Mow mu panie.txt

(49 KB) Pobierz
Autor: Gordon Dickson
Tytul: M�w mu: panie

(Call Him Lord)

Z "NF" 2/96

                            Gdy przyby�, dow�dc� mi by�
                            - Przeto go pozna�em
                            P�niej wszak mnie zawi�d�
                            - Przeto �mier� mu zada�em
                                          Z pie�ni giermka

   Wraz ze s�o�cem, kt�re codziennie wynurza si� zza wzg�rz 
Kentucky, obudzi� si� Kyle Arnam. Dzie� mia� trwa� 
jedena�cie godzin i czterdzie�ci minut. Kyle wsta�, ubra� 
si� i wyszed� osiod�a� myszatego wa�acha oraz siwego ogiera.  
Wskoczy� na ogiera i przez jaki� czas cwa�owa� na nim, p�ki 
�nie�nobia�ego karku zwierz�cia nie przesta�a wygina� 
gniewna furia. Potem przywi�za� konie przed kuchennym 
wej�ciem i poszed� na �niadanie.  
   Wiadomo��, kt�r� otrzyma� przed tygodniem, le�a�a obok 
talerza z jajkami na bekonie. Teena, jego �ona, sta�a przy 
desce do krojenia, zwr�cona do niego plecami. Usiad� i 
jedz�c ponownie odczyta� list.  
   "...Ksi��� b�dzie podr�owa� incognito, pod jednym z 
rodowych tytu��w, jako hrabia Sirii North i nie nale�y go 
tytu�owa� Wasz� Wysoko�ci�. M�w mu: panie".  
   - Dlaczego to musisz by� ty? - wyrzuci�a z siebie Teena.  
   Podni�s� wzrok, ale nadal widzia� tylko plecy �ony.  
   - Teena... - zawiesi� g�os ze smutkiem.  
   - No, s�ucham.  
   - Moi przodkowie byli stra�nikami, osobist� ochron� jego 
przodk�w, jeszcze w czasach wojen zdobywczych przeciwko 
obcym. Ju� ci to m�wi�em - przerwa�. - Moi pradziadowie 
ratowali ich przed �mierci�, nawet gdy pozornie nie 
zanosi�o si� na niebezpiecze�stwo. Cho�by wtedy, gdy jak 
grom z jasnego nieba spada� na nasz� flot� kr��ownik Rakich, 
got�w zaatakowa� nasz statek flagowy; sam imperator musia� 
rami� w rami� z innymi walczy� o �ycie.  
   - Zgoda, tylko �e po obcych nie ma ju� �ladu, a imperator 
ma tysi�ce innych �wiat�w! Dlaczego jego syn nie mo�e 
odbywa� swej podr�y dojrza�o�ci gdzie indziej? Dlaczego 
musia� wybra� Ziemi� - i ciebie?  
   - Bo istnieje tylko jedna Ziemia.  
   - I tylko ty jeden, prawda?  
   Kyle westchn�� z rezygnacj�. Po �mierci matki jego 
wychowaniem zajmowali si� ojciec oraz wuj i w sprzeczkach z 
Teen� zawsze czu� si� bezbronny. Wsta� od sto�u, podszed� do 
�ony i k�ad�c r�ce na jej ramionach pr�bowa� j� delikatnie 
obr�ci� do siebie. Bezskutecznie.  
   Ponownie westchn�� i podszed� do szafki z broni�. Wyj�� 
za�adowany pistolet i wsadzi� go do dobrze dopasowanej 
wypuk�ej kabury, kt�r� potem zaczepi� do pasa z lewej 
strony. Nast�pnie wybra� sztylet o ciemnej r�koje�ci z 
sze�ciocalowym ostrzem i pochyliwszy si�, umie�ci� go w 
pochwie wewn�trz wysokiej cholewy buta. Naci�gn�� mankiet 
spodni i wyprostowa� si�.  
   - On nie ma prawa tu przebywa�! - m�wi�a gwa�townie Teena 
wci�� nie odwracaj�c si� do m�a. - Dla turyst�w istniej� 
specjalnie wyznaczone skanseny i pensjonaty.  
   - Nie jest turyst� i dobrze o tym wiesz - odpar� 
cierpliwie Kyle. - Jest najstarszym synem imperatora. Jego 
prababka pochodzi�a z Ziemi, podobnie jak st�d pochodzi� 
b�dzie jego �ona. Cz�onkowie co czwartej generacji linii 
w�adc�w musz� si� po��czy� w�z�ami ma��e�skimi z 
rodowit� Ziemiank�.  Takie jest prawo. Nadal. - Wdzia� 
sk�rzan� kurtk� i zapi�� na dole zamek b�yskawiczny, by nie 
wystawa�a kabura pistoletu. Odwr�ci� si� do drzwi, ale w 
po�owie ruchu zatrzyma� si�.  
   - Teena? - powiedzia� cicho.  
   Nie odpowiedzia�a.  
   - Teena! - powt�rzy� g�o�niej. Podszed� do �ony i 
ponownie spr�bowa� j� do siebie obr�ci�. I ponownie si� 
opar�a. Tym razem jednak Kyle nie zrezygnowa�.  
   Nie by� zbyt postawnym m�czyzn� - raczej �redniego 
wzrostu, o okr�g�ej twarzy - a jego spadziste ramiona, cho� 
masywne, nie wygl�da�y zbyt imponuj�co. Odznacza� si� jednak 
niezwyk�� si��: owijaj�c wok� d�oni grzyw� ogiera 
potrafi� zmusi� go do ukl�kni�cia, czego nie umia� dokona� nikt 
inny. Bez najmniejszego wysi�ku odwr�ci� �on� do siebie.  
   - Mo�e jednak mnie wys�uchasz - zacz��, lecz zanim zd��y� 
co� doda�, w jednej chwili opu�ci�a j� ca�a gniewna 
zaci�to��. Rozdygotana przywar�a do niego.  
   - Przez niego tylko sobie biedy napytasz! Wiem, �e tak 
b�dzie! - wyrzuca�a z siebie zduszone s�owa, wtulona w jego 
kurtk�. - Nie id�, Kyle'u! Nie ma prawa, kt�re by ci� do 
tego zmusi�o!  
   Ze �ci�ni�tym i suchym gard�em pog�adzi� mi�kkie w�osy 
�ony. Nie mia� co odpowiedzie�. Jej pro�ba by�a niemo�liwa 
do spe�nienia. Od czas�w, gdy promienie s�o�ca po raz 
pierwszy pad�y na z��czone pary m�czyzn i kobiet, w takich 
chwilach jak ta �ony przywiera�y do m��w i b�aga�y o co�, 
co si� nie mog�o spe�ni�. I tak jak teraz Kyle Teen�, 
m�czy�ni obejmowali swoje kobiety, jak gdyby wierz�c, �e 
zrozumienie mo�e przenikn�� z jednego cia�a do drugiego. I 
milczeli, bo brak im by�o s��w.  
   Kyle przez chwil� jeszcze tuli� �on�, a potem delikatnie 
odsun�� j� od siebie i wyszed�.  Wsiad� na ogiera, a wa�acha 
chwyci� za uzd�. Gdy odje�d�a�, widzia� Teen� przez szyb�. 
Ju� nie p�aka�a - z pochylon� g�ow� i opuszczonymi ramionami 
sta�a bez ruchu tam, gdzie j� zostawi�.  
 
   P�dzi� przez zalesione wzg�rza Kentucky. Dotarcie do 
wyznaczonego miejsca zaj�o mu ponad dwie godziny. Zjecha� 
ze stromizny wg�rza wprost na utrzymany w wiejskim stylu 
drewniany dworek. W bramie dostrzeg� wysokiego brodatego 
m�czyzn� odzianego w str�j, jaki nosi�o si� na niekt�rych z 
M�odszych �wiat�w.  
   Gdy podjecha� bli�ej, zauwa�y�, �e m�czyzna ma posiwia�� 
brod�, za� ponad prostym i w�skim nosem oczy nabieg�e krwi�, 
otoczone podk�wkami, jak od zmartwienia czy niewyspania. 
Przygryza� wyra�nie zas�piony usta.  
   - Jest na dziedzi�cu - odezwa� si�, gdy Kyle stan�� przy 
nim. - Nazywam si� Montlaven i jestem jego nauczycielem. Ju� 
czeka, gotowy do podr�y. - Pociemnia�e oczy wpatrywa�y si� 
w Kyle'a jakby z niem� pro�b�.  
   - Nie zbli�aj si� do �ba ogiera - ostrzeg� Kyle i doda�: 
- Prowad� mnie.  
   - Ten ko� to chyba nie dla niego, co...? - spyta� 
Montlaven i odsun�� si�, zerkaj�c nieufnie na pot�ne 
zwierz�.  
   - Nie - uspokoi� go Kyle. - Pojedzie na wa�achu.  
   - B�dzie chcia� siwka...  
   - To niemo�liwe, nawet gdybym na to pozwoli�. Tylko ja go 
mog� dosiada�. Poka� mi drog�.  
   Montlaven odwr�ci� si� i ruszy� przez poro�ni�ty 
trawnikiem dziedziniec, na kt�ry z trzech stron wychodzi�y 
okna dworku.  W wygodnym ogrodowym fotelu przy basenie 
siedzia� niespe�na dwudziestoletni wysoki ch�opak z grzyw� 
p�owych w�os�w; na trawie obok le�a�y dwa wypchane juki. Na 
widok Kyle'a i nauczyciela podni�s� si�.  
   - Wasza Wysoko�� - odezwa� si� Montlaven - oto Kyle 
Arnam, kt�ry przez trzy nast�pne dni ma pe�ni� rol� ochrony 
osobistej Waszej Wysoko�ci.  
   - Dzie� dobry, stra�niku... to znaczy, Kyle'u. - Ksi��� 
u�miechn�� si� z figlarn� zaczepk�. - No, mo�esz ju� zej�� z 
konia.  
   - Dla ciebie przeznaczony jest wa�ach, panie - wyja�ni� 
Kyle.  
   Ksi��� wlepi� w niego wzrok, a nast�pnie odrzuci� g�ow� 
do ty�u i roze�mia� si�.  
   - Cz�owieku, wiesz, jak ja je�d��!? M�wi� ci!  
   - Ale nie na tym koniu, panie - odpar� Kyle beznami�tnie. 
- Tylko ja go mog� dosiada�.  
   Ksi��� wytrzeszczy� oczy, u�miech znik� z jego twarzy, 
lecz prawie natychmiast powr�ci�.  
   - No i co ja mam robi�? - Wzruszy� szerokimi ramionami. - 
Poddaj� si�, zreszt� jak zawsze. No, powiedzmy. - Pos�a� 
Kyle'owi szeroki i, mimo lekko �ci�gni�tych ust, szczery 
u�miech. - Zgoda.  
   Podszed� do wa�acha - i nag�ym skokiem znalaz� si� na 
jego grzbiecie. Zaskoczony ko� parskn�� i przysiad� na 
zadzie, lecz zaraz si� uspokoi�, gdy d�ugie palce m�odzie�ca 
zacisn�y si� fachowo na cuglach, a druga d�o� poklepa�a 
szary kark zwierz�cia. Ksi��� uni�s� brwi spogl�daj�c na 
Kyle'a, lecz ten siedzia� nieporuszony.  
   - Zak�adam, �e jeste� uzbrojony, m�j zacny Kyle'u? - 
spyta� ksi��� z lekk� kpin�. - Na wypadek, gdyby� musia� 
mnie broni� przed hord� rozw�cieczonych tubylc�w?  
   - Twoje �ycie jest w moich r�kach, panie - odpar� Kyle.  
Rozpi�� sk�rzan� kurtk�, by pokaza� pistolet, i zaraz 
ponownie j� zapi��.  
   - Will - Montlaven po�o�y� swojemu podopiecznemu r�k� na 
kolanie - nie daj si� ponie�� lekkomy�lno�ci, ch�opcze. To 
Ziemia. Jej mieszka�cy s� lud�mi innej klasy i obyczaj�w.  
Zastan�w si� dobrze, zanim...  
   - Och, daj spok�j, Monty! - uci�� ksi���. - B�d� r�wnie 
skromny i nie rzucaj�cy si� w oczy, r�wnie archaiczny i 
niezale�ny jak ca�a reszta. My�lisz, �e mam kurz� pami��?  
Zreszt� i tak do czasu, gdy przy��czy si� do mnie m�j 
kr�lewski ojciec, up�yn� zaledwie trzy dni czy co� ko�o 
tego. A teraz - pozw�l mi jecha�!  
   Odwr�ci� si� raptownie w siodle, wtuli� w kark wa�acha i 
ruszy� jak strza�a w stron� bramy. Gdy znik� po drugiej 
stronie, Kyle �ci�gn�� z ca�ych si� uzd�, z trudem 
utrzymuj�c w miejscu rozta�czonego ogiera, kt�ry rwa� si� do 
galopu w �lad za wa�achem.  
   - Podaj mi juki ksi�cia - poleci� staremu nauczycielowi.  
   Montlaven pochyli� si�, podni�s�szy torby z trawy i poda� 
Kyle'owi. Ten przytroczy� je mocno obok swoich juk�w 
umieszczonych po bokach k��bu konia. Zauwa�y� �zy w oczach 
Montlavena.  
   - To wspania�y ch�opak, zobaczysz. Przekonasz si�! - Na 
zwr�conej ku g�rze twarzy Montlavena malowa�o si� nieme 
b�aganie.  
   - Na razie jestem przekonany, �e pochodzi ze wspania�ej 
rodziny i zrobi� dla niego wszystko, co w mojej mocy - 
odpar� spokojnie Kyle i skierowa� rumaka w stron� bramy.  
   Po ksi�ciu nie by�o ani �ladu. Kyle nie mia� jednak�e 
k�opot�w z odszukaniem go - �lady kopyt wa�acha w br�zowej 
ziemi wyra�nie wskazywa�y kierunek. Min�� k�p� sosen i 
znalaz� si� na otwartej przestrzeni. Ksi��� siedzia� na 
trawiastym zboczu i spogl�da� w niebo przez lunet�.  
   Kiedy Kyle zsiad� z konia, ch�opak oderwa� oczy od 
przyrz�du i bez s�owa mu go poda�. Kyle przy...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin