James Patterson
Katie Wilkinson brała ciepłą kąpiel w trochę dziwacznej, lecz pięknej staroświeckiej, porcelanowej wannie w nowojorskim mieszkaniu. Dzięki takim sympatycznym starociom jej mieszkanie roztaczało urok, o jakim amatorzy niegdysiejszej elegancji mogli sobie pomarzyć. Ginewra, perska kotka Katie, o wyglądzie swojskiego szarego swetra, umościła się na umywalce. Czarny labrador Merlin siedział w drzwiach prowadzących do sypialni. Pilnowali Katie, jak gdyby niepokoili się o nią.
Po zakończeniu lektury dziennika spuściła głowę i odłożyła oprawny w skórę brulion na drewniany taboret obok wanny. Przeszedł ją dreszcz. Ręce zaczęły jej się trząść, szloch wstrząsnął ciałem. Całkiem się rozkleiła, chociaż zdarzało jej się to niezwykle rzadko. Na co dzień była silna. Po czym wyszeptała słowa, które niegdyś usłyszała w kościele swojego ojca w Asheboro, w Karolinie Północnej:
- O Boże, dobry Boże, czy Ty w ogóle istniejesz?
Nigdy by nie przypuszczała, że taki niepozorny brulion może ją tak poruszyć. Oczywiście nie sam dziennik tak nią wstrząsnął i dostarczył tylu emocji.
Nie, nie chodziło wyłącznie o dziennik Suzanne dla Nicholasa.
Wyobraziła sobie Suzanne. Dosłownie zobaczyła ją oczyma duszy w przytulnym skromnym domku przy Beach Road na wyspie Martha`s Vineyard.
Następnie małego Nicholasa, rocznego szkraba, z jaśniejącymi radością błękitnymi oczami.
I wreszcie Matta.
Tatę Nicholasa.
Męża Suzanne.
Byłego kochanka Katie.
Co teraz myślała o Matcie? Czy potrafiłaby mu wybaczyć? Gubiła się we własnej ocenie. Ale przynajmniej zaczynała wreszcie rozumieć, co się stało. Dziennik podsunął jej strzępy brakującej wiedzy, lecz również ujawnił bolesne sekrety, których być może lepiej by było nie znać. Zanurzyła się głębiej w ciepłej wodzie i wróciła myślą do 19. lipca, kiedy to trafił w jej ręce ten zeszyt.
Na wspomnienie tamtego dnia znów się rozpłakała.
RANO dziewiętnastego coś pociągnęło Katie nad rzekę Hudson. Zapragnęła odbyć rejs statkiem spacerowym wokół Manhattanu. Za pierwszym razem Matt i ona mieli po prostu fantazję, żeby się nim przepłynąć, ale tak im się spodobało, że wciąż tam wracali.
Wybrała się na pierwszy rejs tego dnia. Targał nią smutek, a zarazem gniew. O Boże, sama już nie wiedziała, co czuje.
Wczesna pora nie przyciągnęła zbyt wielu turystów. Katie zajęła miejsce na górnym pokładzie i oglądała Nowy Jork z wyjątkowej perspektywy - omywających go melancholijnych nurtów.
Kilka osób, zwłaszcza mężczyzn, zwróciło uwagę na kobietę siedzącą samotnie.
Katie zazwyczaj wyróżniała się z tłumu. Była wysoka, miała metr osiemdziesiąt, a przy tym ciepłe, życzliwe niebieskie oczy. Trapiły ją kompleksy na tle wzrostu, toteż podejrzewała, że ludzie dlatego się na nią gapią. Przyjaciele zapewniali ją, że tak nie jest. Że ludzie podziwiają jej olśniewającą urodę. Katie nie podzielała tego zdania. Uważała się za całkiem zwyczajną. W głębi duszy nadal była wiejską dziewczyną z Karoliny Północnej.
Często zaplatała długie ciemne włosy, hodowane od ósmego roku życia, w warkocz. Dawniej wyglądała w nim urwisowato, teraz trafiła w wielkomiejską modę na naturalność. Chyba wreszcie dogoniła swoje czasy. Prawie się nie malowała, czasem pociągnęła tylko rzęsy tuszem i usta szminką. Dzisiaj nie była umalowana. I z całą pewnością nie wyglądała olśniewająco.
Płakała kilka godzin, oczy miała podpuchnięte. Poprzedniego dnia ukochany mężczyzna zerwał z nią nagle bez słowa wyjaśnienia. Cios spadł tak nieoczekiwanie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Matt od niej odszedł.
No i niech go diabli wezmą! Jak on mógł? Czyżby przez tyle miesięcy mnie okłamywał? Na to wygląda! Łajdak.
Chciała zastanowić się nad tym, co też mogło rozdzielić ją z Mattem, ale myślała tylko o wspólnie spędzonych, w przeważającej mierze pięknych, chwilach.
Z zadrą w sercu musiała przyznać, że zawsze mogła z nim porozmawiać na każdy ważny dla niej temat. Tak samo jak rozmawiała z koleżankami. Zatem co się stało? Za wszelką cenę chciała się dowiedzieć.
Był taki troskliwy, przynajmniej do tej pory. Jej urodziny wypadały w czerwcu, toteż przez cały, jak powiadał, urodzinowy miesiąc przysyłał jej dzień w dzień po jednej róży. Zawsze zdawał się dostrzegać jej nastroje - dobre, złe, a czasem okropne - i nową bluzkę czy sweterek. Łączyły ich wspólne gusty, przynajmniej tak twierdził. „Ally McBeal”, „Praktyka”, „Wyznania gejszy”. Kolacja, potem drinki w barze. Jeden za tych, co na lądzie, drugi za tych, co na morzu. Zagraniczne filmy w kinie Lincoln Plaza. Stylizowane czarno-białe fotografie, płótna olejne, które wyszukiwali razem na pchlich targach.
W niedzielę chodził z nią do kościoła, gdzie prowadziła lekcje religii dla przedszkolaków. Oboje uwielbiali niedzielne popołudnia u niej - Katie czytała „Timesa”, od deski do deski, a Matt pracował nad swoimi wierszami, które rozkładał jej na tapczanie, na podłodze, a nawet na drewnianym kuchennym stole.
Przy nim czuła spokój, cudowny i błogi, jak jeszcze nigdy przy nikim.
Katie nie potrafiła znaleźć niczego, co by ceniła sobie ponad miłość do Matta.
Chciała spędzać z nim cały czas. Może to zbyt staromodne, ale prawdziwe.
Kiedy wyjeżdżał na wyspę Martha`s Vineyard, na której mieszkał i pracował, co wieczór rozmawiali godzinami przez telefon albo przysyłali sobie zabawne listy elektroniczne. Nazywali to romansem międzymiastowym. Zawsze jednak powstrzymywał Katie przed odwiedzeniem go na Vineyard. Może powinna w tym upatrywać przestrogi.
I tak jedenaście wspaniałych miesięcy minęło jak z bicza trzasnął. Katie lada dzień spodziewała się oświadczyn. W duchu miała taką pewność. Uprzedziła już nawet mamę. Tym bardziej więc czuła się teraz upokorzona, że tak ją zawiodła intuicja. Nie mogła sobie darować, iż się tak srodze pomyliła.
Nagle uświadomiła sobie, że chlipie, a wszyscy na pokładzie jej się przyglądają.
- Przepraszam - szepnęła. Poczuła się jak idiotka. - Nic mi nie jest.
Chociaż mijało się to z prawdą.
Nigdy w życiu nie czuła się tak zraniona. Straciła jedynego mężczyznę, którego kiedykolwiek w życiu kochała. Boże, jak ona kochała Matta!
TEGO dnia Katie nie miała siły iść do pracy. Nie potrafiłaby spojrzeć w oczy kolegom z redakcji. Ani nawet obcym w autobusie. Miała serdecznie dosyć takich zaciekawionych spojrzeń jak te na statku.
Kiedy wróciła do domu po rejsie wokół Manhattanu, zastała pod drzwiami przesyłkę. W pierwszej chwili uznała, że to pewno maszynopis z redakcji. Nie mogliby, choć na dzień zostawić ją w spokoju? Raz na jakiś czas miała prawo do jednego dnia wolnego. Przecież nie oszczędzała się w pracy. Wszyscy wiedzieli, ile serca wkłada w przygotowanie książek.
Była starszym redaktorem w renomowanym wydawnictwie nowojorskim, specjalizującym się w literaturze pięknej. Uwielbiała swoją pracę. Tam właśnie poznała Matta. Rok przedtem z wielkim przekonaniem kupiła w niewielkiej agencji literackiej w Bostonie prawa na wydanie jego pierwszego tomiku poezji.
Od razu coś między nimi zaiskrzyło, i to mocno. A już po kilku tygodniach wybuchła miłość... w każdym razie dotąd Katie święcie w to wierzyła.
Kiedy teraz schyliła się po paczkę, rozpoznała charakter pisma. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że to pismo Matta.
Omal nie upuściła przesyłki. A po chwili zapragnęła odrzucić ją jak najdalej od siebie.
Nie zrobiła tego jednak. Zawsze sobie to wyrzucała, tę samokontrolę i opanowanie. Wpatrywała się w paczkę. W końcu westchnęła głęboko i rozdarła papier. W środku znalazła mały staroświecki dziennik. Nie zrozumiała. Dopiero po chwili coś ją ścisnęło w dołku.
„Dziennik Suzanne dla Nickolasa” widniał tytuł na okładce, chociaż nie napisał go Matt.
Suzanne?
Nagle w głowie jej się zakręciło, ledwie zachowała przytomność. Matt zawsze milczał jak zaklęty na temat swojej przeszłości. Jednak pewnego wieczoru, kiedy wypili dwie butelki wina, dowiedziała się, że żona Matta miała na imię Suzanne. Ale nie chciał o niej mówić.
Jedyne nieporozumienia między nimi dotyczyły jego milczenia na temat przeszłości. Katie koniecznie chciała się dowiedzieć czegoś więcej, a wtedy Matt jeszcze bardziej się zamykał. Wcale to do niego nie pasowało. Kiedy wreszcie doszło na tym tle do kłótni, przysiągł Katie, że Suzanne nie jest już jego żoną. Ale nie chciał puścić pary z ust.
Kim był Nickolas? Dlaczego Matt przysłał jej ten dziennik?
Katie drżącymi rękami otworzyła brulion. Matt dołączył w nim list. Przeczytała.
Kochana Katie.
Nie potrafię wyrazić, co teraz czuję. Żałuję, że dopuściłem do takiej sytuacji.
Całą winę biorę na siebie. Ty jesteś wspaniała, cudowna, piękna.
Może ten dziennik wyjaśni Ci wszystko lepiej, niż ja bym potrafił.
Jeżeli masz odwagę, przeczytaj go.
Dowiesz się o mojej żonie i synu, o mnie.
Uprzedzam, że pewne fragmenty może Ci będzie trudno czytać.
Nigdy nie sądziłem, że się w Tobie zakocham, ale tak się stało.
Matt
Katie przewróciła stronę.
Kochany Nickolasie, moje ty książątko.
Wiele lat temu zastanawiałam się, czy kiedykolwiek zostanę matką. I przyszło mi do głowy, że warto byłoby co roku robić nagranie wideo dla moich dzieci, mówić im, o czym myślę, jak bardzo je kocham, czym się martwię, z czego śmieję lub dlaczego płaczę.
Bardzo ceniłabym sobie takie taśmy, gdyby moi rodzice rok w rok mówili mi, kim są, co czują wobec mnie, co myślą o świecie.
Niestety, wyszło tak, że nie wiem nawet dobrze, kim byli.
Dlatego postanowiłam robić dla ciebie co roku takie nagranie, ale mam jeszcze jeden pomysł. Będę prowadziła ten pamiętnik, syneczku, i obiecuję wszystko w nim wiernie opisywać.
Kiedy piszę te słowa, masz dwa tygodnie. Chciałabym ci opowiedzieć o czymś, co się zdarzyło przed twoim urodzeniem. Zacznę więc nie od początku, a jeszcze wcześniej.
Piszę tylko dla ciebie, Nick.
Oto jak wygląda historia Nickolasa, Suzanne i Matta.
ZACZNĘ od pewnego ciepłego wiosennego wieczoru w Bostonie.
Pracowałam wtedy w Szpitalu Publicznym Massachusetts. Od ośmiu lat byłam lekarką. Czasem wprost uwielbiałam swoją pracę - zwłaszcza, kiedy pacjenci na moich oczach wracali do zdrowia. Ale dobijała mnie biurokracja i beznadziejna niedoskonałość państwowej służby zdrowia.
Właśnie zeszłam skonana z całodobowego dyżuru. Wybrałam się na spacer ze swoim wiernym labradorem Gustawem, zdrobniale Gusem.
Może opiszę ci siebie z tamtego okresu. Miałam długie jasne włosy, metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Nawet jeśli nie byłam piękna, to chyba też niebrzydka. I uśmiechałam się życzliwie do większości ludzi. Nie szalałam na punkcie swojego wyglądu.
Był piątek wieczór, zapadał zmierzch, powietrze wydawało się krystalicznie czyste. Właśnie mijaliśmy łodzie w kształcie łabędzi w Parku Bostońskim. Często tamtędy chodziliśmy, zwłaszcza kiedy Michael, mój chłopak, pracował, tak jak owego wieczoru.
Gus zerwał się ze smyczy, żeby pogonić za kaczką. Skoczyłam za nim. Wtem przeszył mnie nieopisany ból. Tak silny, że upadłam na ziemię. Zupełnie jakby mnie ktoś dźgał nożem w rękę, w plecy, w szczękę. Jęknęłam. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale coś mi mówiło, że to serce.
Chciałam wołać o pomoc, nie mogłam jednak wydobyć z siebie nawet słowa. Drzewa w parku wirowały nade mną jak karuzela. Obstąpili mnie zatroskani gapie.
Serce? Boże, przecież mam dopiero trzydzieści pięć lat.
- Wezwijcie karetkę! - zawołał ktoś. - To coś poważnego. Ona chyba umiera.
Nie! Chciałam krzyknąć. To niemożliwe.
Oddech miałam coraz płytszy, zapadałam w ciemność, w pustkę. O Boże, myślałam. Suzanne, żyj, oddychaj, nie odchodź.
Musiałam stracić przytomność na dobrych kilka minut. Kiedy się ocknęłam, niesiono mnie do karetki. Łzy płynęły mi po twarzy. Ociekałam potem.
Kobieta w białym fartuchu powtarzała:
- Proszę się nie przejmować. Wszystko będzie dobrze.
Ale wiedziałam, że dzieje się coś złego.
Zebrałam w sobie resztki sił, spojrzałam na nią błagalnie i rwącym głosem szepnęłam:
- Nie dajcie mi umrzeć.
Jeszcze tylko pamiętam, jak wkładano mi maskę tlenową na twarz. Potem ogarnęła mnie śmiertelna słabość.
NAZAJUTRZ przeszłam operację wszczepienia bajpasów w Szpitalu Publicznym Massachussetts. Dostałam zwolnienie z pracy na dwa miesiące. W ciągu okresu rekonwalescencji miałam okazję przemyśleć niejedno. Może po raz pierwszy w życiu trafiło mi się tyle wolnego czasu.
Zastanowiłam się nad swoim zabieganym życiem w Bostonie, nad dyżurami, nadgodzinami, podwójnymi zmianami. Przypomniałam sobie, jak się czułam przed tym nieszczęsnym atakiem. Zrozumiałam, jak dalece odsuwam od siebie prawdę. Przecież w mojej rodzinie od pokoleń chorowano na serce, a mimo to nie zachowałem należytej ostrożności.
Kiedy wracałam do zdrowia, koleżanka opowiedziała mi przypowieść o pięciu piłkach. Zawsze o niej pamiętaj, Nick. Wiele ci może dać.
Posłuchaj.
Wyobraź sobie, że życie polega na żonglowaniu pięcioma piłkami. Ich nazwy to praca, rodzina, zdrowie, przyjaciele i prawość. Wszystkie udaje ci się utrzymywać w powietrzu. Ale pewnego dnia wreszcie do ciebie dociera, że praca jest gumową piłką. Jeżeli ja upuścisz, odbije się i wróci. Pozostałe cztery piłki - rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwość - to szklane kule. Jeśli się którąś upuści, może się obić, wyszczerbić lub nawet roztrzaskać. Kiedy pojmiesz naukę o pięciu piłkach, wkroczysz na drogę budowania równowagi w życiu.
Nick, ja wreszcie pojęłam.
Nickusiu.
Jak się zorientowałeś, piszę o czasach przed poznaniem twojego taty, czyli Matta.
Opowiem ci o doktorze Michaelu Bernsteinie.
Poznałam go w 1996 roku na weselu Johna Kennedy`ego juniora i Carolyn Bessette na Cumberland Island w stanie Georgia. Przyznaję, że do tamtej pory życie nam obojgu układało się jak po różach. Moi rodzice wprawdzie zginęli, kiedy miałam dwa lata, ale na szczęście wychowali mnie kochający dziadkowie w Cornwall, w stanie Nowy Jork. Stamtąd wyjechałam na studia do Lawrenceville Academy w New Jersey, a potem na Uniwersytet Duke`a, a wreszcie trafiłam na Wydział Medyczny Uniwersytetu Harvarda.
Trudno było o lepsze wykształcenie, tyle że po drodze zabrakło lekcji o pięciu piłkach.
Michael również studiował medycynę w Harvardzie, ale poznaliśmy się dopiero na weselu Kennedy`ego. Byłam gościem Carolyn. Michael należał do świty Johna. Wesele przebiegało w magicznej atmosferze, niosło mnóstwo nadziei i obietnic. Może właśnie ten magiczny nastrój zbliżył mnie z Michaelem.
Nastąpiły cztery lata dość skomplikowanego związku. W pewnej mierze pociągała nas ku sobie atrakcyjność fizyczna. Michael był wysokim, czarującym mężczyzną o zaraźliwym uśmiechu. Mieliśmy dużo wspólnych zainteresowań. Oboje też byliśmy pracoholikami.
Wierz mi jednak, Nickolasie, że to jeszcze nie miłość.
Mniej więcej miesiąc po zawale serca obudziłam się któregoś dnia o ósmej rano. Leżałam i napawałam się panującą w mieszkaniu ciszą. W końcu wstałam, poszłam do kuchni, żeby zrobić sobie śniadanie przed wyjściem na rehabilitację.
Aż podskoczyłam, kiedy usłyszałam jakiś hałas. Zdumiał mnie widok Michaela w domu, bo zawsze wychodził przed siódmą. Siedział przy stole w naszym śniadaniowym kąciku.
- Omal mnie nie przyprawiłeś o kolejny zawał - wysapała, uważając to za niezły dowcip.
Michael wcale się nie roześmiał. Poklepał krzesło obok.
Po czym z dobrze mi znanym spokojem oznajmił, że odchodzi. Wymienił trzy powody: po pierwsze, bo nie może ze mną rozmawiać tak jak z kolegami, po drugie, ponieważ nie sądzi, bym po zawale mogła mieć dziecko, a po trzecie, w kimś się już zakochał.
Wybiegłam z kuchni, potem z domu. Tego ranka rozrywał mnie ból gorszy od zawału. Nic mi się nie układało, wszystko szło absolutnie fatalnie.
Uwielbiałam swoja pracę, ale wykonywałam ją w zbiurokratyzowanym wielkomiejskim szpitalu, co mi zupełnie nie odpowiadało.
Harowałam tak ciężko, bo nie postawiłam właściwie na nic innego. Zarabiałam sto dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie, ale wyrzucałam je na kolacje w restauracjach, sobotnio-niedzielne wypady za miasto, niepotrzebne ciuchy.
Przez całe życie marzyłam o dzieciach, aż tu nagle ocknęłam się bez partnera życiowego, bez dziecka, bez planu.
I wiesz, co zrobiłam, malutki?
Skorzystałam z lekcji o pięciu piłkach.
Rzuciłam pracę w szpitalu w Massachussetts. Wyjechałam z Bostonu. Zerwałam z morderczym trybem życia. Przeprowadziłam się tam, gdzie zawsze czułam się szczęśliwa. Przyjechałam tu dosłownie po to, żeby podleczyć serce.
Kręciłam się dotąd w kółko jak chomik biegający po obręczy w klatce. Naciągnęłam życie do granic wytrzymałości, coś musiało puścić. Niestety, pierwsze nie wytrzymało serce.
Dokonałam ogromnej zmiany. Postanowiłam zmienić wszystko.
Nick, posłuchaj.
Przyjechałam na wyspę Martha`s Vineyard niczym zagubiona turystka, targając za sobą bagaż przeszłości, bo nie miałam jeszcze pomysłu, co z nim zrobić. Przez pierwsze miesiące napełniałam spiżarnię zdrową żywnością, wyrzucałam pisma, które przywiozłam ze sobą, aklimatyzowałam się w nowej pracy.
Od piątego do siedemnastego roku życia wszystkie wakacje spędzałam z dziadkami na Martha`s Vineyard. Uwielbiałam tam wracać. Teraz często pod wieczór chodziłam z Gusem na plażę, żeby poganiał za piłką do zachodu słońca.
Ubiegałam się o etat internisty, który przenosi się do Illinois. Zupełnie jakbyśmy się zamieniali na role. On jechał do Chicago, a ja zrywałam z miejskim życiem. Dostałam gabinet sąsiadujący z czterema innym w białym drewnianym domu w Vineyard Haven. Dom liczył sobie ponad sto lat. Na frontowym ganku stały cztery antyczne fotele na biegunach.
Określenie „lekarz wiejski” brzmiało w moich uszach cudownie, jak dzwonek na przerwę w starej wiejskiej szkole. Wywiesiłam zatem stosowną tabliczkę: SUZANNE BEDFORD - LEKARZ WIEJSKI.
W drugim miesiącu mojego pobytu na Matha`s Vineyard zjawili się pacjenci. Emily Howe, lat siedemdziesiąt, szacowna członkini Cór Rewolucji Amerykańskiej, kobieta z charakterem, przeciwna wszystkiemu, co się zdarzyło po roku 1900. Diagnoza: bronchit. Rokowania: dobre.
Dorris Lathem, dziewięćdziesiąt trzy lata, dama, która przeżyła trzech mężów, jedenaście psów i pożar domu. Końskie zdrowie. Diagnoza: staruszka. Rokowania: będzie żyła wiecznie.
To było coś dla mnie. Poczułam się jak w środku bajki oddalonej o milion mil od mojego życia w Bostonie.
Nareszcie znalazłam swój dom.
Nickolasie.
Oczywiście nie miałam pojęcia, że tu spotkam miłość swego życia. Gdybym wiedziała, natychmiast, bez wahania, rzuciłabym się w ramiona tatusia.
Kiedy przyjechałam na Martha`s Vineyard, dręczyły mnie same wątpliwości. Nie mogłam podjąć decyzji, gdzie zamieszkać. Jeździłam po wyspie w nadziei, że gdzieś usłyszę wskazówkę: „tu jest dom dla ciebie”, „rozgość się tutaj”, „już nie szukaj”.
Północną część wyspy zawsze noszę w sercu, bo spędziłam tam wiele cudownych wakacji. Rozpościerała się jak książka dla dzieci z obrazkami, przedstawiająca farmy i płoty, polne drogi i skały. Południowa część wyspy stanowiła labirynt ścieżek, klombów, latarni i przystani. Wreszcie moje serce podbił domek rybacki z przełomu wieku. Do dziś go uwielbiam. Poczułam się w nim jak u siebie.
Wymagał odremontowania, ale najważniejsze, że nadawał się na zimę. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Staroświeckie belki u sufitu. Cały parter przeszklony z widokiem na morze. Wrota wielkie jak w stodole, rozsuwane na obie strony, zapraszały niejako świat z zewnątrz do środka.
Wyobrażasz sobie, Nick, życie prawie jak na plaży? Uskrzydlała mnie jedna myśl, że podjęłam słuszną decyzję. Zamieszkałam więc między Vineyard Haven a Oak Bluffs. Czasem przyjmowałam pacjentów u siebie albo jeździłam do nich na wizyty domowe, ale najczęściej pracowałam w szpitalu Martha`s Vineyard albo w przychodni w Vineyard Haven. A jednocześnie odbywałam rehabilitację.
Byłam sam, nie licząc Gusa, ale nie narzekałam. Może dlatego, że sama nie wiedziałam, kogo mi naprawdę brakuje - twojego taty czy ciebie.
Nick.
Któregoś dnia zajechałam pod dom po powrocie ze szpitala Martha`s Vineyard i nie miałam pojęcia, kto też, do licha, siedzi na moim ganku. Nie mógł to być elektryk, monter telefoniczny ani fachowiec od telewizji kablowej - bo wszyscy oni odwiedzili mnie poprzedniego dnia.
Nie, to był Matt, malarz, który miał mi pomóc w pracach wykończeniowych wymagających drabiny, gniazdka albo pędzla.
Obeszliśmy dom, pokazałam mu niedomykające się okna, wypaczone podłogi, przeciek w łazience. Poza tym cały dom aż się prosił o skrobanie i malowanie.
Mimo całego uroku miał sporo drobnych usterek.
Matt okazał się nieoceniony. Zapisywał, zadawał drobiazgowe pytania, obiecał wszystko naprawić do końca tysiąclecia. Następnego. Od razu zawarliśmy porozumienie.
Wtem życie nabrało różowych barw. Miałam nową ukochaną pracę i malarza pokojowego cieszącego się dobrą renomą.
Kiedy zostałam wreszcie sama w swoim domku nad morzem, wyrzuciłam ręce do góry i zakrzyknęłam: „Hura!”
Kochany Nicku.
Pamiętasz malarza, o którym ci opowiadałam? Nazajutrz zabrał się od rana od gruntownego odświeżania domu. A wiem o tym, bo zostawił mi bukiet przepięknych polnych kwiatów - różowych, czerwonych, żółtych, fioletowych, ustawionych elegancko w słoju przed wejściem. Cudowny, miły gest, ujmująca niespodzianka.
Do kwiatów dołączył liścik:
Droga Suzanne
Światła w kuchni jeszcze się nie palą, ale oby chociaż te kwiaty rozjaśniły Ci dzień.
Może byśmy się spotkali w wybranym przez Ciebie czasie i celu.
Picasso - ostatnio raczej Twój malarz pokojowy
Osłupiałam. Odkąd Michael Bernstein mnie zostawił, unikałam wszelkich spotkań.
Usłyszałam, że mój malarz gdzieś stuka, wyszłam na ganek. Siedział w kucki na stromym, spadzistym dachu.
- Hej, Picasso! - zawołałam. - Dzięki za piękne kwiaty.
- Ależ proszę. Przypominały mi ciebie.
- Nieźle trafiłeś. To moje ulubione.
- Suzanne, nie miałabyś ochoty wyrwać się, żeby coś zjeść, albo na przejażdżkę, albo pograć w scrabble? Coś pominąłem?
...
akinorew12