Hamilton Laurell - Meredith Gentry 01 - Pocałunek ciemności.pdf

(1447 KB) Pobierz
Hamilton Laurell - Meredith Gen
LAURELL K. HAMILTON
POCAŁUNEK CIEMNOŚCI
(Przełożył: Piotr Grzegorzewski)
 
Wszystkim tym, którzy utrzymywali stare opowieści
przy życiu w małych pokoikach i wielkich domach,
przy blasku świec i świetle elektrycznym,
wszystkim którzy podtrzymywali wiarę w nie,
oraz wszystkim, którzy zawsze je lubili.
PODZIĘKOWANIA
Robinowi Bellowi za bardzo wiele, w tym za materiały dotyczące mitologii
celtyckiej. Darli Cook, bez której tak wiele rzeczy byłoby nie rozwiązanych. Deborah
Millitello, która przeczytała tę książkę i uznała ją za dobrą. Całej mojej grupie
pisarskiej, która z powodu ograniczeń czasowych nie czytała ostatecznej wersji:
Tomowi Drennanowi, Rettowi MacPhersonowi, Marelli Sands, Sharon Shinn i
Markowi Sumnerowi. A także wszystkim pracownikom Ballantine i Del Rey,
szczególnie mojej redaktorce Shelly Shapiro.
ROZDZIAŁ 1
Dwadzieścia trzy piętra w górę i wszystko, co widać za oknem, to szary smog.
Mogą to sobie nazywać Miastem Aniołów, ale jeśli naprawdę na zewnątrz byłyby
anioły, musiałyby latać na oślep.
Los Angeles jest miastem, do którego ludzie, ci ze skrzydłami i bez,
przyjeżdżają, gdy chcą uciec. Uciec przed innymi, uciec przed sobą. Ja też tu
uciekłam - i to z powodzeniem - ale za każdym razem, gdy patrzyłam na to brudne
niebo, chciałam wracać w moje rodzinne strony - do Cahokia w Illinois, gdzie niebo
było błękitne, a trawa rosła bez podlewania. Nie mogłam jednak tam wrócić, gdyż
 
moi krewni chcieli mnie zabić. Jeśli marzy się wam bycie księżniczką w Krainie
Faerie, wierzcie mi, że jest to mocno przereklamowane.
Pukanie do drzwi. Otworzyły się, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. W
wejściu stanął mój szef, Jeremy Grey. Mały, szary człowieczek, cztery stopy
jedenaście cali wzrostu, cal niższy ode mnie. Był cały szary, począwszy od
stonowanego garnituru od Armaniego, a skończywszy na zapiętej na ostatni guzik
koszuli i jedwabnym krawacie. Tylko jego buty były czarne i błyszczące. Nawet jego
skóra była blada i jednolicie szara. Nie dlatego, że był chory albo stary.
Przypuszczalnie był w kwiecie wieku, mógł mieć najwyżej czterysta lat. Wokół oczu
i w kącikach ust miał trochę zmarszczek, które nadawały mu dojrzałości, żadną miarą
nie był jednak stary. Nawet nie wspomagając się krwią śmiertelników czy poważnym
zaklęciem, Jeremy mógł żyć wiecznie. Przynajmniej teoretycznie. Naukowcy
twierdzą, że za jakieś pięć miliardów lat Słońce rozrośnie się i pochłonie Ziemię.
Żadna z istot tego nie przeżyje. Wszyscy zginą. Czy pięć miliardów lat można uznać
za wieczność? Chyba nie. Chociaż to wystarczająco dużo, by wzbudzić zazdrość u
większości z nas.
Odwróciłam się plecami do okien i gęstego smogu. Dzień był tak szary jak
mój szef, tyle że jego kolor był chłodną, rześką szarością, jak chmury przed
wiosennym deszczem. To, co znajdowało się za oknem, było ciężkie i gęste, jak coś,
co próbujesz połknąć, ale utkwiło ci w przełyku. To był dzień w sam raz do
udławienia się. A może to tylko ja byłam w takim nastroju?
- Wyglądasz na przygnębioną, Merry - powiedział Jeremy. - Co się stało?
Zamknął za sobą drzwi, po czym sprawdził, czy są domknięte. Dyskretny, jak
zawsze. Miałam jednak wrażenie, że kryje się za tym coś więcej. Było coś w jego
spojrzeniu, jakieś dziwne napięcie w kącikach oczu, w szczupłych, przyobleczonych
w doskonale skrojony garnitur ramionach, co kazało mi myśleć, że nie tylko ja jestem
dzisiaj w podłym nastroju. Może to kwestia pogody czy właściwie jej braku. Solidny
deszcz albo wiatr oczyściłby niebo ze smogu i pozwolił miastu odetchnąć.
- Tęsknię za domem - powiedziałam. - Co się stało?
Uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie dasz się zwieść, co?
- Nie - odparłam.
- Ładny strój - powiedział.
Wiedziałam, że muszę wyglądać nieziemsko, jeśli Jeremy chwali mój ubiór.
 
Zawsze wyglądał nienagannie, nawet w dżinsach i T-shircie, które nosił tylko wtedy,
gdy zależało mu na tym, żeby nie rzucać się w oczy. Widziałam kiedyś, jak w trzy
minuty przebiegł milę, goniąc podejrzanego, a miał na nogach buty od Gucciego.
Oczywiście, pomogło mu to, że był o niebo sprawniejszy i szybszy od zwykłego
śmiertelnika. Ja, na samą myśl, że musiałabym kogoś gonić (mało prawdopodobne,
acz możliwe), na wszelki wypadek zrzucałam w domu adidasy i wkładałam szpilki.
Jeremy posłał mi jedno z tych spojrzeń, którymi mężczyźni zwykle cię
obdarzają, gdy im się podobasz. Nie było w tym nic osobistego, ale dla sidhe nie ma
większej zniewagi niż to, że ktoś ją ignoruje, mimo że zrobiła wszystko, by wyglądać
atrakcyjnie - bo to znak, że się nie udało. Mnie chyba jednak się udało. Gdy zdałam
sobie sprawę z obecności smogu za oknem, dla poprawienia nastroju ubrałam się
bardziej kolorowo niż zwykle. Błękitny dwurzędowy żakiet, srebrne guziki, błękitna
plisowana spódniczka, ledwie wystająca spod żakietu. Była tak krótka, że gdy źle
skrzyżowałam nogi, błyskałam końcówką czarnych pończoch. Dwucalowe,
lakierowane, skórzane wysokie obcasy pozwalały mi popisywać się nogami. Kiedy
jest się tak niewysokim jak ja, trzeba coś zrobić, żeby nogi sprawiały wrażenie
długich. Większość życia spędziłam, chodząc na dwu- lub trzycalowych obcasach.
Moje włosy miały głęboko rudą barwę. Były bardziej rude niż kasztanowe i
miały czarne pasemka zamiast brązowych, którymi natura obdarzyła większość
rudowłosych. To tak, jakby ktoś wziął ciemnoczerwone rubiny i przeciągnął nimi po
moich włosach. Tego roku był to bardzo modny kolor. Krwisty kasztan - tak się to
nazywało na dworze królewskim. Fryzjerzy natomiast określali to mianem czerwieni
faerie lub szkarłatu sidhe. Tyle że w moim przypadku był to naturalny kolor. Zanim
stał się modny, musiałam go ukrywać. Pofarbowałam włosy na czarno, ponieważ ten
kolor bardziej pasował do mojej karnacji. Większość ludzi farbuje włosy, wychodząc
z błędnego przekonania, że szkarłat sidhe dopełnia naturalną rudą barwę. Nic
podobnego. To jest jedyny prawdziwy rudy kolor, jaki znam, który pasuje do bladej,
czysto białej karnacji. To jest kolor dla kogoś, kto wygląda świetnie w czerni,
czerwieni i błękicie.
Jedyne, co wciąż musiałam ukrywać, to zieleń i złoto w moich oczach oraz
blask mojej skóry. Jeśli chodzi o oczy, to ukrywałam je za brązowymi szkłami
kontaktowymi. Co do mojej skóry - przytłumiłam jej blask za pomocą magii. Ciągła
koncentracja, niczym muzyka z tyłu głowy, by nigdy nie pozwolić sobie zacząć
błyszczeć. Ludzie w ogóle nie błyszczą, bez względu na to, jak są błyskotliwi. Tak
 
więc żadnego blasku i szkła kontaktowe Poza tym otuliłam się, niczym długim
płaszczem, zaklęciem. Pozwalało mi ono uchodzić za człowieka z niewielką
domieszką krwi istot magicznych i z pewnymi nadprzyrodzonymi zdolnościami,
dzięki którym byłam naprawdę niezłym detektywem, ale zarazem nikim
wyjątkowym.
Jeremy nie miał pojęcia, kim naprawdę jestem. Nikt w agencji o tym nie
wiedział. Byłam jednym z najsłabszych ogniw królewskiego dworu, ale bycie sidhe
coś jednak znaczyło, nawet jeśli się stało na samym końcu szeregu. Znaczyło na
przykład, że mogłam z powodzeniem skrywać swe prawdziwe ja, swe prawdziwe
zdolności nawet przed najlepszymi czarodziejami w mieście. Może nawet w całym
kraju. Niezbyt wielki wyczyn, który na dodatek nie mógł mnie uchronić przed nożem
wbitym w plecy lub zaklęciem powstrzymującym bicie serca. Do tego potrzebowałam
umiejętności, których nie miałam. To dlatego, między innymi, się ukrywałam. Nie
mogłam pokonać sidhe, sama nie umierając. Najlepsze, co mogłam zrobić, to się
ukryć. Zaufałam Jeremy’emu i pozostałym. Byli moimi przyjaciółmi. Nie mogłam
jednak przewidzieć, co sidhe mogą im zrobić, gdy mnie znajdą i odkryją, że moi
przyjaciele znali moją tajemnicę. Jeśli nie mieliby o niczym zielonego pojęcia, byłaby
szansa, że sidhe puściłyby ich wolno. Niewiedza była w tym przypadku
wybawieniem. I mimo że przyjaciele mogliby uważać to za zdradę, to jeśli miałam
wybierać między tym, żeby byli żywi, choć wściekli na mnie, a tym, żeby umierali w
męczarniach, nie żywiąc do mnie urazy, wybierałam to pierwsze. Mogłabym jakoś
żyć ze świadomością, że są na mnie wściekli. Nie byłam natomiast pewna, czy
mogłabym żyć, mając na sumieniu ich śmierć.
Wiem, wiem. Pewnie zastanawiacie się, dlaczego nie poprosiłam o azyl w
Urzędzie do spraw Ludzi i Istot Magicznych. Odpowiedź jest prosta. Otóż, jeśli moi
krewni mnie znajdą, być może mnie zabiją. Jeśli jednak o sprawie stanie się głośno,
wtedy zabiją mnie z pewnością. I to o wiele wolniej. Więc żadnej policji, żadnych
ambasadorów, tylko zabawa w chowanego.
Uśmiechnęłam się do Jeremy’ego i odwdzięczyłam mu się spojrzeniem, które
mówiło, że podziwiam jego małe ciałko przyobleczone w ten perfekcyjny garnitur.
Ludzie uznaliby zapewne, że ze sobą flirtujemy. Dla nas nawet nie leżało to w
pobliżu flirtowania.
- Dziękuję, ale zapewne nie przyszedłeś tu po to, żeby prawić mi
komplementy.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin