Dick Philip K. - Dr Futurity.doc

(607 KB) Pobierz

PHILIP K. DICK

 

 

 

DR FUTURITY

 

 

 

(PRZEKŁAD MACIEJ PINTARA)

 

 

SCAN-DAL

 

1

 

 

Strzeliste budowle wyglądały obco. Kolory również. Przez moment czuł przygniatające go, obezwładniające przerażenie... Po chwili uspokoił się. Wziął głęboki oddech, wciągając zimne nocne powietrze, i zaczął analizować sytuację.

Wyglądało na to, że znajduje się na jakimś stoku porośniętym jeżynami i winoroślą. Żył. I wciąż miał ze sobą swoją szarą, metalową walizeczkę. Wyrwał pęd winorośli i ostrożnie przesunął się do przodu, zaledwie o kilka cali. W górze błyszczały gwiazdy. Dzięki Ci, Boże. Znajome gwiazdy...

Nie, nieznajome.

Zamknął oczy i trwał tak, dopóki z wolna nie wróciła mu zdolność trzeźwego rozumowania. Potem zsunął się w dół zbocza w kierunku oświetlonych wież oddalonych może o milę, tłukąc się boleśnie, ale wciąż ściskając mocno w ręce swoją walizeczkę.

Gdzie jest? I dlaczego się tu znalazł? Czy ktoś go tu przywiózł i wysadził w tym miejscu nie wiadomo z jakiego powodu?

Barwy iglic zmieniały się i zaczął dostrzegać niewyraźne kształty budowli. Gdy był w połowie drogi, udało mu się określić ich usytuowanie. Z jakiegoś powodu poczuł się lepiej. Było tu coś, co mógł przewidzieć. Punkt zaczepienia. Ponad strzelistymi wieżami wirowały i śmigały statki powietrzne, całe ich roje, chwytając przesuwające się światła. Jakież to piękne...

Widok nie był mu znany, ale przyjemny. To było coś, co się nie zmieniło. Rozum, piękno, zimne, nocne powietrze... Przyśpieszył kroku, potknął się, a potem, przedzierając się miedzy drzewami, wyszedł na gładką nawierzchnię szosy.

Przyśpieszył jeszcze bardziej, pozwalając myślom błądzić bez celu, przywołując z pamięci ostatnie fragmenty, dźwięki i obrazy, kawałki świata, który nagle odszedł. Zastanawiał się spokojnie i bez emocji, co się właściwie wydarzyło.

Jim Parsons wybierał się do pracy. Był jasny, słoneczny poranek. Zanim wsiadł do samochodu, zatrzymał się na chwilę, by pomachać ręką żonie.

- Nie potrzebujesz czegoś z miasta? - zawołał.

Mary stała na frontowym ganku z rękawami w kieszeniach fartucha.

- Nic mi nie przychodzi do głowy, kochanie... Gdyby coś mi się przypomniało, znajdę cię w Instytucie przez wideo-telefon.

W ciepłym blasku słońca włosy Mary lśniły jak świeżo wyłuskane kasztany, jak płomienny obłok. Ten kolor był w tym tygodniu ostatnim krzykiem mody wśród gospodyń domowych. Stała tak, drobna i szczupła, w zielonych spodniach i mieniącym się, obcisłym sweterku. Pomachał do niej, objął po raz ostatni wzrokiem swoją piękną żonę, ich parterowy dom ozdobiony sztukaterią, ogród, ścieżkę wyłożoną płytami chodnikowymi i wzgórza Kalifornii, wznoszące się w oddali, po czym wskoczył do samochodu.

Zakręcił i wyjechał na drogę, pozwalając, by automatyczne sterowanie samo poprowadziło samochód na północ, w kierunku San Francisco. Tak było bezpieczniej, zwłaszcza na autostradzie międzystanowej 101. I o wiele szybciej. Nie miał nic przeciwko temu, by jego samochód był zdalnie sterowany z odległości wielu setek mil. Wszystkie samochody pędzące szesnastopasmową autostradą były tak sterowane. I te jadące w tym samym kierunku co on, i te, które podążały równolegle w przeciwną stronę. Na południe, do Los Angeles. Taki system prawie całkowicie eliminował niebezpieczeństwo wypadku. Również dzięki temu Parsons mógł cieszyć oczy obwieszczeniami o treści edukacyjnej, umieszczanymi zwyczajowo wzdłuż drogi przez różne uniwersytety. I podziwiać krajobraz.

Okolica była czysta i uporządkowana. Atrakcyjna, odkąd prezydent Cantelli znacjonalizował przemysł kosmetyczny, gumowy i hotelarstwo. Zniknęły reklamy szpecące wzgórza i doliny. Wkrótce cały przemysł miał się znaleźć w rękach dziesięcioosobowej Izby Planowania Ekonomicznego, działającej pod auspicjami uniwersyteckich ośrodków badawczych Westinghouse. Oczywiście lekarzom to nie groziło.

Poklepał swoją walizeczkę z instrumentami, leżącą na siedzeniu obok. Przemysł to jedno, wolne zawody co innego. Nikt nie zamierzał nacjonalizować lekarzy, prawników, malarzy, muzyków. Na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci technokraci i ludzie wolnych zawodów stopniowo przejmowali kontrolę nad społeczeństwem. Od roku 1998, w miejsce ludzi interesu i polityków, to naukowcy, dysponujący praktyczną wiedzą...

Coś poderwało samochód i zrzuciło go z szosy.

Parsons krzyknął, gdy auto z oszałamiającą szybkością przekręciło się do góry kołami i przechylone wpadło w zarośla i tablice edukacyjne. Zawiodło sterowanie! - taka była jego ostatnia myśl. Zakłócenia! Zamajaczyły przed nim drzewa i kamienie, nacierające na niego. Trzask pękającego plastyku i metalu i jego własny krzyk zlały się w jeden chaotyczny łoskot. Dźwięk i ruch. A potem przyprawiające o mdłości uderzenie, które zgniotło samochód jak plastykowe pudełko. Jak przez mgłę dotarło do jego świadomości, że urządzenia zabezpieczające włączyły się z opóźnieniem. Otoczyły go, tłumiąc uderzenie. Poczuł zapach wytryskującego płynu gaśniczego...

Został bezpiecznie wyrzucony w szarą, falującą pustkę. Opadał powoli, zbliżając się do ziemi jak drobinka kurzu unosząca się w powietrzu, niczym na zwolnionym filmie. Nie czuł bólu. Nic nie czuł. Wydawało mu się, że otacza go bezkresna, bezkształtna mgła.

Obszar radiacji. Jakiś promień, moc, która zakłóciła sterowanie. Wiedział, że to była jego ostatnia przytomna myśl. Potem wokół zapadła ciemność.

Wciąż ściskał w ręce swoją szarą walizeczkę z instrumentami.

Szosa przed nim stała się szersza.

Wokół migotały światła, jakby włączono je specjalnie dla niego. Rozwijający się parasol żółtych i zielonych punktów, który wskazywał mu drogę. Szosa łączyła się i krzyżowała z pogmatwaną siecią odgałęzień, niknących w ciemności. Mógł tylko zgadywać, dokąd prowadzą.

Zatrzymał się pośrodku tej gmatwaniny, oglądając drogowskaz, który natychmiast ożył, najwyraźniej na jego użytek. Odczytał głośno nie znane symbole:

DIR 30c N, ATR 46c N, BAR l00c S, CRP 205s S, EGL 67c N.

"N" i "S" bez wątpienia oznaczały pomoc i południe. Ale reszta nic mu nie mówiła. "C" było jednostką miary. To się zmieniło - widocznie mila wyszła z użycia. Nadal posługiwano się biegunem magnetycznym jako punktem odniesienia, ale nie było to zbyt pocieszające.

Jakieś pojazdy poruszały się po drogach wznoszących się nad nim. Punkty świetlne podobnie jak wieże miasta zmieniały barwy, gdy przemieszczały się w przestrzeni względem niego. W końcu dał sobie spokój z drogowskazem. Dowiedział się tylko tego, co i tak już wiedział. Nic ponadto. Ruszył przed siebie. Dokonał się poważny postęp -język, system miar.. jak bardzo zmieniło się społeczeństwo!

Z niżej położonej drogi wspiął się po schodach pochylni na wyższy poziom, potem wzniósł się na trzeci i czwarty. Mógł teraz bez przeszkód zobaczyć miasto.

To było naprawdę coś! Wielkie i piękne. Bez całej konstelacji otaczających go urządzeń przemysłowych, bez skupisk kominów, które potrafiły zeszpecić nawet San Francisco.

Parsonsowi zaparło dech. Gdy stal tak na pochylni w zimnej ciemności nocy, w poszumie wiatru, z gwiazdami nad głową, widząc poruszające się. światła pojazdów, ogarnęło go wzruszenie. Widok miasta chwytał za serce, dodawał sił. Parsons ruszył, podniesiony na duchu. Co tam znajdzie? Jaki świat? Zresztą obojętne, i tak potrafi w nim funkcjonować. W jego umyśle dźwięczało tryumfalne: jestem lekarzem. Cholernie dobrym lekarzem. Gdyby to był ktoś inny...

Lekarze zawsze będą potrzebni. Opanuje język - całe życie miał zdolności w tym kierunku... I przyswoi sobie miejscowe zwyczaje. Znajdzie dla siebie miejsce, przetrwa, dopóki nie dowie się, jak się tu znalazł. Może też, oczywiście, wrócić do żony. Tak, pomyślał. Mary byłaby zachwycona... Może uda mu się ponownie wykorzystać moce, które go tu przywiodły i przenieść tu rodzinę...

Parsons ścisnął swoją walizeczkę i przyśpieszył. A kiedy gnał bez tchu w dół opadającej drogi, od wstęgi szosy poniżej oderwał się bezdźwięcznie kolorowy punkt i rósł, kierując się wprost na niego. Bez wątpienia celował właśnie w Parsonsa, który miał tylko tyle czasu, by znieruchomieć. Coś barwnego zbliżało się, pędziło w jego stronę... Zdał sobie sprawę, że to coś nie ma zamiaru go ominąć.

- Stop! - krzyknął.

Odruchowo wyrzucił w górę ramiona. Machał nimi szaleńczo, a kolor pęczniał i był już tak blisko, że wypełnił mu oczy oślepiającym blaskiem...

A jednak to coś minęło go, owiewając falą gorąca. Dostrzegł tylko wpatrującą się w niego twarz, na której malowały się jednocześnie rozbawienie i zdumienie.

Parsonsowi wydawało się - choć trudno było w to uwierzyć, ale przecież widział na własne oczy - że kierowca pojazdu był zaskoczony jego reakcją w obliczu grożącej mu śmierci.

Pojazd zawrócił, tym razem poruszając się o wiele wolniej. Wychylony z niego kierowca wpatrywał się w Parsonsa. Podjechał do niego i zatrzymał się. Silnik samochodu mruczał cicho.

- Hin? - zapytał kierowca.

Parsons pomyślał bezsensownie: "Przecież nawet nie wystawiłem do góry kciuka..." Głośno powiedział:

- Dlaczego próbowałeś mnie przejechać? - Głos mu

drżał.

Kierowca zmarszczył brwi. W blasku zmieniających się barw jego twarz wydawała się najpierw granatowa, potem pomarańczowa. Porażony światłem Parsons przymknął oczy. Człowiek za kierownicą był zdumiewająco młody. Wyglądał raczej na chłopca niż na mężczyznę. Cała ta sytuacja przypominała senny koszmar. Ten chłopak, który nigdy wcześniej nie widział Parsonsa na oczy, najpierw próbuje go przejechać, a potem spokojnie proponuje podwiezienie...

Drzwi pojazdu odsunęły się.

- Hin - powtórzył chłopiec. Jego głos nie brzmiał rozkazująco, był uprzejmy.

W końcu Parsons niemal odruchowo wsiadł do środka. Trząsł się. Drzwi zatrzasnęły się i pojazd ruszył tak gwałtownie, że przyśpieszenie wbiło Parsonsa w głąb siedzenia.

Chłopiec obok powiedział coś, czego Parsons nie zrozumiał, ale ton głosu sugerował, że wciąż jest zdumiony, wręcz zaszokowany i że chce przeprosić. Jego oczy wpatrywały się w Parsonsa.

To nie była zabawa, zdał sobie sprawę Parsons. Ten chłopak naprawdę miał zamiar mnie przejechać. Zabić mnie... Gdybym nie zamachał rękami...

A gdy tylko zacząłem machać, zatrzymał się...

Ten chłopak myślał, że ja chcę być przejechany!

 

2

 

 

Chłopak prowadził pewnie. Samochód skręcił w kierunku miasta. Kierowca wyciągną) się na siedzeniu i puścił urządzenie sterownicze. Najwyraźniej był coraz bardziej zaintrygowany osobą Parsonsa. Obrócił siedzenie tak, by znaleźć się na wprost swego pasażera i uważnie mu się przyglądał. Sięgnął do góry i włączył oświetlenie wewnętrzne pojazdu. Obaj byli teraz lepiej widoczni.

Parsons po raz pierwszy mógł się chłopcu dobrze przyjrzeć. To, co zobaczył, wstrząsnęło nim.

Ciemne włosy, długie i lśniące. Skóra koloru kawy. Płaskie, szerokie kości policzkowe. Migdałowe oczy, błyszczące, wilgotne, odbijające światło. Wydatny nos. Rzymianin? Nie, pomyślał Parsons. Te czarne włosy... Niemal jak... Mężczyzna był z pewnością mieszańcem wielu ras. Kości policzkowe wskazywały na Mongoła. Oczy na mieszkańca basenu Morza Śródziemnego. Włosy miał jak Murzyn. I ten czerwonawobrązowy odcień skóry... Może Polinezyjczyk?

Chłopak ubrany był w dwuczęściową szatę ciemnoczerwonej barwy i pantofle. Uwagę Parsonsa przykuł wyhaftowany na jego koszuli herb. Stylizowany orzeł.

Orzeł... EGL przypominało angielskie "eagle"... A reszta? DIR to "deer" -jeleń. BAR to "bear" - niedźwiedź. Innych nie mógł odgadnąć. Co oznaczała ta "zwierzęca" terminologia? Zaczął mówić, ale młodzieniec przerwał mu.

- Whur venis a tardus? - zapytał nie całkiem jeszcze dorosłym głosem.

Parsonsa zamurowało. Ten język, choć nie znany, nie był mu całkiem obcy. Miał zaskakująco naturalne brzmienie. Coś prawie zrozumiałego, choć nie całkiem...

- Słucham? - zapytał. Młodzieniec inaczej sformułował pytanie:

- Ye kleidis novae en sagis novate. Whur iccidi hist? Parsons zaczął pojmować, w czym rzecz. Podobnie jak wygląd chłopca, jego język był rodzajem mieszanki wielu języków. W oczywisty sposób oparty na łacinie, niewykluczone, że sztuczny. Lingua franca. "Wspólny język", złożony z możliwie najbardziej popularnych wyrazów. Analizując to, co usłyszał, Parsons doszedł do wniosku, że chłopak chce się dowiedzieć, co robił za miastem o tak późnej porze, dlaczego jest tak dziwnie ubrany i tak dziwnie mówi. Ale w tej chwili nie miał ochoty mu odpowiadać. Wolał zadawać pytania.

- Chciałbym wiedzieć - powiedział wolno i wyraźnie - dlaczego chciałeś mnie przejechać?

Chłopiec zamrugał i rzekł z wahaniem:

- Whur ik... - po czym zamilkł. Było jasne, że nie zrozumiał słów Parsonsa. A może zrozumiał słowa, lecz nie pojął sensu pytania? Parsons wzdrygnął się. Pomyślał, że chłopak chyba uważa za zrozumiałe samo przez się, że próbował go zabić. A co z innymi? W ponownym przypływie niepokoju uświadomił sobie,  że  musi przełamać barierę językową. On powinien mnie zrozumieć, i to jak najszybciej, pomyślał.

- Powiedz coś - zwrócił się do chłopca.

- Sag? - zapytał chłopak. - Ik sag yer, ye meinst? Parsons przytaknął.

-  Otóż to - odrzekł. Miasto było coraz bliżej.

- Zrozumiałeś - przekazał chłopcu.

Robimy postępy, pomyślał ponuro, i z najwyższą uwagą

zaczął się wsłuchiwać w niepewną paplaninę chłopaka. Robimy postępy. Ciekaw jestem tylko, czy starczy nam czasu. Domyślał.

czasu, pomyślał.

Samochód pokonał szeroki most przerzucony nad fosą otaczającą miasto. Jeden rzut oka wystarczył Parsonsowi do stwierdzenia, że fosa miała wyłącznie znaczenie dekoracyjne. W polu widzenia pojawiało się coraz więcej poruszających się wolno samochodów. Dostrzegł również przechodniów. Przyglądał się dumom ludzi przemieszczających się po pochylniach, wchodzących do wież i opuszczających je, tłoczących się na chodnikach. Wszyscy wyglądali młodo, jak chłopiec obok niego. I jak on mieli ciemną skórę i płaskie kości policzkowe. Ubrani byli w togi, na których widniały różne emblematy, przedstawiające zwierzęta, ryby i ptaki.

Skąd się wzięły te wzory? Społeczeństwo zorganizowane w totemiczne plemiona? Różnice rasowe? A może trwa jakiś festiwal? Lecz wszyscy byli do siebie podobni i to wykluczało teorię, że każdy emblemat oznacza inną rasę. Czyżby to był arbitralny podział populacji? A może to z powodu zawodów sportowych?

Wszyscy nosili długie, splecione włosy, zawiązane z tyłu - zarówno kobiety, jak i mężczyźni, przy czym ci ostatni odznaczali się masywniejszą budową. Ale wszyscy mieli szpiczaste nosy i podbródki. Kobiety śpieszyły dokądś, śmiejąc się i gawędząc. Miały świetliste oczy i błyszczące, pełne, kuszące wargi. Były tak młode, że wyglądały raczej na dziewczynki. Mężczyźni również przypominali chłopców. Wesołe, roześmiane dzieci.

Na skrzyżowaniu, po raz pierwszy w tym świecie, dostrzegł wiszące, czysto białe światło. W jego silnym blasku ujrzał, że usta mężczyzn i kobiet wcale nie są czerwone, lecz czarne. I to nie z powodu oświetlenia. Co prawda mogły być umalowane. Mary miała zwyczaj pokazywania mu się z włosami ufarbowanymi na różne modne kolory.

W tym obnażającym prawdę świetle chłopak siedzący obok Parsonsa spojrzał na niego z dziwną miną. Zatrzymał samochód.

- Agh... - z trudem wciągnął powietrze, a wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Odsunął się i skurczył przy drzwiach samochodu.

- Ye... - zająknął się, szukając słów i w końcu dławiąc się, wybuchnął tak głośno, że kilku przechodniów obejrzało się:

- Ye hist sick!

Ostatnie słowo pochodziło z ojczystego języka Parsonsa.

O pomyłce nie mogło być mowy. Ton głosu chłopaka

i wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości, co chciał przekazać.

- Dlaczego chory? - zapytał Parsons dotknięty do żywego. Zamierzał się bronie'. - Mogę cię zapewnić...

Chłopak przerwał mu, wyrzucając z siebie potok oskarżeń z szybkością karabinu maszynowego. Niektóre słowa były wystarczająco zrozumiałe, żeby pojąć sens całej przemowy. Zdał sobie sprawę z tego, że teraz, gdy chłopak po raz pierwszy ujrzał go w jasnym świetle, jego wygląd wzbudził w nim niechęć i odrazę. Siedział, bezradnie słuchając histerycznej tyrady, a obok samochodu zbierali się gapie.

Drzwi od strony Parsonsa odsunęły się i stanęły otworem, uruchomione szturchniętym przez chłopaka przyciskiem na pulpicie sterowniczym. Wyrzuca mnie, uświadomił sobie Parsons. Spróbował zaprotestować, starając się przerwać tyradę chłopaka.

- Zaczekaj... - zaczął i urwał. Ludzie stojący na chodniku widząc go, przybrali ten sam wyraz twarzy co chłopak. To samo przerażenie. To samo obrzydzenie. Szeptali między sobą. Dostrzegł kobietę, która uniesioną ręką wskazywała coś tym, którzy stali dalej. Ona pokazywała im jego twarz!

Mam białą skórę, uświadomił sobie nagle.

- Masz zamiar wysadzić mnie tutaj? - zwrócił się do chłopaka, wskazując pomrukujący tłum.

Chłopiec zawahał się. Jeśli nawet nie całkiem zrozumiał słowa Parsonsa, to na pewno odgadł jego intencje. Zauważył wrogość ludzi pchających się, by obejrzeć sobie Parsonsa. Obaj słyszeli wściekłe głosy, widzieli poruszenie i odgadywali zamiary skłębionej ciżby.

Drzwi przy Parsonsie zasunęły się z furkotem, zamykając go we wnętrzu pojazdu. Chłopak pochylił się do przodu i uruchomił urządzenia sterownicze. Samochód momentalnie wystrzelił do przodu.

- Dzięki... - powiedział Parsons.

Chłopiec milczał. Nie zwracając najmniejszej uwagi na Parsonsa, zwiększył prędkość. Wpadli na pochylnię i po chwili pojazd znalazł się na jej szczycie. Chłopak rozejrzał się i zwolnił. Samochód ledwo się teraz poruszał. Po lewej Parsons dostrzegł słabiej oświetloną aleję. Pojazd skręcił w jej kierunku i zamarł w półmroku. Okoliczne budowle były skromniejsze, mniej okazałe. W zasięgu wzroku nie było nikogo.

Drzwi pojazdu rozsunęły się.

- Doceniam to, co dla mnie zrobiłeś... - bąknął Parsons i niepewnie opuścił samochód. Chłopak zasunął drzwi i po chwili pojazd zniknął mu z oczu.

Parsons został sam, żałując, że nie zdążył zadać jeszcze jakiegoś pytania... chociaż nawet nie wiedział, jakiego. Nagle samochód pojawił się ponownie. Nie zwalniając, przeniknął obok, owiewając go gorącym oddechem układu wylotowego i zmuszając do odwrócenia wzroku od jaskrawych świateł. Coś oderwało się od pojazdu, poszybowało w powietrzu i trzasnęło o ziemię u stóp Parsonsa.

Jego walizeczka z instrumentami. Zostawił ją przecież w samochodzie...

Usadowiwszy się w mroku, sprawdził jej zawartość. Nic nie zostało uszkodzone ani zniszczone. Dzięki Bogu...

Chłopak litościwie wysadził go w dzielnicy zajętej przez magazyny. Masywne budynki miały ogromne, podwójne drzwi, najwyraźniej przeznaczone nie dla ruchu pieszego, lecz dla

jakichś wielkich pojazdów. Wokół nich, na chodniku, dostrzegł rozsypane śmieci.

Podniósł kawałek zadrukowanego papieru. Bez wątpienia był to pamflet polityczny na jakąś osobę czy partię. Tu i tam rozpoznawał pojedyncze słowa. Składnia nie wydawała się trudna. Język był fleksyjny. Niektóre fragmenty napisano wyłącznie po hiszpańsku lub włosku, lecz zdarzały się także angielskie słowa. W piśmie tekst zdawał się łatwiejszy do zrozumienia. Przypomniał sobie artykuły o tematyce medycznej, napisane po rosyjsku i chińsku, zamieszczane w dwumiesięczniku wydawanym w sześciu językach, który musiał czytać. Było to nieodzowne w pracy lekarza. Na uniwersytecie La Jolla zmuszony był czytać nie tylko po niemiecku, rosyjsku i chińsku, lecz również po francusku. Ten ostami język nie miał obecnie większego znaczenia, ale jego używanie wymuszała tradycja. A na przykład jego żona, jako osoba kulturalna, uczyła się klasycznej greki.

Tak czy inaczej, stwierdził, mają tu swój własny, syntetyczny język. Sprawa się wyjaśniła. Ja natomiast potrzebuję kryjówki, pomyślał. Bezpiecznego miejsca i chwili wytchnienia, dopóki się nie zorientuję w sytuacji...

Ciche i ciemne budynki wokół wyglądały na opustoszałe. Na końcu ulicy dostrzegł światła. W oddali majaczyły ludzkie sylwetki. Musiała się tam znajdować dzielnica handlowa, w której nawet nocą załatwiano interesy.

W przyćmionym świetle ulicznej latarni ruszył ostrożnie przed siebie pomiędzy stosami kartonów ustawionymi obok rampy załadunkowej. Nagle potknął się o rząd pojemników na śmiecie, które zaczęły wydawać z siebie ledwo słyszalny szum. Przepełnione śmietniki zaczęły działać - odkrył, że uderzając o nie uruchomił popsuty mechanizm. Bez wątpienia powinien on pracować automatycznie, włączając się natychmiast, gdy tylko wrzucano do pojemników śmiecie, ale najwidoczniej nikt nie dbał o stan techniczny urządzenia.

Kondygnacja betonowych schodów prowadziła w dół, do jakichś drzwi. Zszedł ku nim i chwycił zardzewiałą klamkę.

Oczywiście zamknięte. To pewnie jakiś magazyn, pomyślał. Przyklęknął w półmroku, otworzył swoją walizeczkę i wydobył z niej zestaw chirurgiczny z własnym zasilaniem. Włączył je i podstawowe narzędzia zaczęły świecić. Zapewniały dostateczne oświetlenie, by w nagłych wypadkach można było przy nim operować. Z wprawą umieścił ostrze tnące w tulejce mechanizmu napędowego i docisnął je. Zanurzyło się w zamku z cichym zgrzytem. Stanął bliżej, by stłumić ten dźwięk.

Rozległ się chrzęst, a ostrze odskoczyło. Zamek był wycięty. Pośpiesznie złożył narzędzia chirurgiczne i wpakował je z powrotem do walizeczki. Obiema rękami pociągnął delikatnie drzwi.

Otworzyły się ze skrzypieniem zawiasów.

Oto kryjówka, pomyślał. W walizeczce miał kilka preparatów dermatologicznych używanych przy leczeniu oparzeń. Wymyślił kilka kombinacji sprayów aseptycznych, które mogły zabarwić skórę i uczynić ją tak ciemną, by była nie do odróżnienia od...

Nagły blask jasnego światła zmusił go do zmrużenia oczu. Magazyn bynajmniej nie był opuszczony. Przywitał go ciepłem i wonią potraw. Ujrzał mężczyznę z karafką w dłoni, który znieruchomiał w trakcie nalewania drinka kobiecie.

Przed sobą naliczył siedem czy osiem osób. Niektórzy siedzieli na krzesłach, inni stali. Przypatrywali mu się spokojnie, bez zdziwienia. Najwyraźniej odgłos wycinania zamka uprzedził o jego przybyciu.

Mężczyzna dokończył nalewanie drinka. Do uszu Parsonsa dotarł przytłumiony szmer rozmów. Jego obecność i sposób, w jaki się tu dostał, najwyraźniej nie wywierały na tych ludziach żadnego wrażenia,

Kobieta siedząca najbliżej odezwała się do niego melodyjnie. Powtarzała coś kilkakrotnie, ale Parsons nie mógł uchwycić znaczenia. Kobieta spojrzała na niego bez urazy i uśmiechnęła się, a potem znów przemówiła, tym razem wolniej. Złowił uchem jedno, drugie słowo... Kazała mu uprzejmie, lecz stanowczo wstawić zamek z powrotem.

- ...i proszę je zamknąć - zakończyła. - Drzwi, oczywiście.

Poczuł się głupio. Sięgnął za siebie i zamknął drzwi. Elegancki młodzieniec nachylił się ku niemu.

- Wiemy, kim jesteś - powiedział. Tak przynajmniej zinterpretował jego wypowiedź Parsons.

- Tak - zgodził się inny mężczyzna. Pozostali skinęli głowami.

Kobieta przy drzwiach powiedziała:

-  Jesteś... - Tu padło słowo, którego sensu nie mógł pojąć.  Miało całkiem sztuczne brzmienie, jak wyrażenie gwarowe.

- Zgadza się - zawtórował ktoś. - Tym właśnie jesteś. - Ale to nas nie obchodzi - dodał chłopak. Wszyscy się z tym zgodzili.

- Ponieważ - ciągnął chłopak, ukazując białe, lśniące zęby - nas tu nie ma. - Pozostali zawtórowali chórem: - Nie, wcale nas tu nie ma!

- To złudzenie - odezwała się szczupła kobieta.

- Iluzja - potwierdzili dwaj mężczyźni.

- Powiedzieliście, że kim jestem...? - zapytał niepewnie Parsons.

- Więc się nie obawiamy... - ciągnął jeden z nich. Lub przynajmniej tak to zrozumiał Parsons.

- Nie obawiacie się? - zapytał Parsons. To słowo od razu zwróciło jego uwagę.

- Przyszedłeś, żeby nas schwytać - powiedziała dziewczyna.

- Tak - zgodzili się wszyscy, kiwając głowami z wyraźną uciechą. - Ale nie jesteś w stanie.

Biorą mnie za kogoś innego, pomyślał Parsons.

- Dotknij mnie - zaproponowała kobieta przy drzwiach. Odstawiła drinka i wstała z krzesła. - W rzeczywistości mnie tu nie ma.

- Nikogo z nas - potwierdziło kilka osób. - Dotknij jej. Spróbuj.

Parsons stal w miejscu, niezdolny do wykonania żadnego ruchu. Nie rozumiem tego, pomyślał. Po prostu nie rozumiem.

- W porządku - odezwała się kobieta. - Ja dotknę ciebie. Moja ręka przeniknie przez twoją.

- Jak powietrze - dodał uradowany mężczyzna. Kobieta wyciągnęła przed siebie szczupłą, ciemną dłoń. Jej

palce zbliżały się coraz bardziej do Parsonsa. Uśmiechając się, z radością w oczach, dotknęła jego ramienia. Ale jej palce nie przeszły na wylot. Zaszokowana otworzyła usta.

- Och... - wyszeptała.

W pokoju zaległa cisza. Wszyscy patrzyli na niego. W końcu odezwał się jeden z mężczyzn.

-  On rzeczywiście nas znalazł - powiedział słabym głosem.

- Naprawdę tu jest - szeptała kobieta. W jej oczach malował się dziki strach. - Tu, gdzie my. W podziemiu.

Wpatrywali się w Parsonsa odrętwieli. Również on nie mógł nic zrobić, tylko patrzeć na nich.

 

3

 

 

Po chwili martwej ciszy jedna z kobiet osunęła się na krzesło i jęknęła:

- Myśleliśmy, że jesteś na Fingal Street. Projekcję mamy na Fingal Street.

- Jak nas znalazłeś? - zapytał mężczyzna.

Ich młodzieńcze głosy zlały się w jeden chór, ale z gmatwaniny rozmów zdołał sporo zrozumieć. Zebranie. Potajemne. Tu, w dzielnicy magazynów. Byli tak pewni zakonspirowania tego miejsca, że nadejście Parsonsa nie zostało zarejestrowane.

"Snupo". Tak go określili.

Parsons ostrożnie zaprzeczył.

-  Nie jestem "shupo", cokolwiek to oznacza. Natychmiast odzyskali pewność siebie. Duże, czarne, młodzieńcze oczy wszystkich obecnych znów zwróciły się na niego.

- A któż inny rozwalałby drzwi? - powiedział cierpko mężczyzna.

- Nie tylko to - odezwała się dziewczyna. - On jest zamaskowany. - Wszyscy potakująco skinęli głowami. Ich lęk zabarwiony był oburzeniem.

- Taka nieprawdopodobnie biała maska... - dodała dziewczyna.

- My też mieliśmy maski ostatnim razem - powiedział mężczyzna.

- Często nosimy maski, kiedy wychodzimy - dorzucił inny.

Najwyraźniej Parsons natknął się na jakąś marginalną, tajną organizację, działającą poza prawem. Zapewne politycznych konspiratorów, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Z całą pewnością nie są w stanie mu zagrozić. Mam szczęście, stwierdził.

- Pokaż swoją prawdziwą twarz - rozkazał mężczyzna. Jego  słowom towarzyszyła narastająca,  pełna  oburzenia wrzawa.

- To jest moja prawdziwa twarz - odparł Parsons.

- Całkiem biała?!

- A posłuchajcie tylko, jak on mówi - dorzucił ktoś. - Zacina się.

- I jest częściowo głuchy - dodała dziewczyna. - Dlatego nie rozumie połowy tego, co się mówi.

- Prawdziwy quivak - powiedział zjadliwie chłopak. Niski młodzieniec o bystrej twarzy zbliżył się zuchwale do

Parsonsa. Podniósł do góry prawy kciuk i przysuwając się blisko, wycedził z pogardą:

- Załatwmy to od razu.

- Odetnij mu go - poleciła dziewczyna. Jej oczy błyszczały. Ona również wysunęła prawy kciuk. - No... Odcinaj! Ale już!

Więc to tak, pomyślał Parsons. W tym społeczeństwie przestępcy polityczni są okaleczani. Starożytna kara. Poczuł nagle głęboką niechęć. Barbarzyńcy! I te zwierzęce totemy... Powrót do wspólnoty plemiennej...

A ten chłopak na szosie, który myślał, że chcę zginąć? Który próbował mnie przejechać i był zdumiony, że próbuję uciec? I pomyśleć, że to miasto wydawało mi się takie piękne...

W kącie, osamotniony, stał milczący mężczyzna. Sączył drinka i obserwował. Jego twarz, ciemna, o mocnych rysach, miała ironiczny wyraz. Spośród wszystkich obecnych on jeden wydawał się panować nad swoimi emocjami. Ruszył w kierunku Parsonsa i po raz pierwszy przemówił:

- Spodziewałeś się, że nikogo tu nie będzie? Myślałeś, że to pusty magazyn?

Parsons przytaknął skinieniem głowy.

- Twoja wyjątkowa cera - ciągnął mężczyzna - jest, według mojego doświadczenia, skutkiem wysoce zaraźliwej choroby. Chód wyglądasz na zdrowego... Zauważyłem również, że masz oczy pozbawione pigmentu...

- Niebieskie - poprawiła dziewczyna.

- To znaczy bez pigmentu - powtórzył krępy mężczyzna. - To, co mnie najbardziej interesuje - ciągnął - to twoje ubranie. Powiedziałbym, że to rok 1910.

- Raczej 2010 - odparł ostrożnie Parsons. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.

- Gdyby nawet... Niewielka różnica.

- Co to znaczy? - zapytał Parsons. Mężczyzna zamrugał czarnymi oczami.

- Ach... - Odwrócił się do swojej grupy i powiedział: - To jest mniej groźne, amid, niż sobie wyobrażacie. Mamy tu jeszcze jeden okaz, przykład partactwa specjalistów od czasu. Proponuję, żebyśmy zamknęli dobrze drzwi, a potem usiedli i ochłonęli. - Zwrócił się do Parsonsa: - Jest rok 2405. Jesteś pierwszą osobą z twoich czasów, którą zdarzyło mi się poznać. Do tej pory widywałem tylko rzeczy przeniesione stamtąd. Uważa się je za normalne, ale trochę dziwaczne. Guziki znalezione w rynsztoku, wymarłe gatunki - oto zdobycze naszych uczonych mężów. Kamienie, gruzy, bezwartościowe graty. Rozumiesz?

- Tak... - odparł z wahaniem Parsons. Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Ale kto może wiedzieć, dlaczego... - Uśmiechnął się do Parsonsa. - Nazywani się Wadę. A ty?

- Parsons.

- Witaj - rzekł Wadę, unosząc otwartą dłoń. - Czy tak się to robi? A może ociera się nosami? Nieważne... Masz ochotę wstąpić do naszej partii? Nie zbieramy się dla zabawy, mamy inne cele.

- Polityczne - spróbował zgadnąć Parsons.

- Tak. Chcemy odmienić społeczeństwo, a nie tylko

zrozumieć je. Jestem przywódcą tej... jak się to określało w twojej epoce? Kometki? Komódki?

- Komórki - podpowiedział Parsons.

- O, właśnie! - ucieszył się Wadę. - Jak u pszczół... Plaster miodu... Chcesz posłuchać naszego programu? Co prawda to nie ma chyba dla ciebie żadnego znaczenia. Proponuję wiec, żebyś wyszedł. Zagraża nam niebezpieczeństwo.

- Na zewnątrz też miałem kłopoty - odrzekł Parsons. - Zagraża mi niebezpieczeństwo, jeśli stąd wyjdę. - Wskazał swoją twarz. - Daj mi przynajmniej trochę czasu, żebym mógł zmienić kolor skóry.

- Rasa kaukaska - orzekł Wadę, patrząc spode łba.

- Daj mi pół godziny - poprosił Parsons z naciskiem. Wadę wykonał wielkoduszny gest.

- Proszę bardzo - rzekł, wpatrując się w Parsonsa. - My... oni, jeśli wolisz, mają surowe normy. Może uda nam się do nich dostosować. Niestety, nie istnieje rozwiązanie pośrednie. Taka jest zasada: albo, albo... Coś w tym rodzaju.

- Innymi słowy - zaczął Parsons, czując rosnącą niechęć i napięcie swego rozmówcy - wygląda to tak, jak we wszystkich prymitywnych społecznościach. Obcy nie zasługuje na miano człowieka. Zabić,  kiedy się pojawi, tak? Nic nowego...

Trzęsły mu się ręce, kiedy wyciągał papierosa i zapalał go, próbując się uspokoić.

- Te wasze totemy i godła - ciągnął, gestykulując. - Orzeł... Przejęliście jego cechy - bezwzględność i porywczość?

- To niezupełnie tak - tłumaczył Wadę. - Wszystkie plemiona są zjednoczone i mają identyczne poglądy. Nic nie wiemy o orłach. Nazwy naszych szczepów pochodzą z Ery Ciemności, która nastąpiła po wojnie jądrowej.

Parsons przyklęknął i otworzył swoją walizeczkę. W pośpiechu wyjął z niej różne leki dermatologiczne. Wadę i reszta przyglądali mu się przez kilka chwil, ale szybko stracili

zainteresowanie i powrócili do przerwanych rozmów. Nie potrafią się dłużej skoncentrować, pomyślał Parsons. Jak dzieci...

Nie, nie ,jak dzieci". Oni po prostu są dziećmi. Nie zauważył tu nikogo powyżej dwudziestki. Z nich wszystkich Wadę miał najbardziej dorosły sposób bycia - nadętą powagę lewicującego studenta drugiego roku college'u. A przecież nie mógł zetknąć się z kimś takim "na żywo". Ta grupka, chłopak na szosie...

Drzwi otworzyły się gwałtownie i ukazała się w nich kobieta. Na widok Parsonsa stanęła jak wryta. Zatkało ją, a jej ciemne oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

- Kto to taki? - zapytała.

Wadę przywitał się z nią i zaczął uspokajać:

- Icaro, to nie choroba. To jeden z tych okazów przeniesionych stamtąd. Nazywa się Parsons. - N...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin