Howadr Robret E - Conan 04 - Conan obiezyswiat.pdf
(
582 KB
)
Pobierz
Howadr Robret E - Conan 04 - Co
ROBERT E. HOWARD
L. SPRAGUE DE CAMP
LIN CARTER
CONAN OBIE¯YśWIAT
TYTU£ ORYGINA£U: CONAN THE WANDERER
PRZEK£AD ZBIGNIEW A. KRÓLICKI ROBERT P. LIPSKI
L. Sprague de Camp
przeł. Ryszard Borys
CZARNE £ZY
Black Tears
L. Sprague de Camp
Lin Carter
Pomógłszy królowej Taramis odzyskać tron Conan udaje się ze swymi Zuagirami na
wschód grabić turańskie miasteczka i karawany. Cymeryjczyk ma trzydzieści jeden lat i jest w
szczytowej formie. Już drugi rok spędza wśród synów pustyni — najpierw jako zastępca
Olgierda, a później jako ich wódz. Jednak okrutny i energiczny król Yezdigerd szybko reaguje
na wyczyny Conana; wysyła silny który ma go złapać w pułapkę.
ą
W POTRZASKU
Bezlitosne słońce prażyło z rozpalonego do białości nieba. Nagie, wyschnięte piaski Shan–
e–Sorkh, Czerwonego Pustkowia, kąpały się w tym buchającym jak z pieca żarze. Nic nie
poruszało się w nieruchomym powietrzu; nieliczne kolczaste krzaki porastające niskie,
obsypane piachem pagórki wznoszące się murem na skraju Pustkowia nawet nie drgnęły.
Tak samo, jak ukryci za nimi żołnierze, którzy czujnie obserwowali szlak.
W tym miejscu jakiś pradawny konflikt sił natury pozostawił głęboką szczelinę w skarpie.
Wieki erozji poszerzyły ją, lecz wciąż był to wąski parów — idealne miejsce na zasadzkę.
Przez cały długi, upalny ranek na szczytach pagórków krył się oddział turańskich żołnierzy.
Omdlewając z gorąca w swoich długich kolczugach i łuskowych pancerzach, czekali z
obolałymi kolanami i pośladkami. Ich kapitan, emir Boghra Chan, klnąc pod nosem znosił
niewygody długiego oczekiwania razem ze swoimi podkomendnymi. Gardło miał wyschnięte
jak stary rzemień i piekł się w swojej zbroi niczym jagnię na rożnie. W tej przeklętej krainie
śmierci i palącego słońca człowiek nawet nie mógł się porządnie spocić — suche powietrze
pustyni chciwie wypijało każdą kroplę wilgoci, pozostawiając ciało wyschnięte jak
pomarszczony język stygijskiej mumii.
Emir zamrugał i potarłszy powieki zmrużył oczy przed blaskiem, wypatrując krótkich
błysków światła. To ukryty za wydmą zwiadowca lustrem przekazywał sygnały
oczekującemu na szczycie pagórka dowódcy.
Niebawem można już było dostrzec chmurę pyłu. Otyły, czarnobrody szlachcic turański
uśmiechnął się i zapomniał o niewygodach. Zdrajca–informator chyba rzeczywiście zasłużył
na te ogromne pieniądze, które mu wypłacono!
Wkrótce Boghra Chan mógł już rozróżnić poszczególnych wojowników, jadących rzędem
na drobnych, pustynnych konikach. Kiedy banda odzianych w powiewne, białe chałaty
Zuagirów wyłoniła się z chmury pyłu wzbijanego przez kopyta wierzchowców, turański
oficer mógł dojrzeć nawet ich ciemne, wychudłe twarze o orlich rysach — tak przejrzyste
było powietrze pustyni i tak jasno świeciło słońce. Turańczyk upajał się tym widokiem
niczym czerwonym, aghrapurskim winem z prywatnych zapasów młodego króla Yezdigerda.
Ta banda rabusiów od lat grasowała na pograniczu Turanu, plądrując miasta, składy
handlowe i podróżujące tędy karawany kupieckie — najpierw pod wodzą zatwardziałego
zaporoskijskiego zbója, Olgierda Władysława, później, od przeszło roku, dowodzona przez
jego godnego następcę — Conana. W końcu turańskim szpiegom wysłanym do wiosek
przyjaźnie nastawionych do rabusiów udało się znaleźć przekupnego członka bandy —
niejakiego Vardanesa, nie Zuagira, lecz Zamoranina. Vardanesa łączyło przymierze krwi z
obalonym przez Conana Olgierdem; nie tylko pałał żądzą zemsty, ale także chciał pozbyć się
cudzoziemca, który przejął władzę nad bandą.
Boghra Chan w zadumie gładził długą brodę. Zamorański zdrajca był uśmiechniętym,
wesołym zbójem, drogim sercu Turańczyka. Mały, chudy, zwinny i przystojny Vardanes,
chełpliwy i zuchwały jak młody bóg, był miłym kompanem do bitki i wypitki, chociaż
wyrachowanym i zdradliwym jak grzechotnik.
Zuagirowie wjeżdżali już do wąwozu. Na czele straży przedniej jechał Vardanes,
dosiadający pięknej, karej klaczy. Boghra Chan podniósł rękę, stawiając swoich ludzi w
pogotowiu. Chciał, żeby jak najwięcej Zuagirów wjechało do parowu, zanim zatrzaśnie
szczęki pułapki. Tylko Vardanes zdoła wyjechać z wąwozu.
Kiedy jeździec na czarnym koniu wyłonił się spośród bloków piaskowca, Boghra
gwałtownym ruchem opuścił dłoń.
— Bić psów! — zagrzmiał, wstając.
Grad strzał spadł na Zuagirów jak śmiercionośny deszcz. W jednej chwili równa
kawalkada jeźdźców zmieniła się w kłębowisko wrzeszczących ludzi i wierzgających koni.
Chmary strzał opadały na nich raz po raz. Synowie pustyni walili się na ziemię, kurczowo
szarpiąc pierzaste bełty, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyrastały z ich ciał.
Konie rżały przeraźliwie, gdy ostre groty rozcinały ich boki. Obłok dławiącego pyłu uniósł się
w górę spowijając parów. Był tak gęsty, że Boghra Chan kazał swoim łucznikom zaprzestać
na chwilę, strzelania, aby nie marnowali strzał. Ten nagły przypływ skąpstwa zgubił go.
Wśród zgiełku dał się słyszeć donośny, dźwięczny głos, który opanował zamieszanie:
— Na zbocza! Na nich!
Głos należał do Conana. W chwilę później gigantyczna postać Cymeryjczyka pojawiła się
na stromym stoku. Barbarzyńca gnał jak szalony w górę na swoim olbrzymim, dzikim
rumaku. Ktoś mógłby sądzić, że tylko głupiec lub wariat może szarżować pod górę na
stromym zboczu pokrytym sypkim piaskiem i odłamkami zwietrzałej skały, ale Conan nie był
ani jednym, ani drugim. Istotnie, ogarnęła go szalona żądza odwetu, lecz ta ponura,
pociemniała od słońca twarz i oczy płonące pod zmarszczonymi brwiami jak dwa błękitne
płomienie należały do zahartowanego w bojach, doświadczonego wojownika. Wiedział, że
często jedynym wyjściem z zasadzki jest zaskoczenie przeciwnika jakimś niespodziewanym
ruchem.
Zdumieni wojownicy turańscy na moment zapomnieli o swych hakach. Z chmury pyłu
wypadła na nich wyjąca horda rozwścieczonych Zuagirów, którzy pieszo lub konno zdołali
się wdrapać na szczyt pagórka. W jednej chwili pustynni wojownicy — liczniejsi, niż się emir
spodziewał — runęli z wrzaskiem na turańskich żołnierzy; klnąc i wydając bojowe okrzyki
siekli zakrzywionymi szablami.
Olbrzymi Cymeryjczyk jechał na czele atakujących. Strzały porwały mu biały chałat
odsłaniając czarno błyszczącą zbroję, która okrywała imponująco umięśniony tors. Spod
stalowego hełmu spływała zmierzwiona grzywa nie przyciętych włosów, powiewając za nim
jak poszarpany proporzec; przypadkowa strzała zerwała mu zawój. Wpadł na rozszalałym
ogierze między żołnierzy Yezdigerda niczym jakiś baśniowy olbrzym lub demon. Zamiast
typowej, zuagirskiej szabli dzierżył wielki, dwusieczny miecz — najulubieńszą spośród
licznych rodzajów broni, jakimi mistrzowsko władał. W jego poznaczonej bliznami dłoni ta
długa, jasna jak lustro stal wycinała krwawą wyrwę w szeregach Turańczyków. Ostrze
wznosiło się i opadało ze świstem, siejąc śmierć i zniszczenie. Każdy cios przecinał zbroje,
ciała i kości, rozrąbując czaszki, odcinając kończyny lub rzucając ofiary na ziemię z
połamanymi żebrami.
Nim minęło pół godziny było już po wszystkim. ¯aden Turańczyk nie uszedł z życiem
oprócz kilku, którzy wcześniej wzięli nogi z pas — i ich dowódcy. Półnagiego, utykającego i
rozczochranego emira przyprowadzono przed Conana, który siedział na zziajanym
wierzchowcu, ocierając zbroczony miecz połą chałata zerwanego z trupa.
Cymeryjczyk przywitał zgnębionego oficera groźnym spojrzeniem, nie pozbawionym
domieszki sardonicznego humoru.
— No coż, Boghra, znów się spotykamy! — mruknął. Emir podniósł zakrwawioną twarz i
zamrugał, nie wierząc własnym oczom.
— To ty! — szepnął.
Conan zachichotał. Dziesięć lat wcześniej, jako młody, wędrowny wagabunda,
Cymeryjczyk służył w turańskiej armii. Opuścił jej szeregi dość pospiesznie — chodziło zdaje
się o kochankę zwierzchnika — tak pospiesznie, że zapomniał uregulować dług: nie oddał
przegranej w kości temu samemu emirowi, który teraz spoglądał na niego ze zdumieniem.
W tamtych czasach Conan i młody potomek szlacheckiego rodu, Boghra Chan, byli
kompanami zarówno przy stole gry, jak i w winiarni czy domu uciech. Teraz, kilka lat
później, Boghra wytrzeszczał oczy, pokonany w bitwie przez dawnego kompana, którego
imienia jakoś nigdy nie łączył ze straszliwym przywódcą synów pustyni.
Conan zmierzył go zwężonymi oczyma.
— Czekaliście tu na nas, prawda? — mruknął.
Emir oklapł. Nie miał zamiaru udzielać żadnych informacji przywódcy rabusiów, nawet
jeżeli był nim dawny kompan od kielicha. Jednak słyszał aż nazbyt wiele ponurych opowieści
o sposobach, jakimi Zuagirowie zmuszają jeńców do zeznań. Tłusty i zniewieściały w wyniku
długich lat książęcego życia, turański oficer obawiał się, że nie wytrzyma przesłuchania.
Nieoczekiwanie okazało się, że było ono zbędne. Conan zauważył wcześniej Vardanesa —
który zadziwił go tego ranka prosząc o przydzielenie komendy nad strażą przednią —
podrywającego konia do galopu i wyjeżdżającego z wąwozu tuż przed niespodziewanym
atakiem.
— Ile zapłaciliście Vardanesowi? — spytał nagle.
— Dwieście szekli srebra… — wymamrotał Turańczyk i urwał, zdumiony własną
niedyskrecją.
Cymeryjczyk roześmiał się.
— Królewska zapłata, co? Ten uśmiechnięty łotr jak każdy Zamoranim krył zdradę na dnie
swego podłego serca! Nigdy nie wybaczył mi tego, że wysadziłem z siodła Olgierda! —
Conan zamilkł i zmierzył kpiącym spojrzeniem stojącego ze spuszczoną głową emira. — Nie,
nie martw się, Boghra. Nie zdradziłeś żadnych tajemnic wojskowych; wydobyłem je z ciebie
podstępem. Możesz wracać do Aghrapuru bez uszczerbku na swoim żołnierskim honorze.
Boghra Chan spojrzał nań z niedowierzaniem.
— Chcesz darować mi życie? — wychrypiał.
Conan skinął głową.
— Czemu by nie? Wciąż jestem ci winien ten worek złota, więc pozwól mi w ten sposób
uregulować dług. Jednak na drugi raz uważaj, kiedy zastawiasz pułapkę na wilki. Czasem
wpada w nią tygrys.
2
KRAINA DUCHÓW
Dwa dni ostrej jazdy przez czerwone piaski Shan–e–Sorkh nie doprowadziły do
schwytania zdrajcy. ¯ądny jego krwi Cymeryjczyk nieubłaganie gnał swoich ludzi. Okrutny
kodeks pustyni domagał się śmierci Pięciu Pali dla każdego, kto zdradził towarzyszy i Conan
był zdecydowany dopilnować, żeby Zamoranin poniósł tę karę.
Drugiego dnia wieczorem rozbili obóz w cieniu skały ze zwietrzałego piaskowca,
sterczącej z rdzawych piasków niczym kikut jakiejś pradawnej, zrujnowanej wieży.
Zbrązowiałą od słońca twarz Conana przecinały głębokie bruzdy zmęczenia. Jego ogier był
bliski utraty sił; ciężko robiąc bokami toczył pianę z pyska i ślinił się na widok czerpaka z
wodą, który barbarzyńca podstawił mu pod nos.
Zuagirowie rozłożyli się na piasku, rozprostowując obolałe nogi i zesztywniałe ramiona.
Napoili konie i rozniecili ogień, aby odstraszyć dzikie, pustynne psy. Conan słyszał
skrzypienie rzemieni, gdy z juków wyciągano namioty i kociołki do warzenia strawy. Pod
krokami obutych w sandały stóp zachrzęścił piasek. Cymeryjczyk odwrócił się i ujrzał
pomarszczoną, okoloną bokobrodami twarz jednego ze swych zastępców. Był to Gomer;
ciemnooki Shemita o haczykowatym nosie i tłustych, kruczoczarnych lokach wymykających
się spod fałd zawoju.
— No? — mruknął Conan, wycierając boki zmęczonego rumaka długimi, wolnymi
pociągnięciami twardej szczotki.
Shemita wzruszył ramionami.
— Dalej jedzie na południowy zachód — rzekł. — Ten łotr jest chyba z żelaza.
Conan zaśmiał się chrapliwie.
— To jego klacz jest z żelaza, a nie on. Vardanes jest z krwi i kości; przekonasz się o tym,
kiedy przywiążemy go do pali i zostawimy na żer sępom!
W smętnych oczach Gomera czaił się dziwny niepokój.
— Conanie, może zrezygnujesz z pościgu? Każdy dzień zastaje nas głębiej w tej ziemi
słońca i śmierci, gdzie żyją tylko żmije i skorpiony. Na ogon Dagona, jeśli nie zawrócimy,
nasze kości na zawsze będą tu bieleć w słońcu!
— O, nie! — odparł Conan. — Jeżeli czyjeś kości będą tu bieleć, to nie nasze, a
Zamoranina. Nie martw się, Gomer; niebawem go dogonimy. Może jutro? Przecież nie będzie
tak gnał w nieskończoność.
— My też nie — protestował Gomer.
Urwał, czując na sobie badawcze spojrzenie niebieskich oczu.
— Zdaje się, że to nie wszystko, co cię gnębi, prawda? — spytał Conan. — Mów,
człowieku. Wykrztuś to wreszcie!
Krępy Shemita wymownie wzruszył ramionami.
— Taak, masz rację. Ja… ludzie mówią… — wymamrotał i umilkł.
— Mów, człowieku, albo wyduszę to z ciebie!
— To… to jest Makan–e–Mordan! — wybuchnął Shemita.
— Wiem. Słyszałem już o Krainie Duchów. I co z tego? Boisz się bajania starych bab?
Gomer wyglądał na nieszczęśliwego.
— To nie są bajania, Conanie. Ty nie jesteś Zuagirem, nie znasz tej ziemi i jej
niebezpieczeństw tak jak my, którzy żyjemy tu od dawna. Od tysięcy lat przekleństwo ciąży
nad tą krainą, w głąb której z każdą godziną coraz bardziej się posuwamy. Ludzie boją się
powiedzieć ci o tym, ale szaleją ze strachu.
— Dziecinne przesądy — warknął Cymeryjczyk. — Wiem, że trzęsą się ze strachu na
samą myśl o legendarnych upiorach czy goblinach. Ja też słyszałem te historie, Gomerze.
Przecież to tylko bajki, którymi można straszyć dzieci, nie dorosłych mężczyzn. Powiedz
swoim towarzyszom, żeby uważali. Mój gniew jest silniejszy od wszystkich upiorów razem
wziętych.
— Ale…
Conan przerwał mu ostro.
— Dość tej dziecinady, Shemito! Poprzysiągłem na Croma i Mitrę, że dostanę tego
zamorańskiego zdrajcę, choćbym miał zginąć! A jeśli będę przy tym musiał utoczyć trochę
zuagirskiej krwi, uczynię to bez skrupułów! Teraz przestań jęczeć i chodź się napić. W gardle
mi zaschło od tego przeklętego upału, a od tego gadania robi mi się jeszcze bardziej sucho!
Poklepawszy Gomera po plecach, Cymeryjczyk pomaszerował do ogniska, gdzie
wojownicy wyładowywali z sakw wędzone mięso, suszone figi i daktyle, kozi ser i skórzane
bukłaki z winem.
Jednak Shemita nie od razu poszedł za nim. Stał przez chwilę, patrząc na rubasznego
Cymeryjczyka, którego rozkazów słuchał od prawie dwóch lat, od czasu gdy znaleźli go na
krzyżu opodal murów Khauranu. Conan był tam kapitanem gwardii w służbie królowej
Taramis. Czarownica Salome wspólnie z Constantiusem Sokołem, kothijskim wojewodą
Wolnych Towarzyszy, odebrała królowej tron i podszyła się pod nią. Kiedy Conan
zorientował się w zamianie, ujął się za Taramis i przegrał. Constantius kazał go ukrzyżować
za miastem. Przypadkowo przejeżdżał tamtędy Olgierd Władysław, wódz zuagirskich
rabusiów, który uwolnił barbarzyńcę, mówiąc, że jeśli przeżyje, może przyłączyć się do
bandy. Conan nie tylko przeżył, ale okazał się tak zdolnym przywódcą, że niebawem zajął
miejsce Olgierda w bandzie, której przewodził po dziś dzień.
Dziś jednak miała się skończyć jego władza. Gomer z Akharii westchnął z żalem. Przez
ostatnie dwa dni Conan jechał na czele bandy ogarnięty bez reszty ponurą żądzą zemsty. Nie
zdawał sobie sprawy z uczuć wzbierających w sercach Zuagirów. Gomer dobrze wiedział, że
choć synowie pustyni wielbili Cymeryjczyka, przesądny lęk doprowadzi ich do krawędzi
buntu i morderstwa. Podążyliby za swoim wodzem aż do samych wrót Piekła — ale nie w
głąb Krainy Duchów.
Shemita podziwiał Conana, ale wiedział, że żadna siła nie skłoni go do poniechania
zemsty. Pozostał tylko jeden sposób, aby ocalić go od śmierci z rąk własnych ludzi. Gomer
wyjął z zanadrza białego chałata mały, zakorkowany flakonik zielonego proszku. Chowając
go w dłoni przyłączył się do siedzącego przy ognisku Conana, aby wypić z nim kielich wina.
ł
NIEWIDZIALNA śMIERć
Kiedy Conan obudził się, słońce stało już wysoko na niebie. Rozgrzane powietrze drżało
nad czerwonym piaskiem. Było gorąco, sucho i cicho, jak gdyby niebo zmieniło się w
odwrócony do góry dnem, mosiężny garnek rozpalony do białości. Barbarzyńca z trudem
podniósł się na kolana i objął rękami pulsujące skronie. Głowa bolała go jak po ciosie pałką.
Podźwignął się na nogi i przez chwilę stał chwiejnie. Mrużąc oczy przed nieznośnym
blaskiem, rozejrzał się wokół zamglonym wzrokiem. Był sam w tej spalonej słońcem,
pozbawionej wody ziemi.
Ochrypłym szeptem przeklął przesądnych Zuagirów. Cała banda odjechała, zabierając ze
sobą konie i prowiant. Obok leżały dwa worki z wodą. Te worki z koźlej skóry, kolczuga,
chałat i miecz to wszystko, co zostawili mu dawni towarzysze.
Conan osunął się na kolana i wyciągnął zatyczkę z jednego worka. Zamieszał ciepławy
płyn i spłukał okropny smak w ustach pijąc oszczędnymi łykami, po czym niechętnie wcisnął
korek z powrotem, nie ugasiwszy do końca dręczącego pragnienia. Chociaż marzył o tym, by
opróżnić zawartość worka na obolałą głowę, rozsądek powstrzymywał go przed tym krokiem.
Jeśli miął wyjść z życiem z tego piaszczystego piekła, będzie mu potrzebna każda kropla
wody.
Mimo oszołomienia spowodowanego potwornym bólem głowy zrozumiał, co się stało.
Jego Zuagirowie bardziej obawiali się tej dziwnej krainy niż swego wodza. Popełnił poważny,
może nawet fatalny błąd, lekceważąc ostrzeżenia Gomera. Nie docenił wpływu, jaki miały
przesądy na dusze pustynnych wojowników i przecenił swoją władzę nad nimi. Cymeryjczyk
jęknął głucho i przeklął swoją arogancję i upór. Jeśli się nie poprawi, któregoś dnia może
zapłacić za to życiem.
— Może ten dzień właśnie nadszedł. Conan trzeźwo rozważył szansę. Nie były zbyt duże.
Przy oszczędnym racjonowaniu wody wystarczy mu na dwa dni, najwyżej na trzy, jeśli
zaryzykuje popadniecie w szaleństwo i jeszcze bardziej ograniczy racje. Nie miał żywności
ani konia, co oznaczało, że musi liczyć na własne nogi.
No dobrze, pójdzie pieszo. Tylko w którą stronę? Oczywistą odpowiedzią było: z
powrotem drogą, którą przybył. Jednak pewne racje przemawiały przeciw temu rozwiązaniu.
Najistotniejszym czynnikiem była odległość. Od ostatniego wodopoju dzieliły go dwa dni
konnej jazdy. Piechur może poruszać się w najlepszym wypadku o połowę wolniej od
jeźdźca. To oznaczało, że gdyby zawrócił i ruszył drogą, którą tu przybył, to musiałby co
najmniej przez dwa dni obyć się bez wody…
Conan zastanawiał się, trąc nieogoloną szczękę i próbując zapomnieć o łupaniu pod
czaszką. Odurzony umysł z trudem formował rozsądne myśli. Powrót po własnych śladach
nie był najlepszym pomysłem, to pewne, skoro najbliższa woda znajdowała się o cztery dni
marszu…
Barbarzyńca spojrzał przed siebie, na ginące za horyzontem ślady uciekającego
Zamoranina.
Może powinien dalej go ścigać? Wprawdzie trop wiódł w głąb niezbadanej krainy, ale
właśnie fakt, że kraina była niezbadana przemawiał za takim postępowaniem. Tuż za
najbliższymi wydmami mogła czekać oaza.
W tych okolicznościach trudno było dokonać wyboru, ale Conan wybrał wyjście, które
wydawało mu się lepsze. Narzuciwszy chałat na okryte kolczugą ramiona i zawiesiwszy na
plecach sakwy z wodą i miecz ruszył za Vardanesem.
Słońce zawisło nieruchomo na rozpalonym do białości niebie. Spoglądało w dół niczym
oko jakiegoś gigantycznego cyklopa, patrząc na maleńką, wolno poruszającą się postać,
która
brnęła z trudem przez czerwone piaski. Potrzebowało całej wieczności, aby spłynąć po
ogromnym łuku pustego nieba ku zachodowi, by umrzeć tam na purpurowym, pogrzebowym
stosie. Szkarłatna, wieczorna łuna cicho zasnuła nieboskłon i zesłała wydmom odrobinę
błogiego chłodu wraz z miękkimi cieniami i lekkim wietrzykiem.
Conan nie czuł już nóg. Zmęczenie przytępiło wszelki ból — barbarzyńca kuśtykał
naprzód na kończynach zesztywniałych jak dwa kamienne słupy poruszane jakąś magiczną
siłą. Opuściwszy głowę na masywną pierś wlókł się noga za nogą, marząc o odpoczynku,
lecz
wiedząc, że teraz, w wieczornym chłodzie, może przebyć jeszcze długi dystans.
Pył dławił go w gardle, a śniadą twarz pokrywała gruba, czerwona maska przylepionego do
skóry piasku. Godzinę temu wypił łyk wody; następny mógł wypić nie wcześniej, jak po
zapadnięciu zmroku, kiedy nie będzie mógł już dostrzec śladów Yardanesa i iść dalej.
Tej nocy dręczyły go dziwne, koszmarne sny, pełne niewyraźnych, trójokich bestii,
smagających go rozżarzonymi do czerwoności łańcuchami.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy otworzył oczy. Wiedział, że czeka go kolejny
gorący dzień. Podniósł się z trudem. Każdy mięsień bolał go, jakby wepchnięto weń małe
igły. Wstał jednak, wypił łyk wody i ruszył naprzód.
Wkrótce stracił poczucie czasu, lecz nieugięta wola wiodła go dalej i dalej; zataczał się,
lecz uparcie szedł po śladach kopyt.
Jego umysł pogrążył się w urojeniach, ale wciąż kołatały się w nim trzy myśli: trzeba iść
po śladach, oszczędzać wodę i utrzymać się na nogach. Wiedział, że jeżeli upadnie, to nie
zdoła się już podnieść. A jeśli tak się stanie, jego kości pozostaną tu, by na wieki bieleć w
czerwonym piasku pustyni.
4
NIEśMIERTELNA KRÓLOWA
Vardanes z Zamory stanął na szczycie pagórka i oniemiały ze zdziwienia patrzył na
Plik z chomika:
ssaaggaa
Inne pliki z tego folderu:
Woward Robert E - Conan wladca miasta.pdf
(476 KB)
Howard_Robert_E._-_Conan-Droga_do_tronu.pdf
(825 KB)
Howard_Robert_E._-_Conan_z_Cimmerii.pdf
(676 KB)
Howard Robert E. - Conan Najemnik.pdf
(656 KB)
Howard Robert E. - Conan - Plomien Assurbanipala.pdf
(360 KB)
Inne foldery tego chomika:
Haasler Robert
Haggard Henry R
Haidan Tom
Hailey Arthur
Haith Gary
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin