczyk, cieszył się nowym potomkiem.

Śpiewając więc radosną pieśń, pożegnał czule małżonkę i ruszył w obchód swojego odcinka, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku na torach kolejowych.

Przepuścił pędzący z Hangczou pociąg osobowy i zamierzał już zawrócić, gdy nagle zaskoczył go zbliżający się od strony morza warkot samolotów. Przeleciały nad nim nisko, tak nisko, jak jeszcze nigdy dotąd. Sung widział japońskie znaki na skrzydłach, a nawet dostrzegła głowę pilota. Dlaczego leciały tak nisko? – zastanawiał się kolejarz. – Co miały do roboty w tym rejonie, odległym od szlaków komunikacyjnych i wielkich miast?

Samoloty nie poleciały daleko, zatoczyły koło i zawróciły, lecąc nad dachami miasteczka. Gdy zbliżyły się znowu, Sung zauważył, że na skrzydłach mają umocowane jakieś skrzynki, z których co chwila odrywają się i rozpraszają w powietrzu małe obłoczki jakby kurzu.

Co to może być? Czy coś zrzucają? Ale co? – myślał.

Samoloty, jakby uparły się penetrować osiedle, zatoczyły jeszcze kilka kręgów, potem zawróciły i wreszcie poleciały dalej, nad rozległe osiedle Chuchi.

Sung był zaniepokojony. Znał dobrze Japończyków i wiedział, że nic dobrego nie można się po nich spodziewać. Każde zetknięcie z tymi „zamorskimi diabłami”, które tyle klęsk sprowadziły na Chiny, przynosiło nowe nieszczęście. Co wymyślili tym razem?

Wieczorem Sung spotkał się z sąsiadami i wspólnie rozmawiali o niezwykłej wizycie wrogich samolotów. Przypuszczenia wysuwano różne, trudno jednak było którekolwiek z nich przyjąć bez zastrzeżeń. Wszyscy zgadzali się tylko z jednym – samoloty japońskie coś zrzucały.

Nazajutrz jednak zainteresowanie niezwykłą wizytą osłabło, a w parę dni później przestano ją w ogóle wspominać.

Tymczasem zaczęły się nowe kłopoty, które wkrótce pochłonęły uwagę całego osiedla: jeden po drugim zaczęli chorować ludzie.

Choroba zjawiła się nagle, atakowała człowieka choćby najbardziej nawet zdrowego. Następowały dreszcze, z początku słabe, potem coraz silniejsze, podnosiła się szybko gorączka. Chorzy skarżyli się na silne bóle głowy, mięśni i stawów. Puchły języki i pokrywały się białym nalotem, wyglądały tak , jakby zostały przez kogoś natarte kredą. Dokuczała suchość w ustach. Mowa stawała się niezrozumiała, bełkotliwa, krok chwiejny. Człowiek był niespokojny, chciał przed czymś uciekać, tracił przytomność, a wreszcie umierał.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin