Richards Emilie - Uciekinierka.rtf

(526 KB) Pobierz
Emilie Richards

Emilie Richards

UCIEKINIERKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W małym, słabo oświetlonym barze we Francuskiej Dzielnicy unosił się mdły zapach tanich perfum i niedomy­tych ciał. Powietrze było przesycone papierosowym dy­mem. Z radia stojącego za plecami barmana rozlegała się głośna, zgrzytliwa muzyka. Większości klientów hałas nie przeszkadzał. Nie przychodzili tutaj na pogawędki.

W barze „Tallulah" nikt nie miał zwyczaju wdawać się w rozmowy. Z wyjątkiem Jessa Cantrella. Zresztą on w tej chwili, zamiast strzępić sobie język, wolałby zaciągnąć pod prysznic i do lekarza nastolatkę siedzącą naprzeciw niego przy stoliku. Najchętniej oddałby ją w ręce pracowników opieki społecznej, a jeszcze lepiej - rodziców. Wybaczyw­szy córce samowolne opuszczenie domu, pomogliby jej odzyskać niewinność i nadzieję, które utraciła gdzieś mię­dzy czternastym a piętnastym rokiem życia.

Na myśl o młodym wieku dziewczyny Jess poczuł się chory i bezsilny. W tej chwili niczym nie przypominał twardego, dociekliwego i nieprzejednanego reportera, za jakiego mieli go czytelnicy.

- Nie interesuje mnie to, co robisz ze swoim ciałem - oznajmił łagodnym tonem, odpowiadając na niedwu­znaczną propozycję. - Chcę wiedzieć, co myślisz i dlaczego znalazłaś się na ulicy.

Dziewczyna wypuściła z ust bąbel żutej gumy, który pękł z trzaskiem. Jessa ciągle zdumiewał zwodniczo młody wygląd nieletnich prostytutek, gdy zaczepiały go na ulicy. Wyglądały młodo, lecz psychicznie były już zgrzybiałymi staruszkami.

- Wanda twierdzi, że nie lubisz dziewczyn. - Rozmów­czyni Jessa wypuściła z ust kolejny bąbel gumy. - Znam takiego jednego chłopaka...

- Sally, chłopcy też mnie nie interesują. - Jess nie pozwolił dziewczynie skończyć rozpoczętego zdania. - Nie biorę dzieci do łóżka.

- Nie jestem dzieckiem - zaprotestowała. - Mam osiem­naście lat.

- Będziesz miała chyba za jakieś trzy lata. - Jess westchnął. Zaczynał tracić dystans do swojej roboty. - Chcę z tobą tylko porozmawiać.

- Za gadanie forsy nie dostaję.

- Wiem. A może boisz się, że jeśli nie wyjdziesz na ulicę, to będziesz miała kłopoty?

- Już dziś wyrobiłam normę.

„Norma" była to suma pieniędzy, jaką prostytutka musiała oddawać codziennie suterenowi, żeby zadowolić go i uniknąć pobicia. W przypadku Sally było to co wieczór kilkaset dolarów. Gdyby pozbyła się mocno przerysowane­go makijażu i krzykliwych, wyzywających ciuchów, wy­glądałaby mniej wulgarnie i mogłaby uchodzić za ładną. Miała jasne włosy, zielone oczy i perkaty nosek.

Jess znalazł się w barze nie po to, aby nawracać młodociane uciekinierki, ale dlatego, że w dotychczasowym życiu widział ich tak wiele, iż postanowił zbadać gruntow­nie to zjawisko społeczne.

- Zostaniesz tutaj i opowiesz mi o sobie? - zapytał, nastawiając się na to, że zaraz usłyszy jeszcze jedną wstrząsającą historię małolatki.

- Nie mam nic do powiedzenia. - Sally podniosła się z krzesła. - Dzięki za colę, ale następnym razem lepiej postaw mi piwo.

Podobnie jak większość uciekinierek z domów, żyjących na wielkomiejskich ulicach, musiała czymś tłumić ból wywołany samotnością i rozpaczą. Jeszcze nie przekonała się, że takiego bólu nic nie ugasi.

- Jeśli kiedyś zmienisz zdanie, zastaniesz mnie w tym barze - oznajmił Jess. - Przychodzę tu prawie co wieczór.

Sally na chwilę jakby się zawahała, szybko jednak wypuściła z ust ogromny bąbel gumy, odwróciła się i powol­nym, kołyszącym się krokiem prostytutki ruszyła do wyj­ścia. Po chwili rozpłynęła się w wieczornym mroku.

Jessa ogarnęły ponownie bezsilność i gniew. Tylko świadomość, że świat powinien wiedzieć, co dzieje się na ulicach wielkich miast, nakazywała mu pozostać w barze, zamiast szukać względnej normalności w czterech ścianach hotelowego pokoju.

- Ta dziewczyna ma za sobą sporo przykrych doświad­czeń. Nikomu nie dowierza - odezwała się Wanda i opadła ciężko na krzesło zwolnione przez Sally.

- Nie jestem pewny, czy rzeczywiście chciałbym usły­szeć to, co miałaby do powiedzenia - mruknął Jess.

- Masz dość wysłuchiwania brudów?

- Raczej smutku i rozpaczy. Jest tego tyle, że nawet z oczu Mony Lisy wycisnęłoby łzy.

Rozmówczyni Jessa była kobietą w średnim wieku, ale wyglądała o dwadzieścia lat starzej. Gęsta sieć zmarsz­czek pokrywających jej twarz była jak mapa drogowa, której różne ścieżki prowadziły aż do dni, przed laty, kiedy to Wanda włóczyła się wieczorami od baru do baru w poszukiwaniu klientów. Teraz pracowała za ladą sklepu z bawełnianymi koszulkami, oferującego turystom nowoorleańskie pamiątki.

- To prawda - przyznała. - Ale może twoja książka sprawi, że los choć niektórych z tych dzieciaków odmieni się, będą miały szansę na lepsze życie.

- Taką mam nadzieję. Wanda podniosła się z miejsca.

- Na mnie już czas - stwierdziła. - Może znajdziesz jeszcze jakąś małolatę, która zechce pogadać. - Przesunęła wzrokiem po sali, rozglądając się za ewentualną kandydat­ką. - A czy rozmawiałeś kiedyś z Crystal? - spytała.

W otwartych drzwiach baru Jess dostrzegł smukłą kobie­cą postać z długimi jasnymi włosami. Światło z ulicznej lampy tworzyło wokół jej głowy jasną aureolę, jak na obrazach świętych. Był to dziwaczny widok, zważywszy na zawód uprawiany przez tę kobietę.

- Raz ją zagadałem, ale mnie spławiła - przyznał się Jess.

- Mogłaby wiele ci opowiedzieć. Ma z pewnością ciekawą przeszłość.

- Wątpię, czy jej losy różnią się od losów innych młodocianych ulicznic - mruknął Jess. - Wszystkie mają podobne przeżycia.

- O Crystal niewiele wiem. Jest bardzo skryta. Nie mówi o sobie. Ale jest lubiana przez inne dziewczyny.

Lubiana? Jess musiał przyznać, że było to dziwne. Prostytutki walczyły o klientów, bo musiały zarabiać na swoich sutenerów. Nie powinny lubić konkurentki, zwłasz­cza tak groźnej jak efektowna Crystal.

- Uciekła z domu? - zapytał.

Wanda wiedziała o wszystkim, co działo się we Francus­kiej Dzielnicy. Żyła życiem ulicy, a dziewczyny traktowała jak córki. W miarę własnych skromnych możliwości karmiła je, gdy tego potrzebowały, doradzała im oraz dawała schronienie zarówno przed gliniarzami, jak i bezwzględ­nymi opiekunami, pięścią podporządkowującymi sobie pra­cujące na nich małolaty. Dla tych dziewczyn mieszkanie Wandy stanowiło jedyny azyl. Dom. Najbezpieczniejszy, na jaki mogły teraz liczyć.

Gdy w grę wchodziły konflikty z policją, Jess nie pochwalał posunięć Wandy, ale doceniał jej wielkie serce i dobre intencje. Tej kobiecie zależało na tym, aby świat był lepszy. A na wielkomiejskich ulicach ludzie, którzy trosz­czyli się o innych, byli kandydatami na świętych. Lub na pacjentów stanowego szpitala psychiatrycznego.

Wanda gestem ręki zaprosiła Crystal do stolika.

- Podobno dwa lata temu uciekła z domu. Twierdzi, że ma osiemnaście lat - wyjaśniła szybko Jessowi. - Jak myślisz, mówi prawdę?

Nie po raz pierwszy Jess zastanawiał się, jak to się stało, że dziewczyna o tak niewinnym wyglądzie wylądowała na ulicy. Była pełna wdzięku. Zapewne pochodziła z jakiejś farmy lub małej mieściny w jednym z północnych stanów Ameryki. Z Minnesoty? A może z jednej z Dakot?

Zbierając materiały do książki, Jess zdążył się przeko­nać, jak wiele młodocianych prostytutek wywodziło się właśnie z tamtych okolic. W Nowym Jorku jedną z ulic o najgorszej opinii nazwano nawet Minnesota Strip, od młodych kobiet, które ściągnęły do metropolii z północy i tu uprawiały swój proceder.

Spoglądając na Crystal, Jess wyobrażał ją sobie wśród łanów dojrzewającego zboża albo na jakiejś dobroczynnej kościelnej aukcji lub na jarmarku jako miejscową piękność, główną ozdobę ludowego festynu. Ta dziewczyna w żaden sposób nie pasowała do nowoorleańskiego obskurnego baru, podobnie zresztą jak wszystkie inne nieletnie, które pod­rywały tutaj klientów. Bez względu na to, czy pochodziły ze slumsów, czy z eleganckich domów, nie pasowały do tego ponurego otoczenia.

Crystal zatrzymała się na wprost stolika.

- Cześć - powiedziała do towarzyszki Jessa. Jego powitała sztywnym skinieniem głowy.

- Znasz Jessa Cantrella? - spytała Wanda, spoglądając na swego sąsiada. - Szuka towarzystwa. Ale chce tylko pogadać.

Crystal obrzuciła Jessa zimnym, nieprzychylnym wzro­kiem.

Wanda roześmiała się.

- Złotko, on pracuje jako reporter - wyjaśniła uspokaja­jącym tonem. - Chce dowiedzieć się czegoś o życiu.

- Rozmawiam tutaj z różnymi młodymi dziewczynami pracującymi na ulicy i niczego, co usłyszę, nie powtarzam gliniarzom. Piszę książkę na temat młodocianych. O tym, co dzieje się z nimi po ucieczce z domu.

Przepastne, niebieskie oczy Crystal skrzyły się inteligen­cją. Spoglądała na Jessa podejrzliwie, lecz z mimowolnym zaciekawieniem. Postanowił więc mówić dalej:

- Nie podoba mi się to, co dzieje się z nieletnimi. Uważam, że zasługują na lepszy los.

- Ja ci nie pomogę - oświadczyła.

Głos miała zdumiewająco łagodny, o pięknym, muzykal­nym brzmieniu. Odwróciła się i ruszyła w stronę baru.

Rozczarowany Jess przyglądał się Crystal. Miała na sobie wąską spódnicę, ściśle opinającą zgrabne pośladki, piekielnie kusą, a na nogach tandetne botki z kiepskiej imitacji skóry krokodyla na bardzo wysokich obcasach. Skąpy strój uzupełniała ciasna, bawełniana koszulka bogato zdobiona błyszczącymi, czerwonymi cekinami i koralikami, tandetna i krzykliwa, nadająca Crystal wyzywający wygląd. Ulicznicy gotowej do pracy.

Bystrym okiem reportera Jess zarejestrował jedno dziwne spostrzeżenie. Crystal nie nauczyła się jeszcze chodzić krokiem powolnym i kołyszącym, charakterystycznym dla prostytutek. Ta dziewczyna, zapewne upadła córa przy­zwoitych ludzi, nadal poruszała się z wdziękiem i godnoś­cią, jak każda uczciwa kobieta.

- Widziałem, jak gadasz z Cantrellem - powiedział barman, podając Crystal drinka, o który jeszcze nawet nie zdążyła poprosić.

- Widziałeś, Perry, jak mówię Cantrellowi, że nie chcę z nim rozmawiać - sprostowała.

Jednym haustem wypiła całą zawartość szklanki. Perry znał dobrze jej zwyczaje. Piła wyłącznie bezalkoholowy napój klubowy, to znaczy wodę mineralną, niegazowaną, z plasterkiem cytryny. Teraz musiała jeszcze chwilę posie­dzieć. Nie mogła natychmiast opuścić baru, bo Cantrell mógłby pomyśleć, że się go boi i nabrać jakichś podejrzeń.

Reporter, zwłaszcza jego pokroju, węszący po nocnych knajpach i zbierający informacje, był ostatnim człowiekiem, jaki był jej teraz do szczęścia potrzebny. Jeśli Cantrell zamierzał przesiadywać w „Tallulahu", będzie musiała z daleka omijać to miejsce. Miała nadal przed oczami pooraną zmarszczkami twarz dość młodego mężczyzny z ciemnymi, falującymi włosami i prawie czarnymi oczami. Oczami reportera. Oczami dostrzegającymi wszystko.

Obsłużywszy innego klienta, Perry wrócił do przerwanej rozmowy.

- A więc Cantrell nie jest w twoim typie? - zapytał Crystal.

- Mężczyzna w moim typie to facet, który mi płaci - odparła, wzruszając ramionami.

- Masz takiego tam, w rogu - poinformował ją barman. Odwrócona nadal plecami do reportera, Crystal zerknęła we wskazanym kierunku. Ujrzała wielkiego, nalanego faceta z pięćdziesięciokilogramową nadwagą. Spod ronda wielkiego stetsona wpatrywał się w Crystal obleśnym wzrokiem.

Z trudem stłumiła odrazę. Przeniosła wzrok na barmana.

- Przykro mi, Perry, ale na dziś mam już dosyć roboty.

- Wobec tego sama płacisz za drinka.

Crystal wsunęła dłoń do srebrnej, malutkiej torebki, wiszącej na ramieniu na cienkim łańcuszku.

- Wystarczy forsy dla nas obojga - stwierdziła. - Sta­wiam.

- Wieczór był aż tak dobry? - zapytał Perry, unosząc brwi.

- Coś w tym sensie.

- To dziwne, bo dochodzą mnie słuchy, że nie idzie ci najlepiej.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Jeden z twoich klientów wrócił do baru po rozstaniu z tobą. Powiedział, że go wystraszyłaś.

- Och, Perry, niektórzy faceci to okropni tchórze. Boją się nawet własnego cienia.

Tym, że jakiś klient żalił się w barze, Crystal wcale nie była zaskoczona. Bardziej dziwiło ją to, że do tej pory nikt nie zgłaszał pretensji.

- Podobno oświadczyłaś, że musi sam się zabezpieczyć, bo masz... problem.

Crystal roześmiała się z przymusem.

- Och, mówię tak wtedy, kiedy chcę spławić faceta, który wygląda mi na takiego, co lubi bić kobiety.

- Gdybyś należała do haremu Chaza, zmasakrowałby cię za taką wymówkę.

- Właśnie dlatego nie mam sutenera. Jestem ostrożna, nie pakuję się w kłopoty i dzięki temu zatrzymuję dla siebie wszystkie zarobione pieniądze.

Barman popatrzył uważnie na Crystal.

- Skąd u tak młodej dziewczyny bierze się tyle sprytu?

- zapytał. - Jesteś kuta na cztery nogi.

Od dłuższego już czasu Crystal miała ochotę wyznać Perry'emu prawdę. Bar „Tallulah" był miejscem spotkań młodocianych uciekinierów przejeżdżających przez Nowy Orlean. Perry znał każdego. Był jedynym człowiekiem w tym mieście, który mógł jej pomóc, ale niestety niegod­nym zaufania. Chyba że opłacałaby mu się sowiciej niż pokątni handlarze z pobliskiej Bourbon Street, a także miejscowe męty.

- To umiejętność z ulicy - odparła. - Żeby ją nabyć, nie musiałam chodzić do szkoły.

- Tak jak reszta tutejszych dziewczynek - mruknął Perry i odszedł, by obsłużyć nowo przybyłego klienta.

Crystal pozostała sama, ale tylko przez chwilę.

- Lubię takie jasne włosy - odezwał się jakiś głos za jej plecami.

Poczuła odrażającą woń potu. Kiedy mężczyzna dotknął jej włosów, z trudem powstrzymała odruch wymiotny.

- To kup sobie perukę - warknęła, starając się opanować - a moje włosy zostaw w spokoju.

- Zachowujesz się mało sympatycznie.

Na stołku obok Crystal usiadł ten sam obleśny grubas, który przyglądał się jej z kąta sali. Ewentualny klient.

- Nie muszę być sympatyczna - oświadczyła odpycha­jącym tonem.

Mężczyzna powoli wyciągnął z kieszeni banknot pięć­dziesięciodolarowy i położył go na ladzie, tuż obok Crystal.

- A teraz okażesz się milsza?

Miała ochotę uciec, ale nie mogła sobie na to pozwolić. Musiała grać dalej swoją rolę.

- Nic a nic, Teksańczyku - oświadczyła lodowatym tonem. - Zasłony zaciągnięte, a drzwi zaryglowane na całą noc. Firma nieczynna do jutra.

Crystal zamierzała wstać i odejść. Zawiesiła torebkę na ramieniu.

- A co powiesz na to? - Obleśny grubas wyciągnął setkę i położył ją obok pięćdziesiątki. - Teraz dasz mi klucz?

Crystal spojrzała ukradkiem na Perry'ego. Uważnie obserwował całą scenę. W jego małych, szczurzych oczach jawiła się chytrość. Głośno westchnęła.

- Co ty na to? - spytała barmana. - Weźmiesz swoją dolę?

- Jeśli zamierzasz jeszcze kiedyś tu wrócić, będę na miejscu - odparł z krzywym uśmiechem, który odsłaniał szczerby w uzębieniu. Podczas jakiejś burdy wybito mu trzy zęby.

- Dla ciebie trzydzieści - oznajmiła Crystal, sięgając do torebki.

- Pięćdziesiąt - zażądał barman. Odliczyła cztery dziesiątki.

- Ani grosza więcej - zastrzegła. - Płacisz z góry - powiedziała do Teksańczyka, wyciągając rękę.

- W porządku. - Grubas wręczył jej banknot pięć­dziesięciodolarowy. - Resztę dostaniesz później.

Crystal zsunęła się ze stołka. Właściwie te targi nie miały dla niej żadnego znaczenia. Wiedziała, że bez względu na to, jak się skończą, w ciągu najbliższych pięciu minut sytuacja zmieni się całkowicie.

- Masz pokój, kotku? - spytała, uważając, by nawet przypadkiem nie dotknąć obleśnego tłuściocha.

- Nie u mnie - zaprotestował szybko. - Jestem tu z żoną. Crystal nagle zadławiła się. Czy dlatego, że ogarnął ją pusty śmiech, czy po prostu zrobiło się jej niedobrze? Poczuła nagle ogromny żal, że jej życie zostało sprowadzo­ne do poniżających wybiegów i negocjacji w obskurnym barze. Najgorsza ze wszystkiego była jednak świadomość, że na to zasłużyła.

Będąc w połowie drogi do wyjścia, ujrzała skupione na sobie spojrzenie Jessa Cantrella. Jego wyraziste rysy twarzy, świadczące o silnym charakterze, i bardzo męska powierz­chowność tak mocno kontrastowały z obrzydliwym otocze­niem, że Crystal ogarnęła chęć podbiegnięcia do niego po to, by choć na chwilkę znaleźć się obok normalnego, przy­zwoitego człowieka i przypomnieć sobie, iż nie cały świat jest aż tak zły i nie wszystko jest takie okropne, jak to, co ją teraz otacza.

Zamiast zrobić to, czego zapragnęła, zdobyła się jedynie na nikły uśmiech, nieświadoma swej nieszczęśliwej miny.

Właśnie ten rozpaczliwie smutny uśmiech Crystal spro­wokował Jessa do działania. Gdy opuściła bar, jeszcze przez minutę tkwił przy stoliku. Nie pierwszy raz nurtowało go dziwne przeświadczenie, że tę dziewczynę widział już wcześniej, zanim przyjechał do Nowego Orleanu. A nawet z nią rozmawiał. Miała dziś na twarzy taki sam smutny uśmiech, jakim już kiedyś ujęła go za serce. Ale gdzie to było i kiedy? Nie potrafił sobie przypomnieć.

Wraz z przekonaniem, że już kiedyś poznał Crystal, ogarnęło go przeświadczenie typowe dla rasowego repor­tera, że jest na tropie jakiejś interesującej historii. Ożywił się. Znikło ogarniające go zmęczenie. Dochodziła już trzecia nad ranem, ale krok, jakim opuszczał bar, był raźnym krokiem mężczyzny wypoczętego po dobrze przespanej nocy.

Ulice nadal były pełne przechodniów. Jednak z Bourbon Street znikła już większość turystów, pozostali jedynie zwykli bywalcy nocnych lokali. Z uchylonych drzwi i okien małych, dusznych knajpek ciągle rozbrzmiewał słynny nowoorleański jazz. Po mieście włóczyły się grupy pod­pitych wyrostków. Przed nocnymi lokalami stali nagania­cze, głośno namawiając do obejrzenia na scenie striptizu. Po chodnikach paradowali transwestyci, by zwrócić na siebie uwagę klientów nocnych lokali, a także sprzedawcy porno­grafii.

Część zróżnicowanego, barwnego tłumu stanowili mło­dociani. Jess tym razem nie zwracał uwagi na mijane nieletnie prostytutki. Rozglądał się tylko za Crystal. Wie­dział, że w pobliżu znajdowało się wiele hotelików z pokoja­mi wynajmowanymi na godziny i właśnie tam uliczne dziewczyny prowadziły swoich klientów. Jess zatrzymywał wzrok wszędzie tam, gdzie w świetle latarni migały mu przed oczami czerwone cekiny i jasne włosy.

Ulice, którymi teraz szedł, były ponure i wąskie, otoczone starymi domami. Nigdzie nie było widać Crys­tal. Pewnie znajdowała się już w jakimś tanim, obskur­nym pokoju, przyprawiając opasłego mężczyznę, którego poderwała w barze, o najsilniejsze w życiu dreszcze rozkoszy.

Na samą myśl o tym zrobiło mu się niedobrze. Pod­świadomie jednak wyczuwał, że między zachowaniem Crystal a uprawianym przez nią procederem istnieje jakaś sprzeczność. Jej postawa, nietypowa dla młodocianej pro­stytutki, musiała mieć jakieś wytłumaczenie. Prawdopodob­nie wiązała się z jej pochodzeniem. Sposób poruszania się i trzymania wysoko głowy świadczył o klasie dziewczyny, jej wzrok o inteligencji, a głos i wymowa o tym, że była osobą wykształconą.

Oczywiście, mógł się mylić.

Od pół roku przemierzał wielkomiejskie ulice. Prowadził rozmowy z rodzicami, młodocianymi uciekinierami, a także z ludźmi, których życiowym celem było niesienie im pomocy. Dla tych ulicznych dzieciaków postanowił zrobić wszystko, na co było go stać jako reportera. Zdążył już oddać im swoje serce. Chłodny obiektywizm, którym szczycił się ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin