Jefremow Iwan - Biały róg.rtf

(590 KB) Pobierz

Iwan Jefremow

Biały Róg

Przełożyła Maria Kowalewska

1958


BIAŁY RÓG

 

 

Po skwarnym, bladym niebie powoli krążył sęp szeroko rozpostarłszy skrzydła. Unosił się bez żadnego wysiłku, wisząc nieruchomo na olbrzymiej wysokości.

Usolcew z zazdrością patrzył, jak sęp wzbijał się coraz wyżej, ginąc prawie w oślepiającym, rozżarzonym błękicie, to znów opadał błyskawicznie o setki metrów niżej.

Usolcew przypomniał sobie to, co słyszał o zadziwiającym wzroku sępów. Ten też wypatruje zapewne jakiejś padliny. Mimo woli drgnął; niedawno przeżyty śmiertelny strach tkwił w nim jeszcze. Umysł uspokoił się już, ale każdy mięsień, nerw każdy ślepo pamiętał przeżyte niebezpieczeństwo i drżał jeszcze ze strachu. Tak, ten sęp mógłby już siedzieć na jego trupie i rozrywać zgiętym dziobem zniekształcone, rozbite ciało...

Dolina zasypana odłamkami kruszących się skał, rozpalona była jak piec. Ani wody, ani drzewka czy trawki  – tylko kamień, na dole drobny i ostry, u góry skupiony w ponurych urwistych masach. Nielitościwie palone słońcem, pocięte szczelinami skały.

Usolcew podniósł się z kamienia, na którym siedział, i czując w kolanach obrzydliwą słabość, poszedł po skrzypiącym żwirze. W pobliżu, w cieniu skalnego występu, stał koń. Rudy kaszgarski[1] jednochodziec[2] nastawił uszy witając swego pana cichym, krótkim rżeniem. Usolcew odwiązał go, pieszczotliwie poklepał po szyi i wskoczył na siodło.

Dolina wkrótce rozwarła się przed nim. Wyjechał na otwartą przestrzeń. W oddali równy, kilkukilometrowej szerokości występ podgórza opadał stromo na bezkresny step, przesłonięty mgłą pyłu i kłębiących się fal nagrzanego powietrza.

Tam daleko, za szarożółtą linią horyzontu, leżała dolina rzeki Iii.

Wielka, bystra rzeka niosła z Chin swe kawowe wody między zaroślami kolczastej dżiddy i kwitnących irysów. Tutaj, w tym stepowym królestwie ciszy, nie było wody. Suchy, gorący wiatr szeleścił w cienkich łodygach czija [3].

Usolcew zatrzymał konia i podniósłszy się w strzemionach spojrzał za siebie. Stroma szarobrunatna ściana szczelnie stykała się z płaszczyzną. Ściana była pocięta krótkimi, suchymi dolinami dzielącymi jej grzbiet na rząd ostrych, nierównych zębów. Pośrodku niby główna baszta twierdzy rysowała się stroma góra. Jej poszarpana wypukła pierś wystawiona była na palące wiatry szerokiego stepu, a na samym wierzchołku sterczał zupełnie biały ząb, z lekka wygięty i wyszczerbiony. Odcinał się ostro swą jaskrawą bielą na ciemnym tle reszty gór. Góra ta była znacznie wyższa od innych, a jej ostry, biały wierzchołek podobny był do wrzynającego się w niebo olbrzymiego rogu.

Dręczony wstydem, Usolcew długo wpatrywał się w niedostępną górę. On, badacz, geolog, drżąc ze strachu ustąpił właśnie w chwili, w której zdawało się, że już był bliski powodzenia. I to on, o którym mówiono jako o niestrudzonym badaczu Tien Szanu! Jak to dobrze, że pojechał sam, bez pomocników! Nikt nie był świadkiem jego strachu. Usolcew mimo woli obejrzał się dokoła, ale rozpalony przestwór był bezludny  – tylko wiatr szerokimi falami szedł po zarośniętym czijem stepie i liliowa mgła wisiała bez ruchu nad rozwijającym się ku wschodowi łańcuchem gór.

Koń przestępował niecierpliwie z nogi na nogę.

– Cóż, Rudy, czas do domu!  – rzekł cicho geolog do konia, który jak gdyby rozumiejąc te słowa, wygiął szyję i ruszył w dół występem. Małe, ostre kopytka wystukiwały drobny truchcik po twardej ziemi. Szybka jazda uspokajała wzburzonego geologa.

Ze stromego zbocza Usolcew zobaczył obóz swego oddziału ekspedycyjnego. Na brzegu małego strumyka, pod wątpliwą ochroną filigranowych, srebrzystych gałązek zarośli dżiddy rozpięte były dwa namioty i unosił się ledwo dostrzegalny słupek dymu. Dalej, już na granicy stepu, gruby karagacz[4] uginał się pod ciężarem swego bujnego listowia. Pod nim rozłożył się jeszcze jeden wysoki namiot. Usolcew spojrzał na niego i z uczuciem powracającego smutku odwrócił się szybko.

– Chłopaki nie wróciły jeszcze, Arsłan?

Stary robotnik, Ujgur [5], mieszający pilaw w wielkim kotle podbiegł do konia.

– Sam go rozsiodłam, jeszcze ci się płow przypali... Nie chce mi się jeść, gorąco...

Wąskie, ciemne oczy Ujgura uważnie spojrzały na Usolcewa.

– Pewnie znów Ak-Miunguz jeździł?

– Nie...  – Usolcew zaczerwienił się leciutko.  – W tamtą stronę, ale obok.

– Starcy mówią: Ak-Miunguz nawet orzeł nie siądzie, ostry on jak szemszyr [6] – ciągnął Ujgur.

Usolcew nie odpowiedział, rozebrał się i ruszył do strumyka. Chłodna, przejrzysta woda rozbijała się o ostre kamienie i z daleka wyglądała jak wstęga zmiętego białego aksamitu. Po martwych, rozpalonych dolinach, po szeleście wichru jej dźwięczny, rozlewny szum niósł mu ulgę. Odświeżony wodą Usolcew ułożył się w cieniu pod płótnem, zapalił papierosa i zaczął rozmyślać.

Świadomość porażki zatruwała mu wypoczynek; zachwiana została jego wiara w siebie. Usolcew starał się uspokoić sumienie myślą o stwierdzonej niedostępności Białego Rogu, ale to mu się nie udawało. Głęboko dotknięty swym niepowodzeniem, mimo woli począł myśleć o tej, która od dawna była jego wiernym przyjacielem, co prawda tylko w marzeniach.

Dzisiejsze niepowodzenie osłabiło wolę. Wbrew postanowieniu Usolcew wstał i wolno poszedł ku wysokiemu namiotowi pod karagaczem. Przypomniał sobie słowa niedawnej rozmowy.

Cóż za sens mówić o tym?  – powiedziała.  – Wszystko to stare dzieje, przysypane pyłem...  – Pyłem?  – spytał gniewnie Usolcew i odszedł nie powiedziawszy ani słowa. Postanowił nigdy już tu nie wracać.

Praca nieoczekiwanie zetknęła ich znowu: spotkał ją jako kierowniczkę oddziału, badającego teren jego zdjęć.

Już przeszło dwa tygodnie namioty obu oddziałów stoją obok siebie. Ale dla niego jest ona wciąż tak samo daleka i nieosiągalna jak... Biały Róg. A on, unikający zbędnych spotkań, wymieniający z nią tylko konieczne słowa, idzie teraz do jej namiotu. Jeszcze jedna klęska, jeszcze jeden objaw słabości  – ale niech tam!...

Na skrzynce przed namiotem siedziała pulchna dziewczyna w okrągłych okularach zajęta szyciem. Przyjaźnie powitała Usolcewa.

– Czy Wiera Borysowna w namiocie? – spytał geolog.

– Tak, czyta dziś bez pamięci, cały dzień!

– Wejdźcie  – dał się słyszeć z namiotu miękki, lekko drwiący głos  – poznałam was po krokach.

– Po krokach?  – zdziwił się Usolcew i odrzucił płachtę namiotu.  – Co szczególnego znaleźliście w nich?

– Ponure tak jak wy!

Usolcew chciał coś powiedzieć, ale opanował się i nieśmiało zajrzał w jej surowe, szare, ze złocistymi iskierkami oczy.

– Czy się co stało?

– Nic się nie stało  – szybko powiedział Usolcew.  – Wkrótce odjeżdżacie, przyszedłem więc zobaczyć się z wami i pożegnać.

– A ja dziś miałam dzień czarującego lenistwa. Moi pojechali do Podgórnego na pocztę. Kierownictwo już w zeszłym tygodniu zawiadomiło o zmianie dalszego planu. Powinni przysłać szczegółowe instrukcje. Tu robota już skończona, więc jesteśmy na odlocie. Mam teraz śliczną książkę, przysłano mi ją pocztą, czytałam cały dzień. Jutro znów odpoczynek, a potem  – nowe miejsce, najprawdopodobniej Kegen. Szkoda, że tu właściwie nic się nie udało. Znaleźliśmy kilka kryształów kasyterytu [7]... to wszystko. A złoża, które tu były kiedyś na wierzchu, dawno zostały zmyte!

– Tak, gdyby zachowały się wyższe szczyty  – zgodził się Usolcew.

– Tylko Biały Róg  – westchnęła Wiera.  – Ale ten jest niedostępny, a z góry nic się nie sypie: widocznie to bardzo twarda skała. Moja rada, to poprosić o armatę i z jej pomocą odłupać kawałek Rogu, inaczej źle będzie z wami. Tajemnica pozostanie nie rozwiązana  – zakończyła wesoło.

Usolcew sięgnął po książkę leżącą na walizce.

Wejście na Everest, tym się przez cały dzień zaczytujecie.

– Cudowna książka! Na jej stronicach leży jak gdyby odblask himalajskich wiecznych śniegów! Porwał mnie nie sam atak na Everest, ale stopniowe doskonalenie się wewnętrzne, które po swojemu przeżywa w duszy każdy z głównych uczestników tego ataku. Rozumiecie? Walka człowieka o to, aby zwyciężyć samego siebie.

– Rozumiem, o co wam chodzi  – odpowiedział Usolcew.  – Ale przecież oni nie dotarli do samego szczytu Everestu.

Oczy Wiery pociemniały.

– Tak, wy to oceniacie jako klęskę. Oni sami też to przyznawali: Dla nas nie ma usprawiedliwienia, zostaliśmy pokonani w tej honorowej potyczce, pokonani przez wysokość góry i rozrzedzenie powietrza  – przeczytała Wiera Borysowna wziąwszy książkę z rąk Usolcewa.  – Czyż to mało: wybrać sobie wysoki, nieprawdopodobnie trudny cel, nawet może przerastający nasze możliwości? I oddać całego siebie, by go osiągnąć... Tak wyraźnie widzę Everest. Złowroga, naga, skalista góra. Szalone wichry na niedostępnych wyżynach: nawet śnieg nie może się utrzymać. Dokoła straszne przepaści. Osuwają się lodowce, toczą lawiny. A ludzie uparcie pną się w górę, wciąż naprzód... Gdybyśmy częściej mogli stawiać sobie cele podobne do zdobycia Everestu!

Usolcew słuchał w milczeniu.

– Ale przecież tylko jednostki zdolne są do takiego bohaterstwia. A Everest jest tylko jeden na świecie.

– Nieprawda, nieprawda! Każdy może mieć swoje Everesty. Czyż muszę przytaczać przykłady z naszego życia? A wojna? Czyż nie zrodziła bohaterów, którzy dokonywali czynów przerastających ich siły?

– Ale ten prawdziwy Everest jest niewątpliwy dla wszystkich i dla każdego  – nie poddawał się Usolcew.  – A w wyborze swego Everestu można się przecież pomylić.

– O, toście dobrze powiedzieli!  – krzyknęła młoda kobieta. Drwiąco popatrzyła na Usolcewa.  – Rzeczywiście, wyobraźcie sobie: dajecie z siebie wszystko, aby ten Everest osiągnąć, a okazuje się, że to maleńki pagórek, ot, w rodzaju tych naszych. Jakiż żałosny koniec!

– W rodzaju tych naszych?  – drgnął Usolcew i w tejże chwili ze wstrząsającą wyrazistością przypomniał sobie, jak zaledwie kilka godzin temu leżał rozpłaszczony na stromym kamienistym zboczu, po którym jak śrut toczyły się małe, kanciaste odłamki piargów. Aby utrzymać się, całym ciałem przylgnął do stromego zbocza. Czuł, że przy najmniejszym ruchu, w dół czy w górę, nieuchronnie zwali się ze stumetrowego urwiska. Jakże wolno płynął czas, gdy zebrawszy całą swą wolę walczył ze sobą, aby wreszcie zdecydowanie jednym pchnięciem rzucić się w bok, potoczyć się, przewrócić i zawisnąć, wczepiając się zagiętymi palcami w szczeliny kamienia.

Samotna, milcząca walka w śmiertelnym strachu... Usolcew otarł pot, który mu wystąpił na czoło, i odszedł bez pożegnania...

Cztery głowy pochyliły się nad przyciśniętą kamyczkami mapą. Palec kierownika robót drapał papier złamanym paznokciem.

– Dziś doszliśmy wreszcie do północno-wschodniej granicy naszego terenu. O, tutaj, ta dolina, Olegu Siergiejewiczu. Tam znów uskok, a tuż obok są starożytne dioryty. A więc koniec naszej wysepki pokładu metamorficznego, ostatni punkt.

Kierownik robót zaczął rozwiązywać woreczki chcąc przed zmrokiem pokazać swe zbiory.

Usolcew wciąż studiował zbadaną do najdrobniejszych szczegółów mapę. Za zakrętami warstwic, strzałkami, za barwnymi plamami pokładów i linii tektonicznych rysowały się przed geologiem dzieje tej okolicy.

Zupełnie niedawno  – cóż znaczy milion lat w skali geologicznej  – niskie, równe płaskowzgórze rozszczepiło się, powstały olbrzymie szczeliny, wzdłuż których poruszały się, to opuszczając, to wznosząc się, wielkie kawały skorupy ziemskiej. Na północy wytworzyła się wyrwa; płynie tam teraz w kotlinie rzeka Iii i rozpościera się szeroki step. Na południe od miejsca, gdzie stoją ich namioty, stopniami, niby gigantyczne schody, wznosi się grzbiet górski. Na najwyższych kondygnacjach praca wody, wiatru i słońca zniszczyła równe stopnie, tworząc nieregularne skupienie wierzchołków górskich. Górne ich warstwy uległy zniszczeniu. Rozsypały się i w postaci gliny i piasku zaległy dno niskiej kotliny. Ale ten pierwszy występ musi kryć w sobie pod warstwą odsypu takie pokłady, które znikły już w górach: jego powierzchnia nie uległa rozmyciu. Gdyby tak przebić górną warstwę tego występu rozkopem lub szybem... nie ma więcej jak trzydzieści metrów grubości! Aby jednak wykonać tak kosztowną robotę, trzeba wiedzieć chociaż w przybliżeniu, co obiecuje zmyta z wierzchołków górna warstwa. Odpowiedź na to pytanie może dać jedynie Biały Róg: na jego niedostępnym szczycie ocalała maleńka wysepka górnych warstw. Granica między ciemną metamorficzną skałą a zagadkowym

białym ostrzem jest widoczna zupełnie wyraźnie  – opada w kierunku uskoku. Pewne jest więc, że w obsuniętej części ta biała skała zachowała się w całości! A góra sterczy jak zaczarowana: ileż czasu szukał u jej podnóża, w osypisku i w piargach zwietrzałych skał, choć odrobiny, najmniejszego kawałka z Rogu... Z jakiejś wiecznotrwałej, nieskruszonej skały utworzone jest jego zębisko. Ale przecież właśnie u podnóża Ak-Miunguza znaleziono dwa ogromne kryształy kasyterytu  – kamienia cynowego...

Tak, tajemnicę Białego Rogu należy odgadnąć za wszelką cenę. Tylko na tej wyżynie leży klucz do skarbów kopalnych, pogrzebanych w dole! Cyna! Jakże jest potrzebna naszemu krajowi. Jako geolog zdaje sobie z tego jasno sprawę. A jeżeli tak, to on, geolog, powinien dokonać tego, czego nie potrafią inni! Ci, którzy nie pojmują całej wagi możliwego odkrycia!

Znużeni męczącym dniem pomocnicy Usolcewa prędko zasnęli. Czyste, chłodne powietrze płynęło z nieba na rozgrzaną ziemię. Światło księżyca zielonkawymi strugami sączyło się po brunatnych urwiskach. Usolcew leżał nieco dalej od namiotów; wystawiał na wiatr rozpaloną twarz. Starał się zasnąć.

Znowu przeżył nieudaną próbę zdobycia Białego Rogu. Uważał za cud swe dzisiejsze ocalenie od nieuniknionej śmierci, a jednocześnie wiedział, że jeszcze raz próbę powtórzy.

– Jeszcze teraz, o świcie!  – zdecydował.  – Nim księżyc zajdzie, trzeba wydostać klamry.

Usolcew wstał, ostrożnie. przełazi między sznurami namiotów do skrzynki z ekwipunkiem i zaczął w niej grzebać starając się nie robić hałasu.

Z dalszego namiotu dolatywał cichy śpiew. Usolcew wsłuchał się  – śpiewała Wiera.

Poznasz, mój kniaziu, tęsknotę i biedę, i pracę ogromną, i żal...  – cicho płynął głos po wysrebrzonym blaskiem księżyca stepie.

Usolcew zatrzasnął skrzynkę i wrócił na swoje miejsce.

– Nie, poczekam, aż pojedzie. Jeżeli się zabiję, gotowa pomyśleć nie wiadomo co. Niby że to z jej powodu tam polazłem... I jeszcze ta rozmowa o Evereście. Nie ma co  – ładny Everest! Trzysta metrów wysokości!

– Dokąd dziś pojedziemy?  – spytał Usolcewa kierownik robót

– Nigdzie, nasz odcinek mapy skończył się. Daję wam dwa dni na doprowadzenie do porządku mapy terenu i kolekcji. Później pojedziecie do Kirgiz-Saj pa furmankę.

– Więc przesuniemy się bliżej ku granicy?

– Tak, do Takyr-Aczinocho.

– To dobrze, tam o wiele lepiej: góry wyższe, są gaje  – nie to, co tutejsze piekło. A wy dziś odpoczywacie?

– Nie, przejadę się wzdłuż głównego osuwiska.

– Do Ak-Miunguza?

– Nie, trochę dalej.

– Wiecie, zapomniałem wam powiedzieć! Gdy byłem w Ak-Tamie, opowiadał mi naczelnik oddziału pogranicznego, że alpiniści starali się zdobyć Ak-Miunguz. Przyjeżdżali jacyś spece z Ałma-Aty...

– I co?  – z niecierpliwością przerwał Usolcew.

– Nic z tego nie wyszło. Biały Róg uznano za całkowicie niedostępny.

Obłok pyłu unosił się za rudym konikiem. Usolcew jechał badać swego niezwyciężonego przeciwnika... Biały Róg zawisnął nad nim całym swym wysuniętym w step ogromem niby potworny byk, który stara się podnieść z zatapiających go fal kamiennego morza. Do s,amego podnóża góry wiatr przygnał kłębki suchych, kolących roślin. Tutaj właśnie była niegdyś szczelina, tu tarły się o siebie dwa przesuwające się masywy górskie. Ślady tego tarcia pozostały na piersi skały, połyskując wypolerowanym kamieniem. Ciemnoszare i czekoladowe łupki metamorficzne, pocięte cienkimi żyłami kwarcu, pochylone były do wewnątrz góry i tworzyły drobnowarstwową powierzchnię urwiska, podobną do ściany zbudowanej z cienkich, ciasno ułożonych płytek. Usolcew z natężoną wyobraźnią badał wzrokiem skałę. Nie, nigdzie z tej strony nie było najmniejszej możliwości wspięcia się na Ak-Miunguz choćby na wysokość pięćdziesięciu metrów. Wschodnie zbocze góry tworzyło grzebień ostry jak nóż i wyszczerbiony w środku. Nie, jedyna możliwa droga leżała od strony południowo-zachodniej, z doliny oddzielającej Biały Róg od innych wierzchołków, z której już raz wspiął się Usolcew prawie na sto metrów, pokonując trzecią część strasznej góry. Do szczytu pozostało mu jeszcze dwieście metrów, a każdy z nich był nie do przebycia.

Odrzuciwszy w tył głowę Usolcew patrzył na białe ostrze góry.

Gdyby mieć odpowiedni ekwipunek, haki, liny, doświadczonych towarzyszy! Ale skąd wziąć to wszystko? Nawet alpiniści nie mają odwagi wspinać się na Biały Róg.

Usolcew zawrócił konia i objechał dokoła Ak-Miunguz, do ujścia suchej doliny.

Everest, Makalu, Kanczidżanga  – najwyższe szczyty Himalajów  – myślał.  – Cóż Himalaje! Zupełnie blisko stąd świeci błękitem Chan-Tengri i diamentowymi zębiskami  – Siarydżas. Piękne, groźne śnieżne szczyty. Świat przejrzystego powietrza, czystego światła. Wszystko to mimo woli pobudza do czynu. A tu? Niskie, ponure, osypane piargami góry; mętne, liliowe od skwaru niebo, pył i rozedrgane stepowe miraże... Nie, nie należy przesadzać  – i ten wietrzny, rozpalony przestwór jest także piękny, i w tych piargach  – okruchach gór, kryje się osobliwy, smętny czar. Nawet w wiszących nad horyzontem białych, zwykłych obłokach jest piętno suchej, smutnej Azji, krainy nagich kamieni i wysokiego, czystego nieba.

Cienie tego, co tu przeżył, omotały dusze razem z dławiącym żarem doliny. Oto słup żyły pegmatytowej, podobnej do poszarpanego mięsa i przecinającej ciemną masę łupków... Po występach tego słupa, upstrzonego srebrnymi zwierciadełkami miki, dostał się wówczas do idącej ukośnie drugiej żyły. Ale dalej  – dalej nie było już drogi. Wijąc się jak robak, usiłował pełznąć po stromej skale. Zbocze pokryte było drobnym piargiem, który obsuwał się pod nim nie dając ciału żadnego zaczepienia. Tam właśnie o mało nie doszło do katastrofy.

Usolcew prędko przejechał na przeciwległe zbocze doliny. Nie, nie ma rady! Nie uda się obejść stromej skały. Gdyby można było przebyć północno-zachodni grzbiet, miałoby się stamtąd prawie do samego Rogu równą powierzchnię zbocza. Ale jak utrzymać się na grzbiecie? Kto spuści liny z samego szczytu? Usolcew powiódł wzrokiem po linii wyimaginowanego sznura i nagle zauważył u nasady białego zęba niewielką półkę, raczej mały występ niższej czarnej skały łączącej się ze stromą białą ścianą. Powierzchnia półki pochylała się w stronę zęba i z dołu była prawie niewidoczna.

Dziwne, że wcześniej nie zauważyłem tej półki. Chociaż właściwie teraz nie ma ona znaczenia. Dostać się do niej, to znaczy dostać się do zęba.

Usolcew zmęczył się długim staniem. Znalazł wygodny występ, siadł i nie spuszczał oczu z góry.

– Jaki miły chłodek wieczorny!  – Kierownik robót rozłożył się leniwie na wojłoku i czekał na herbatę.

– Tak bywa podczas pełni księżyca  – objaśnił Arsłan.  – Potem przez pięć dni wieje stamtąd silny wiatr  – Ujgur machnął ręką w stronę Iii.  – Bywa zupełnie zimno.

– Odpoczniemy od upału przed odjazdem. Prawda?

Usolcew w milczeniu kiwnął głową.

– Towarzysz naczelnik zmienił się ostatnio, siedzi i milczy. Dlaczego dawniej był inny?  – Ujgur zachichotał, ale jego oczy pozostały poważne:  – Ja rozumie, naczelnik lubi Ak-Miunguz. Prędko jechać Aczinocho, jak to rzucać? Baba lepsza  – można ze sobą taszczyć. Ak-Miunguz – nie można!...

Młodzież roześmiała się; nawet Usolcew uśmiechnął się mimo woli. Arsłan, ośmielony powodzeniem żartu, ciągnął dalej:

– U nas jest stary baśń, jak jeden batur [8] wszedł na Ak-Miunguz.

– Czemuż nam o tym wcześniej nie opowiedziałeś, Arsłan? Mów!  – z zainteresowaniem zawołał kierownik robót.

– Herbatę zrobię, potem będę opowiadać  – zgodził się Arsłan.

Stary Ujgur postawił czajnik na wojłoku, wyciągnął piały, placki, usiadł skrzyżowawszy nogi i popijając herbatę zaczął swą opowieść.

Mimo, że Ujgur mówił łamanym rosyjskim językiem, mało mu znanym, a więc ubogim, Usolcew słuchał go chciwie, z największą uwagą. Jego wyobraźnia dodawała legendzie jaskrawych gorących barw. Taką też zapewne była naprawdę u poetycznych mieszkańców Siedmiorzecza.

Usolcewa uderzyła okoliczność, że według słów Ujgura miało się to zdarzyć stosunkowo niedawno, zaledwie jakieś trzysta lat temu. Legenda ta odpowiadała jego własnym zamiarom. Toteż geolog nie przestał myśleć o niej nawet wtedy, gdy wszyscy udali się już na spoczynek.

Sen nie przychodził. Leżąc pod niskim niebem usianym błyszczącymi gwiazdami Usolcew przypomniał sobie opowiadanie Arsłana i w wyobraźni dodawał nowe szczegóły.

Całym krajem władał niegdyś potężny i dzielny chan. Jego koczowniczy naród posiadał wiele stad, które wciąż powiększały się dzięki zwycięskim napadom na sąsiadów. Pewnego razu chan wybrał się z dużym oddziałem w daleką podróż i dotarł do Talasu. W pobliżu starożytnych ścian Sadyr-Kurhanu chan natknął się na całą hordę okrutnych dżete [9], Rozpoczęła się krwawa walka. Dżete zostali pobici i ratowali się ucieczką. Chanowi przypadła bogata zdobycz. Ale największą radość sprawiła mu jedna branka, kobieta niezwykłej urody, ukochana pokonanego dowódcy. Została ona kiedyś porwana przez dżete w dolinie fergańskiej. Jechała wówczas z jakiegoś dalekiego kraju do swego ojca, który służył na dworze potężnego władcy Kokanda. Jej piękność, zupełnie odmienna od urody kobiet tamtejszych, czarowała i rozpalała serca mężczyzn. Chan przywiózł brankę do gór ojczystych i zatrzymał ją jako nałożnicę swoją i dwóch starszych synów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin