Magic Rises tłum 18_6.doc

(2402 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Magic Rises

Rozdział 18 / 6

 

tłumaczenie:    Afrit Tenk

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                            Krótkie przejście kończyło się klatką schodową. Niech i tak będzie. Im więcej czasu mogłam kupić moim ludziom, tym lepiej.

              Wspięłam się na następną kondygnację. Rozpościerał się przede mną okrągły pokój, górne piętro małej wieży, nakrytej prostym dachem. Łukowate okna zmieniły ściany w ażurową układankę z kamienia i nocnego nieba. Miejsce dobre, jak każde inne.

              Powietrze mocno pachniało dymem. Po lewej i prawej zamek płonął. Płomienie buchające z pęknięć rozłupywały kamienne ściany.

              Wampiry deptały mi po piętach.

              Ustawiłam się na środku pokoju i uniosłam miecz. Pewnie mogłabym chwycić kilku nieumarłych swoim umysłem, ale wyćwiczony Pan Nieumarłych walczyłby o kontrolę, a podwładni Hugh raczej nie byli słabymi amatorami.

              Pierwszy wampir wylazł z otworu wejściowego i przesunął się na prawo. Poruszał się na czterech, jak gdyby nigdy w życiu nie chodził na dwóch nogach. Gruba, blada skóra Zaraz mnie chuj strzeli… jasna, gruba skóra i węzłowate mięśnie – ile jeszcze razy mam to czytać? Ten w dodatku był sprzed Zmiany, czyli grzebień na grzbiecie i wielkie szczeny… To też już wiemy :P  Takie kawałki to już mogę sama z pamięci pisać… Jak wygląda Curran… O ponurej twarzy Dereka… O łysym, wyglądającym idealnie przeciętnie Saimanie… O Zmianie… O falach magii i techniki… I tak w kółko… 

              Im starszy wampir, tym więcej patogenu Immortus zmieniało pierwotnie ludzkie ciało. U tego przemiana była posunięta bardzo daleko. Nie wyglądało na to, żeby kiedyś w ogóle był człowiekiem.

              Krwiopijca wgapiał się we mnie jarzącymi się, czerwonymi ślepiami – jak dwa węgielki w ognisku. Zetknęłam się już wcześniej z wampirami sprzed Zmiany i zawsze miało to związek z moim ojcem. One nie powinny były istnieć. Przed zmianą nie mieliśmy magii, a jednak one tu były, zabójcza, nekromancka obrzydliwość.

              Następny krwiopijca dołączył do pierwszego. Gapiły się na mnie wygłodzonymi oczami, wypełnionymi… [niech zgadnę: miłością do tęczowych jednorożców albo szczęśliwych misiów :P]

              … wypełnionymi bezmyślnym, nieskończonym głodem. Gdyby dać im wolną rękę, rozszarpałyby mnie i zabijały aż skończyłyby im się ofiary. Tylko stalowa klatka woli Panów Umarłych trzymała ich w ryzach.

              Pierwszy z wampirów rozwarł szczęki i wyraźny, zimny, męski głos wydostał się spomiędzy nich. – Odłóż miecz. Połóż ręce na karku.

              Spojrzałam na niego bez słowa. Czułam umysł nieumarłego – nienawistne światełko w prawie pustej czaszce.

              - Odłóż miecz albo będziemy musieli cię obezwładnić.

              Obezwładnic mnie… huh… - Może spróbujecie?

              Wampir rzucił się na moje nogi. Cięłam przez jego kark. Ostrze ledwie go dotknęła. Wycofał się. Nieumarła krew kapała na podłogę. Wołała mnie, magią w niej zawarta drżała i skręcała się, żyjąc swoim własnym życiem.

              - Nie ma potrzeby używać przemocy.

              Zaśmiałam się. Błyszczące iskierki umysłu wampira prześladowały mnie. Zawsze pragnęłam taką zmiażdżyć. Po prostu ścisnąć ją mają magią, aż trzaśnie, jak pchła złapana między dwa paznokcie. [No fe. Widać, że Gordonowie bardzo kochają swoje psy :P ]

Nigdy przedtem nie próbowałam tego zrobić. Zawsze musiałam ukrywać swoja magię.

              Nieumarli poruszyli się, zajmując dogodne pozycje. Zaraz przypuszczą atak.

              Kiedy pilot kontroluje umysł wampira, który umiera, to jego mózg myśli, że tez umiera. Są tego dwa możliwe skutki – powiedziałam, zbierając magię. – Pierwsze, pilot zapada w katatonię. Drugie, dostaje obłędu.

              Wampiry wciąż gapiły się na mnie.

              Które z was to będzie?

              - Łapać ją – powiedział męski głos.

              Sięgnęłam moja magią, chwyciłam najbliższe nieumarłe umysły i ścisnęłam. Głowy wampirów po mojej prawej eksplodowały. Krwawa mgiełka zrosiła kamienie i sąsiednie wampiry.  Nieumarła krew rozlewała się po kamiennej posadzce. Dwa wampiry z tyłu krzyknęły wysokim, kobiecym głosem; był to bezmyślny, bełkotliwy skowyt.

              Jeden wampir skoczył na mnie. Machnęłam Zabójczynią i schwyciłam więcej umysłów, i znowu ścisnęłam. Więcej głów eksplodowało, nieumarła krew rozpryskiwała się, zakwitając jak karmazynowe goździki. Jej magia błagała mnie, bym ja dotknęła.

              Następny krwiopijca skoczył, podczas gdy trzeci próbował wbić mi szpony w plecy. Miażdżyłam ich umysły, jeden za drugim, az pozostał tylko jeden – ten, którego pilot rozkazał mi się poddać.

              Gorący karmazyn barwił kamienie wieży wokół mnie. Spowił mnie jego zapach. Magia rozlanej krwi wzywała mnie, przyciągała, błagała, oczekiwała i zapraszała, jak ocierający się kot. Co miałam do stracenia?

              Sięgnęłam do niej i odpowiedziałam na zew krwi.

              Nieumarła czerwień popłynęła do mnie strugą, wylewając się z bezgłowych zwłok, scalając się w strumienie, jak naczynia włosowate skupiające się w grubsze żyły. Gęsta, kleista ciecz skupiła się koło moich nóg. Ścisnęłam  lewą rękę i pozwoliłam krwi z rozcięcia skapywać do kałuży czerwieni poniżej.

              Pierwsza kropla spadła i poczułam jej reakcję, jak zastrzyk adrenaliny obejmujący całe ciało. Krew wygięła się obok  mnie, nagle robiąc się plastyczna. Pokryła moje stopy, nogi, biodra i wspinała się wyżej, przykrywając moje ciało. Nie była dobrze uformowana; to nie była jeszcze zbroja, ale elastyczny płaszcz, który był jak dodatkowa warstwa skóry, owinięta wokół mnie, jak karmazynowy jedwab. Czułam się jak we śnie.

              Samotny wampir przyklęknął i pochylił głowę. – Moja pani – powiedział pilot.

              Uniosłam dłoń. Krwawy jedwab spłynął w dół przedramienia, utwardzając się w formie prawie metrowego kolca. Wyprostowałam rękę. Oczy krwiopijcy zabłysły jasną czerwienią – Pan Umarłych opuścił jego umysł – i wbiłam kolec w jego czaszkę, rozwalając tę żałosną namiastkę mózgu.

              Kolec rozpadł się w pył. Krwiopijca pochylił się i przewrócił. Przesunęłam się, a krew wraz ze mną, elastyczna i lekka. Zatem tak tworzyło się zbroję z krwi.

              Ryk przedarł się przez noc. Olbrzymi lamassu spłynął z nieba wprost na mnie. Łuski na jego podbrzuszu jarzyły się pomarańczowo, odbijając płomienie w dole. Piękny… Ogromny, jak żywy smok. Obniżył lot i walnął w dach wieży. Posypały się kamienie. Kawałek uderzył w moje ramię i odbił się od zbroi. Wiatr, który robił skrzydłami owiał moją twarz.

              Odwrócił się i natarł na mnie.

              Rzeczywistość uderzyła w mój otumaniony magią mózg, roztrzaskując przypominającą sen mgiełkę.

              O  kurwa.

*  *  *

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prawie :P Za chuda i za goła↑

Wciąż za goła :D

No prawie :P ↑

Cenimy zbroje wyżej niż sukienki  J

 

z przymrużeniem oka

bo tak i już

współczesna wersja skórzanej zbroi

 

Będziemy niedługo płakać

 

 

 

 

 

 

 

 

 

             

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin