Rozdział 9.doc

(94 KB) Pobierz

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

 

 

              Wędrując przez góry nie natknęliśmy się na żadne ślady, które mogłyby świadczyć, że kiedykolwiek postała tu ludzka stopa. Dziki krajobraz był nieprzystępny i niebezpieczny dlatego nie zdziwiłem się, że jak dotąd nie udało nam się znaleźć żadnych tropów prowadzących nas wprost do kryjówki tego kogoś, kto był zamieszany w całą tą sprawę. Na samo wspomnienie, że dryblas w klubie mówił o kimś z niebieską bransoletką wytatuowaną na nadgarstku, zrobiło mi się zimno. Przez jakiś czas praktycznie nie docierała do mnie myśl, że tą dwójkę wynajął ktoś kogo dobrze znam. Albo wydawało mi się, że tak jest, bo po nikim z mojego dawnego oddziału nie spodziewałem się takiego działania. Zastanawiałem się jak to możliwe, żeby umknęło mi coś takiego.

Jak to możliwe, że nie zauważyłem, że nie zwróciłem uwagi na to, co działo się w czasach gdy jeszcze pracowałem dla Królestwa. Dlaczego, do cholery, byłem taki ślepy? Widocznie ktoś był na tyle dobry, żeby maskować się ze swoimi prawdziwymi zamiarami, albo po prostu nie chciałem na to zwracać uwagi i z czasem mój umysł sam wyparł niedorzeczny pomysł, że któryś z chłopaków źle mi życzy i najchętniej widziałby mnie martwym.

              Snucie domysłów doprowadzało mnie do szału. Podczas ośmiogodzinnej wędrówki przez kanion miałem całe mnóstwo czasu do rozmyślań i katowania się prawdopodobnymi scenariuszami. Byłam tym tak zajęty, że nawet nie docierały do mnie złośliwe wymiany zdań pomiędzy Hafisem i Cassie. Już nawet nie działało mi to tak na nerwy, jak wcześniej. Cieszyłem się, że mogę chociaż na chwilę zająć myśli czymś innym w tych krótkich momentach, kiedy nie myślałem ani o Lilly ani o podstępnym zdrajcy, który nie miał skrupułów żeby mnie zabić. Szkoda tylko, że nie pofatygował się by zrobić to osobiście.

- Rozbijmy obóz. Zaraz zapadnie zmrok – rzucił Hafis zza moich pleców.

              Niemal jęknąłem z ulgi. Potrzebowałem odpoczynku. Doszliśmy do skalnego nawisu, który który dawał ochronę przed porywistym wiatrem i nieprzyjaznymi mieszkańcami wyspy. Zrzuciłem plecak, krzywiąc się przy prostowaniu. Szerokie pasy wpijały mi się w ramiona od kilku gdzin, więc rozmasowałem je i wraz z Hafisem zabrałem się za rozkładanie namiotu. W tym czasie Cassie poszła na obchód, wypatrując wszystkich możliwych zagrożeń. Wróciła po mniej więcej piętnastu minutach, bez ani jednej plamki krwi na swojej sukni. Wyglądało na to, że okolica była opuszczona.

              Podczas gdy my kończyliśmy rozkładanie namiotu, Cass zabrała się za rozpalanie niewielkiego ogniska. Byłem jej za to wdzięczny, bo szczerze mówiąc nie miałem już na nic siły ani ochoty. Gdy już usiedliśmy każde na swoim posłaniu, zmusiłem się żeby coś przełknąć i mieć siły na jutrzejszy dzień. Żołądek miałem tak ściśnięty z nerwów i niepokoju, że ledwo udało mi się wmusić w siebie jedzenie. Cholera, Luke. Zamieniasz się w starą babę. Jeszcze jeden dzień i zaczniesz zrzędzić zupełnie jak Hafis. Chciałem już mieć to wszystko z głowy. Uwolnić się od stale mnie nawiedzających czarnych myśli i zakończyć to raz na zawsze. Zabić tego kto za tym stoi i wrócić do domu. Do Lilly.

              Z tą jedyną pozytywną myślą, jaka pojawiła się w moim umyśle przez cały męczący dzień do złudzenia przypominający poprzedni, przyłożyłem głowę do zwiniętego koca i zasnąłem.

 

 

- Zaczynam się o niego martwić – szepnęła Cassie, przyglądając się grze światła na zapadniętej twarzy Luke, jaką rzucały drobne płomyczki ognia w dogasającym ognisku.

              Hafis ściągnął brwi, opierając brodę na przedramieniu i spoglądając w tym samym kierunku.

- Spójrz jak on teraz wygląda. Schudł, przygarbił się, a w tych ciemnych oczach nie widzę nic poza stale wracającym zmęczeniem i wściekłością. Zniknęła nawet ta iskierka, która je ożywiała. Zostały tylko ciemne otwory na bladej twarzy.

              Cassie skuliła się w sobie i zadrżała. Hafis z ledwością opanował odruch przygarnięcia jej do siebie i przytulenia. Westchnął, częściowo z irytacji że musiał zwalczyć w sobą tą chęć, częściowo dlatego że miała rację. Luke nie przypominał już człowieka jakim był na początku. Jeśli Hafis łudził się jeszcze, że to nie miało nic wspólnego z tą kobietą z innego wymiaru, z Lilly, to teraz musiał przyznać że się pomylił. Wyglądało na to, że sprawy miały się na poważnie. Hafis zastanawiał się, czemu Luke aż tak bardzo postanowił skomplikować sobie życie, zamiast odesłać ją z powrotem tam skąd przyszła, ale nie znalazł na to żadnej odpowiedzi. Widocznie tak już musiało być. Miał mieszane uczucia co do pobytu Lilly w Królestwie, ale jeśli Luke miał wyjść ze swojej skorupy, w której zamknął się po śmierci rodziców, to on z całego serca pragnął by ta mała ziemianka mu w tym pomogła. Jego przyjaciel już wystarczająco dużo nacierpiał się w swoim krótkim życiu. Najwyższy czas żeby passa wreszcie się odwróciła.

- Widzę. Ale nasze gadanie w niczym mu nie pomoże – mruknął, spuszczając wzrok. Nie chciał by Luke obudził się i przyłapał go na przyglądaniu mu się jak śpi. Należało zachować chociaż minimalną dozę prywatności i uszanować ją.

- Boże, Hafis, czy ty zawsze musisz być takim pesymistą? – Cassie odwróciła głowę i spojrzała na niego. – Wiem że nic to nie da, ale rozmowa o tym zamiast ignorowanie problemu, ma dla mnie duże znaczenie. Nie mogę patrzeć jak Luke się męczy. I nie mam wcale na myśli tej waszej misji. Wydaje mi się, że podjął już decyzję. I gryzie się z jej konsekwencjami.

- Decyzję? – Hafis uniósł brwi. – Co masz na myśli?

              Sam nie wiedział dlaczego, ale nie spodobało mu się, że Cassie rozgryzła Luke’a szybciej niż on.

              Cassie westchnęła ciężko i przeczesała palcami splątane włosy.

- Ano to, że pewnie będzie chciał przeprowadzić tę dziewczynę do naszego świata.

- Jeżeli się na to zdecyduje, to nic jej nie powstrzyma żeby to zrobić. To dość uparta istota – uśmiechnął się nieznacznie.

- Nie o to mi chodzi. Ona na pewno zrobi wszystko żeby być z Lukiem, ale czy zdaje sobie sprawę z konsekwencji jakie to za sobą niesie? Przecież na pewno zostawi w swoim wymiarze kogoś, za kim będzie tęsknić – dodała cicho Cassie, wbijając wzrok we własne dłonie.

              Hafis zerknął na nią, gryząc się w język by nie spytać czy i ona miała kogoś za kim tęskniła w swoim rodzinnym wymiarze. Wolał nie poznać odpowiedzi na to pytanie. Nie wiedział jaka byłaby jego reakcja gdyby się okazało, że ktoś tam na nią czeka.

- Zostawi. Swoich rodziców. Nie jestem pewien czy Luke powiedział jej, że po przeprowadzeniu stanie się taka jak my. Czy uprzedził, że straci swój dar. Kiedy będzie już po wszystkim, o ile w ogóle przeżyje tą skomplikowaną procedurę, nie będzie już mogła podróżować między wymiarami. Co innego gdyby urodziła się ze swoimi umiejętnościami już tutaj. A tak... No cóż, nie ma nic za darmo. Jeśli chce tu żyć, będzie musiała z czegoś zrezygnować.

              Cassie owinęła się szczelniej kocem i wsparła policzek na kolanie.

- Nie mam pojęcia co bym wybrała na jej miejscu. Chociaż ja mam o tyle łatwiej że moja rodzina sama się mnie wyparła – w jej głosie pojawiło się znużenie i frustracja.

              Jeśli Hafis zdziwił się, że nie dosłyszał w nim żadnych nut smutku czy żalu, to nie okazał tego po sobie. Znowu naszła go chęć by ją objąć i pocieszyć jakoś.

              Co za bzdura. Prędzej przegryzłaby mu szyję niż pozwoliła na coś takiego.

              Cholera, co takiego jest w tych nieodpowiednich kobietach, że ciągle napotykał je na swojej drodze?

Nagle zatęsknił do wieczorów w rezydencji Luke’a i brandy pitej przy trzaskającym ogniem kominku. Opowiadali sobie czasem o swoich problemach, ale żaden z nich nie komentował swoich związków albo ich braku. Teraz Hafis poczuł, że z chęcią podzieliłby się z Lukiem swoimi przemyśleniami.

              Już otwierał usta żeby się odezwać, ale po chwili je zamknął. Co miałby jej powiedzieć? Że jest mu przykro z tego powodu? Niepotrzebnie by ją tylko rozdrażnił.

- Ja nie znam swoich rodziców – powiedział cicho, zaskoczony dźwiękiem własnego głosu. Opowiadanie o sobie było ostatnią rzeczą jakiej się po sobie spodziewał, ale właśnie siedział tu i robił to.

              Zaciekawiona Cassie uniosła głowę i spojrzała na niego poważnym wzrokiem.

- Posłuchaj... nie musisz mówić o sobie tylko dlatego, żebym ja poczuła się lepiej. To...

- Dasz mi skończyć? – przerwał jej zniecierpliwiony.

Gdy uniosła zdumiona brwi, westchnął głęboko i przesunął dłonią po zmęczonej twarzy i skrzywił, gdy natrafił ręką na sztywną szczecinę pokrywającą brodę. Cholera, nie dość że mówi o sobie, to jeszcze nie wiadomo kiedy będzie mógł się doprowadzić do porządku.

- Nie mówię ci o tym dlatego, żebyś poczuła się lepiej, tylko dlatego że do pewnego momentu w swoim życiu miałaś kogoś, na kim mogłaś polegać i kto się tobą opiekował. Ja nie miałem ani jednego ani drugiego. Więc w sumie wolałbym nawet mieć takich rodziców jak ty, mimo że potraktowali cię jak wyrzutka – powiedział szybko, jakby się bał że za chwilę braknie mu odwagi żeby dokończyć myśl.

              Cassie wypatrywała się w niego bez słowa.

- Tylko nie próbuj mi współczuć. Jeśli miałem jakiś żal do ludzi, którzy mnie porzucili, to już dawno zdążył zniknąć. Mam na głowie znacznie więcej problemów niż użalanie się nad sobą. To śmieszne, ale gdyby nie stało się to co się stało, to możliwe że nigdy nie wyrósłbym na człowieka jakim jestem dzisiaj.

              Zapadło milczenie. Hafis nie wiedział co mógłby jeszcze dodać. Zasypał dopalające się ognisko piaskiem, wszedł do namiotu i położył się na swoim posłaniu. Wyciągnął się na plecach i zapatrzył w ciemność. Po kilku chwilach do środka weszła Cassie.

- Hafis? – szepnęła.

- Tu jestem.

              Doskonale wiedział, że nie musiała go o to pytać. Była wampirem i świetnie widziała w ciemnościach.

              Do jego uszu dotarło ciche szuranie i szelest materiału. Cassie bez uprzedzenia wsunęła się pod pled i przytuliła mocno do jego boku. Hafis wstrzymał oddech.

- Nie bój się. Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.

- Od razu mi ulżyło – mruknął.

              Zacisnął dłoń w pięść, gdy wtuliła twarz w jego szyję i rozluźniła się, dopasowując do jego ciała. Zamknął oczy, starając się nie czuć dziwnych, niepokojących sensacji w dole brzucha. Jeszcze sekunda i wyrzuci ją na zewnątrz.

              W końcu Cassie znieruchomiała, a po kilku minutach do jego uszu dobiegł jej równy spokojny oddech. Zasnęła.

 

 

              Po obejrzeniu całego mnóstwa dziwów jakie miała w domu Lilly, Anouk rzuciła się na łóżko w pokoju gościnnym i westchnęła ciężko. Co za męczący dzień. Ledwo uniknęli schwytania przez tego parszywego urzędasa i jego zabawek. Zgrzytnęła zębami. Powinna była wyczuć zbliżające się niebezpieczeństwo. Razem z Cilianem mieli strasznie mało czasu, żeby usunąć z pomieszczenia wszystkie ślady obecności Lilly, ale była pewna że i tak o czymś zapomnieli. Zacisnęła dłonie w pięści i uderzyła z całych sił w materac. Cholera by to wzięła! Tyle przygotowań, tyle starań, tyle zabezpieczeń, a tym draniom i tak udało się ich dopaść. W tym momencie nie wiedziała na kogo była bardziej wściekła – na Gerrita, że jakimś cudem mu się udało, czy na siebie za brak refleksu i ostrożności.

              Otworzyła szeroko oczy, wpatrując się w biały sufit. Za oknem zapadła ciemna noc. Niebo było bezchmurne, usiane drobinkami gwiazd. Piękna noc. Może i mogłaby się nią zachwycać, gdyby nie sytuacja w jakiej się znaleźli.

              Nagle usiadła gwałtownie na łóżku. Z ust wyrwał jej się jęk rozpaczy, gdy uświadomiła sobie, że zostawiła dom i Kane’a bez żadnego słowa wyjaśnienia. Wcześniej nie miała czasu o tym pomyśleć, bo była zbyt zajęta ratowaniem własnej skóry, ale teraz ta świadomość uderzyła w nią z siłą rozpędzonego pociągu. Dobry Boże! Kane nie ma o niczym pojęcia! Pewnie już zdążył odkryć jej nieobecność. Zastanawiała się jakie mógł przedsięwziąć środki. Co sobie pomyślał? Że ktoś ją porwał? Że zasiedziała się u przyjaciółki? Albo co gorsza, że uciekła z kochankiem?

              Anouk z jękiem pełnym rezygnacji opadła z powrotem na posłanie.

              Na dodatek nie zanosiło się na to, by miała prędko wracać z powrotem do domu. To koniec. Jeśli Kane dowie się, że pomogła w ucieczce człowiekowi, to osobiście wtrąci ją do Lacrimarum, najgorszego więzienia w Królestwie, pełnego szczurów, brudu i najgorszych mętów jakich tylko zdołał złapać wywiad. Wzdrygnęła się na samą myśl o tej norze.

              Wtedy straciłaby wszystko. Dom i spokojne, dostatnie życie u boku zakochanego w niej męża. Kane pewnie by ją zrozumiał, ale i tak w głębi serca poczułby się zdradzony. To, że nie powiedziała mu o obecności intruza znaczyło, że nie miała do niego zaufania. Dla niej to była po prostu chęć niesienia pomocy przyjaciołom, ale dla niego pierwszy krok do rozpadu ich związku.

              Niespodziewanie dla samej siebie poczuła ukłucie żalu na tą myśl. Przyzwyczaiła się już do tego, że Kane zawsze był w pobliżu, wspierał ją i żywił do niej o wiele cieplejsze uczucia niż ona w stosunku do niego. To było niesprawiedliwe. Jedną spontaniczną decyzją przekreśliła swoje szanse na to, by móc z nim wieść normalne życie. Campbell zasługiwał na kogoś lepszego niż ona. Zasługiwał na kogoś, kto nie będzie go wiecznie okłamywał i mamił. Na kogoś kto mógł odwzajemnić jego uczucie.

              Anouk schowała twarz w poduszce. Rozpłakałaby się, gdyby potrafiła wykrzesać z siebie choć odrobinę współczucia dla samej siebie. Zamiast tego przygryzła wargi, próbując przypomnieć sobie twarz Hafisa. Miała wrażenie, że nie widziała go już całe wieki. Zamknęła oczy, mając nadzieję że to w czymś pomoże. Po chwili długiej jak cała wieczność do jej wyczerpanego umysłu zaczęły napływać obrazy. Błysk ciemnych oczu, krzywy uśmiech czający się gdzieś w kąciku ust, wiecznie rozwichrzone włosy, męskie ciało...

              Nagle zrobiło jej się gorąco, a skóra zapiekła ją od pełnych namiętności wspomnień.

              Zacisnęła zęby żeby nie krzyknąć. Nie pomogło. Z jej ust wyrwał się zduszony jęk. Przygryzła wnętrze policzka. Ból otrzeźwił ją na tyle, że znów mogła normalnie myśleć.

              Niech to szlag.

Dużo by dała by móc uwolnić się od tych wspomnień. Tyle samo, ile oddałaby za to żeby wszystko znów było jak dawniej.

 

 

              Jeśli nawet zdziwił mnie widok Cassie śpiącej w objęciach Hafisa, to postanowiłem zachować dla siebie wszelkie komentarze. Zwłaszcza po tym gdy napotkałem jego chmurny wzrok jakim świdrował mnie od dokładnie dwóch minut, czyli od momentu w którym się obudziłem i gapiłem na nich bezczelnie. Wzruszył jednym ramieniem, dając mi do zrozumienia, że nie miał wpływu na to co właśnie widzę. Drugim obejmował pogrążoną we śnie wampirzycę. Poczułem zalewającą mnie nagle zazdrość. Jak to się działo, że nawet na środku jakiegoś cholernego pustkowia mój przyjaciel lądował pod jednym kocem z kobietą? Naprawdę nie miałem pojęcia.

              Westchnąłem i potarłem kłykciami powieki. Po kilku minutach bezczynnego leżenia usiadłem i poszukałem manierki z wodą. Już miałem przytknąć ją do ust, gdy usłyszałem jakiś dziwny dźwięk. Momentalnie wróciła mi przytomność. Dlaczego chociaż raz ktoś nie mógł mnie zaskoczyć gdy byłem w pełnym rynsztunku bojowym i miałem miecz w dłoni? Kolejna z zagadek, której rozwiązania nigdy nie poznam.

- Hafis? Słyszałeś?

              Hafis ostrożnie podniósł się z miejsca, wyswobodził z objęć Cassie i podszedł do mnie, wyciągając nóż zza paska spodni.

- Słyszałem – szepnął tak cicho, że musiałem się do niego nachylić by móc cokolwiek usłyszeć. – Dźwięk taki, jakby ktoś butem strącił kilka kamieni z dość wysoka. Jeśli się mylę i to tylko wiatr, to możemy być spokojni. Ale jeśli to to, o czym właśnie myślę...

- Co się stało? – zapytała Cassie, nachylając się do nas. – Mamy towarzystwo?

              Mrugnąłem zaskoczony. Nawet nie zauważyłem kiedy wstała.

- Nie wiemy – odparł Hafis przyciszonym głosem. – Jesteś w stanie coś wyczuć? Albo usłyszeć z tej odległości?

              Wampirzyca przymknęła oczy, koncentrując się na otoczeniu. Nie wiem co sobie wtedy myślałem, ale wolałem żeby nie potwierdziły się moje najgorsze przeczucia.

              Po niespełna dwudziestu sekundach Cassie otworzyła szeroko oczy. Dojrzałem to nawet pomimo mroku panującego wewnątrz namiotu. Nie wiedziałem tylko co się w nich odbija. Przerażenie? A może zdumienie? Już miałem zapytać, gdy Cass położyła mi dłoń na ustach, nakazując zachowanie milczenia.

              Zabrała rękę tylko po to, żeby kawałkiem materiału związać rozwichrzone włosy i rzuciła nam szybkie spojrzenie. A potem obnażyła kły.

              Niech to cholera.

              Zaczyna się.

 

 

- Jak chcesz go namierzyć? – spytałam, siedząc w kuchni swojego zapuszczonego, dawno nieużywanego domu i pijąc już drugi kubek czarnej jak samo piekło kawy.

              Cilian nie dał się namówić na spróbowanie ziemskiego napoju, bojąc się że może mu zaszkodzić. Zamiast tego popijał dziwny płyn w odcieniu wściekłego turkusu, nad którym unosiła się smużka pary, mimo że szklanka była całkiem zimna. Mała chimera z dzwoneczkiem na szyi wyżerała kocią karmę z miseczki Kitty, która siedziała mi na kolanach i wymownie ostrzyła pazury o drewnianą nogę stołu, rzucając pupilce Ciliana mściwe spojrzenia. Pogłaskałam ją po łebku. Przynajmniej ona nie straciła jeszcze ducha walki.

- To proste. Czarami – wzruszył ramionami Cilian.

              Haha. Co za nowość.

- Ile czasu będziesz potrzebował? – drążyłam.

              Nasza rozmowa przypominała trochę przesłuchanie. Ja bombardowałam maga pytaniami, a on odpowiadał jak więzień w kwaterze głównej CIA.

- Niewiele. Wystarczy, że teleportuję nas do mojego zamku, a tam już mam przygotowane wszystkie potrzebne rzeczy.

- To znaczy?

- To znaczy stos ofiarny i czarownicę do spalenia.

              Uniosłam brwi ze zdumienia.

              Cilian uśmiechnął się krzywo.

- Żartuję. Pamiętasz wieżę astronomiczną? Lubiłaś tam przesiadywać.

              Skinęłam głową, czując nieznośny ucisk w klatce piersiowej. Pewnie że pamiętałam. Leżeliśmy tam na podłodze z Lukiem i wpatrywaliśmy się w gwiazdy. To tam obiecał mi, że nie da się zabić. Żywiłam gorącą nadzieję, że dotrzyma słowa.

- Luneta, która stoi na środku pokoju, nie służy wyłącznie do obserwacji planet. Wystarczy odpowiednio ją ustawić, a można wyśledzić za jej pomocą każdą osobę w dowolnym miejscu na świecie.

- Ale...

- Nie martw się – powiedział, upijając łyk tuskusowego płynu. – Jest niezawodna.

              Chciałam zapytać skąd u niego taka pewność, ale w tym momencie Kitty prychnęła głośno, wbijając dopiero co naostrzone pazurki w moje kolano. Podskoczyłam na krześle, niemal wylewając swoją kawę.

- Nie mógłbyś wyczarować dla swojego zwierzaka trochę jedzenia? Kitty nie podoba się, że twoja chimera okrada ją z jedzenia.

              Cilian parsknął śmiechem i zakręcił w powietrzu nadgarstkiem. Obok pustej miseczki kotki pojawiła się druga. Chimera rzuciła się na coś, co wyglądało podejrzanie podobnie do surowego steku.

- Nie mogłeś sobie sprawić kota? – spytałam, odstawiając kubek na stół i cierpliwie wyjmując wbite w nogawkę spodni ostre jak brzytwa pazury kotki Luke’a.

- Koty są dobre dla wiedźm. Ja jestem szanującym się czarodziejem i muszę dbać o swoją reputację – powiedział, nie przestając się uśmiechać.

              Chyba tylko on nie tracił dobrego humoru w obliczu całej tej sytuacji. Czasami miałam ochotę go za to zabić. Wiedziałam, że stara się tym nie wprowadzać nerwowej atmosfery, ale mimo wszystko nie potrafiłam się do tego przyzwyczaić. Ja w takich chwilach szalałabym ze strachu i wpadała w bezsensowną panikę. Tak też zresztą robiłam. Wtedy gdy prowadziłam uporządkowane życie na Ziemi i nie miałam zielonego pojęcia o innych wymiarach, czarodziejach, magicznych kulach, rozumnych kotach, chimerach, wampirach, Królestwie...

              Dość! Znowu zaczynam wpadać w paranoję. To w tej chwili ostatnia rzecz jakiej potrzebuję.

- W porządku, czyli przerzucisz nas do siebie, użyjemy lunety i wtedy zajdziemy Luke’a.

- Dokładnie tak – zgodził się.

              Zmarszczyłam brwi.

- Czy tylko ja widzę, że ten plan jest ciut zbyt prosty? Jesteś pewien, że nie czekają nas po drodze jakieś niespodzianki? Na przykład takie jak agenci Królestwa w twoim zamku, którzy tylko czekają aż się tam pojawimy? - zarzuciłam go kolejnym gradem pytań.

              Cilian wykrzywił usta w półuśmieszku.

- Czy ty zawsze jesteś taką potworną pesymistką? – odpowiedział pytaniem na pytanie, dopijając resztę swojego dziwnego napoju.

              Złożyłam ramiona w obronnym geście.

- Zawsze. A przynajmniej wtedy, jeśli w grę chodzi uratowanie czyjegoś życia.

              Mag odstawił na blat pustą szklankę. W dalszym ciągu unosiły się z niej smużki pary.

- Lepiej zajrzyj do Anouk i sprawdź jak się czuje – poradził i machnięciem ręki wyczarował kolejną porcję turkusowego specyfiku.

              Po jego zachowaniu wywnioskowałam, że naszą rozmowę uważał za skończoną. Westchnęłam. Cholera. Muszę przestać martwić się o wszystko i wszystkich. Jak tak dalej pójdzie to oszaleję. Powinnam raczej dla odmiany choć raz skupić się na sobie i swoich problemach. Tyle że to wcale nie miało sensu, skoro jedyny człowiek który był mi tak drogi, znajdował się o całe miliardy sekund stąd. Dawno już straciłam rachubę ile czasu się nie widzieliśmy. Trzy dni tam tutaj zamykały się w jednej godzinie. Za dużo. Jak dla mnie to było o wiele za dużo. Za długo to trwało. Chciałam być już przy Luke’u, objąć go i nabrać w płuca haust powietrza wymieszany z jego zapachem. Niemal rozpłakałam się na wspomnienie jego pocałunków. Zacisnęłam dłonie w pięści, wbijając paznokcie w skórę. Czym prędzej wyszłam z kuchni, nie chcąc by Cilian oglądał mnie w tym stanie.

              Z Kitty na rękach wspięłam się po schodach na piętro i zapukałam w drzwi pokoju gościnnego. Gdy odpowiedziała mi cisza, chwyciłam za klamkę i nacisnęłam ją. Powoli otwierałam drzwi, chcąc dać Anouk kilka cennych sekund, by mogła doprowadzić się do porządku, jeśli akurat przyłapałam ją na ubieraniu się albo, co gorsza, na płakaniu.

- Hej, jesteś tu? – spytałam niepewnie, przekraczając próg.

              Anouk siedziała na parapecie pod oknem i wydmuchiwała nos.

              Serce ścisnęło mi się ze smutku.

- Przyjdę innym razem...

- Nie, wejdź – przerwała mi, zapraszając do środka. Wskazała wolne miejsce obok siebie.

              Usiadłam przy niej, wypuszczając Kitty z objęć. Zeskoczyła na podłogę, a ja dopiero w tym momencie dostrzegłam stos zużytych chusteczek zaścielający dywan.

- Długo tak siedzisz?

- Parę godzin.

              Wzięła kolejną chusteczkę, otarła oczy i rzuciła ją na dywan.

- Chcesz pogadać? – zaproponowałam bez większej nadziei, że cokolwiek mi zdradzi.

              Uśmiechnęła się smutno. Ciemne rzęsy miała sklejone od łez, blond loki, których skrycie jej zazdrościłam, leżały w strąkach na jej ramionach. Z oczami zapuchniętymi od płaczu i przygryzionymi do krwi ustami wyglądała jak cień samej siebie.

- Boję się, że jak już zacznę, to mogę nie przestać – mruknęła, patrząc w okno na jeżdżące w dole samochody i śpieszących się przechodniów.

- To nie mów.

              Odwróciła głowę i spojrzała na mnie.

- Ale chcę. Muszę. Zwariuję, jeśli komuś tego nie powiem.

              Zaskakując samą siebie, uniosłam rękę i objęłam ją ramieniem, drugą dłonią gładząc jej splątane włosy. Nie protestowała. Przysunęła się bliżej i schowała twarz w rękawie mojego swetra. Po chwili poczułam, jak wstrząsa nią szloch.

              Zamknęłam oczy. Nie tylko jej świat walił się w gruzy.

 

 

              Hafis błyskawicznie złapał Cassie za ramię.

- Nie wyjdziesz tam. Nie sama – syknął pełnym wściekłości szeptem. – Ile razy jeszcze będziesz się tak dla nas narażać?

- Tyle ile będzie potrzeba – ucięła Cass i wyrwała się z jego żelaznego uścisku.

              I nie namyślając się zbyt wiele, odsznurowała wejście do namiotu i wyskoczyła z niego szybciej niż byłoby to w stanie zarejestrować ludzkie oko.

- Kurwa mać – zaklął szpetnie pod nosem Hafis. – Prędzej ona mnie zabije niż jakiś gigantyczny pająk. Chodź! Nie ma czasu do stracenia.

              Chwyciłem miecz, zatknąłem za pas dwa sztylety, naciągnąłem kaptur na głowę i wybiegłem na zewnątrz zaraz za Hafisem.

              I stanąłem jak wryty.

              Nic nie przygotowało mnie na widok tego co właśnie zobaczyłem.

              Wokół naszego namiotu stał ciasny kordon ubranych na czarno postaci. Nie mogłem dostrzec ich twarzy, mimo że słońce przeświecało przez chmury. Wszyscy bez wyjątku trzymali wycelowane w nas kusze.

              KURWA MAĆ.

              Ale nie to było najgorsze.

              Najgorsze było to, że jeden z nich mierzył prosto w Cassie. Wampirzyca stała całkiem bez ruchu. Przestała nawet oddychać. Nie widziałem twarzy Hafisa, ale po ułożeniu napiętych mięśni jego ramion poznałem, że był wściekły. Daliśmy się zaskoczyć jak dzieci we mgle.

              Od razu dało się zauważyć, że obcy przybysze nie byli do nas przyjaźnie nastawieni. Usłyszałem, jak dwójka z nich wymienia między sobą jakieś słowa w języku, którego nie rozumiałem. Wszyscy byli ubrani tak samo więc nie mogłem jednoznacznie stwierdzić, kto z nich był przywódcą. Gdyby udało się nam go obezwład...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin