Romans na niby-rozdziały 1-8.docx

(136 KB) Pobierz

Strona105

3166_77710302819_77082472819_2207652_1732524_n

 

 

 

 

 

„Romans na niby”


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Zapowiadał się tak piękny jesienny dzień, że Bella bez namysłu postanowiła pójść do pracy pieszo. Była zadowolona, że założyła swój nowy wełniany kostium, ponieważ wiał rześki październikowy wiaterek. Mimo to świeciło słońce, a w jego promieniach nabierały blasku czerwone, złote i żółte liście drzew, rosnących wzdłuż cichych uliczek mieszkaniowej dzielnicy Forks.

Idąc Bella słyszała miły chrzęst suchych liści pod stopami. Kiedy przechodziła pod okazałym klonem, żółty liść opadł jej na włosy tworząc malowniczą jasną plamę na jej ciemnych, miedzianych lokach.

Na pobliskim trawniku sześcioro dzieci ułożyło ogromny stos z suchych liści i teraz świetnie się bawiły wskakując w sam jego środek. Przez moment Bella miała ochotę dołączyć do nich, ale po chwili z uśmiechem pokręciła głową. Nawet dzieciom ciężko będzie wytłumaczyć się, dlaczego ich ubrania są takie zakurzone, a co dopiero jej. Rozsądne, pracujące kobiety nie robią takich rzeczy. A przynajmniej nie przed pracą, dodała w myślach. I nie wtedy, kiedy mają na sobie nowy kostium.

Na rogu ulicy skręciła i znalazła się na terenie Uniwersytetu Olympic. Na widok dziedzińca otoczonego różnokolorowymi jesiennymi drzewami poczuła, że ściska ją w gardle.

Cieszyła się z powrotu do miejsca, gdzie pory roku tak wyraźnie się od siebie odróżniają. Stęskniła się za powolnym rytmem przyrody, za rozkwitem delikatnej wiosennej zieleni, za bujnością lata, która przechodzi potem w bogactwo jesiennych barw...

– I wreszcie w lodowatą zimę – zamruczała do siebie. Zobaczymy, czy będzie w takim nastroju za kilka miesięcy, brnąc w śniegu po kolana i marznąc od podmuchów lodowatego arktycznego wiatru. Wtedy prawdopodobnie pożałuje, że nie jest w Arizonie.

Na myśl o tym miejscu opuścił ją dobry humor. Wróciły smutne wspomnienia. Nic, postanowiła stanowczo, nic nie zmusi jej do powrotu do Arizony.

Była trochę niesprawiedliwa. Przecież w końcu sam stan Arizona nic jej nie zawinił. Chodziło tylko o paru jego mieszkańców.

Usłyszała, że ktoś ją woła i odwróciła się. Kilkadziesiąt metrów za sobą zobaczyła ubraną w kraciastą marynarkę kobietę, która pomachała jej i przyspieszyła kroku.

Angela Weber ma widocznie poranne wykłady, pomyślała Bella i zawróciła, żeby się z nią przy witać.

– O czym tak myślałaś, Bella? – Angela oddychała ciężko. – Biegłam za tobą, wołałam, ale ty nic nie słyszałaś.

– Przepraszam, podziwiałam drzewa.

– Są piękne, prawda? – Angela, idąc u boku Bella, szurała nogami po suchych liściach. – Mam tylko nadzieję, że taka pogoda utrzyma się przez następne dwa tygodnie, aż do Święta Jesieni. W tym roku tak późno je organizują, że być może drzewa zupełnie nie będą już miały liści.

– I co wtedy? Nie będzie żadnego święta?

– Coś ty! Odwołanie Święta Jesieni równa się rezygnacji z najważniejszej imprezy Uniwersytetu. Niezależnie od wszystkiego, będziemy je obchodzić. Zobaczysz, że ci się spodoba.

Bella wzruszyła ramionami.

– Czy to nie tylko jeszcze jeden uliczny festyn?

– Zaufaj mi – roześmiała się Angela. – Nie da się go opisać ani wytłumaczyć, na czym polega. To trzeba przeżyć. Nie biorąc w tym udziału, nie możesz czuć się naprawdę związana z Olympic. A jakie masz plany na ten weekend? – Spojrzała na Bella.

– Zawieszę półki na książki w salonie. Dlaczego pytasz?

Oczy Angela rozbłysły.

– Mam nadzieję, że znalazłaś przystojnego stolarza?

Powinnam była przewidzieć to pytanie, westchnęła w duchu Bella.

– Chociaż ty mnie oszczędź – poprosiła. – Czy nie wystarczy, że moja szefowa uważa, że jej siostrzeniec byłby dla mnie idealną partią? Muszę z nią pracować, więc nie mogę jej po prostu powiedzieć, że randka z Benjaminem to ostatnia rzecz, na którą miałabym ochotę. A kiedy jeszcze moi przyjaciele zaczynają mnie swatać, to...

– Cóż, przyznaj sama, że stanowisz wyzwanie – odparła rozbawiona Angela. – Jesteś tu już cztery miesiące i najwyraźniej nie spotkałaś jeszcze żadnego interesującego mężczyzny. Gdyby tobie samej na tym zależało...

– To nieprawda. Weźmy na przykład Aroa Volturiia. Spędziłam z nim dużo czasu w zeszłym tygodniu, kiedy lecieliśmy do Minneapolis na tę konferencję poświęconą pomocy finansowej dla studentów.

– Rektor Volturii się nie liczy. Ma pięćdziesiąt trzy lata, sześcioro wnucząt i jeśli zostawiłby swoją żonę dla asystentki dyrektora do spraw socjalnych, na Uniwersytecie ogłoszono by koniec świata.

Angela, jeśli masz na myśli „wolny mężczyzna”, to nie mów „interesujący”.

– Doskonale wiesz, co chciałam powiedzieć.

– Nie szukam sobie faceta. – Ton Belli był stanowczy. Może zbyt stanowczy, zreflektowała się, widząc podejrzenie w oczach Angela. Spróbowała wszystko obrócić w żart. – Nie potrzebuję żadnego mężczyzny do pomocy. Sama poradzę sobie z półkami. Parę desek, podpórek, śrubokręt, wiertarka... I po co tu stolarz?

– Jak najbardziej jestem za samowystarczalnością. Poza tym nikt tu nie mówi o poważnym związku. Ale skoro zbliża się Święto Jesieni i tak w ogóle...

– Wiem, co się dzieje. – Bella pstryknęła palcami. – To taka choroba, Angela. Kiedy jest się świeżo po zaręczynach, wydaje się, że każdy człowiek powinien stanowić połowę pary. Ale nie martw się, to z czasem przechodzi. Weź po prostu dwie aspiryny...

– Już dobrze, poddaję się. Niech zajmie Się tobą twoja szefowa. Może Benjamin nie okaże się wcale taki zły.

– Nie śmiej się ze mnie. Aż mnie ciarki przechodzą na samo wspomnienie. W zeszłym tygodniu nie byłam w stanie znaleźć żadnego wiarygodnego wykrętu i musiałam pójść na kawę z Benjaminem.

– I co, tak tragicznie?

– Gorzej.

– To wcale nie znaczy, że wszyscy mężczyźni w Forks są tacy. Felix ma nowego kolegę w pracy...

– Sądziłam, że się dogadałyśmy. Angela jakby wcale jej nie słuchała.

– Spytam Felixa, czy jego kolega nie chciałby pójść na Święto Jesieni razem z nami. Stanowilibyśmy niezłą czwórkę. Wiesz, to nie jest ta sama frajda, jeśli się przyjdzie samemu.

Bella stanęła na pierwszym stopniu schodów prowadzących do budynku administracji. Spojrzała na przyjaciółkę.

– Powiedziałabym, że doceniam twoje starania, gdyby naprawdę tak było. Ale ja nie potrzebuję pomocy, Angela. Mam pracę, która mnie absorbuje, mam różnych znajomych, w których towarzystwie dobrze się czuję. Ale chyba zwariuję, jeśli zaczniecie mnie umawiać na randki. Czy nie zapomniałaś o swoich wykładach?

Angela westchnęła, spojrzała na zegarek i odwróciła się w kierunku budynku nauk humanistycznych.

– Nikt ci nie proponuje wyjścia za mąż w przyszłym tygodniu, Bella, ale nie zaszkodziłoby ci trochę zabawy! – rzuciła odchodząc.

Bella pokręciła głową. Uśmiechając się smutno, weszła na schody. Tak łatwo jest uszczęśliwić Angela, pomyślała idąc do swojego biura. Szkoda, że je dzisiaj służbowy lunch, i to w dodatku z kobietą. Miło byłoby zakomunikować Angela, że umówiła się, nawet jeśli oznaczałoby to późniejsze przesłuchanie.

 

W biurze do spraw pomocy finansowej dla studentów dużego uniwersytetu pracy nigdy nie brakowało.

W ciągu czterech miesięcy swojej pracy tutaj Bella zorientowała się, jak bardzo wszyscy są tu zajęci. Olympic było nie tylko uczelnią prestiżową, ale prywatną i ogromnie drogą, a to znaczyło, że większość studentów potrzebowała pomocy, aby opłacić swoją naukę. Październik, kiedy zaczęły napływać podania na rozpoczynający się rok akademicki, zapowiadał się szczególnie gorąco.

Zanim nadeszło południe, Bella była przeświadczona, że rozmawiała już z polową studentów. Wstała od biurka w momencie, kiedy telefon znowu zaczął dzwonić. Czuła się trochę winna, że nie podnosi słuchawki. Ale był to ostatni moment, żeby się stąd wyrwać.

– Opuszczam ten dom wariatów – zwróciła się do swojej sekretarki. – Idę na lunch z panią Brandon, żeby przedyskutować zmiany w systemie stypendialnym dla studentów wydziału dziennikarstwa. Jeśli więc druga połowa studentów zacznie tu wydzwaniać, powiedz, że nie będzie mnie przez jakieś dwie godziny.

– To zabrzmiało jak prawdziwe westchnienie ulgi – odezwała się młoda ciemnowłosa kobieta, wstając z fotela w poczekalni. Przerzuciła przez ramię lekki płaszcz.

Alice! – Bella odwróciła się do niej. – Nie zauważyłam cię.

– A już myślałam, że to moja interesująca osobowość skłoniła cię do umówienia się ze mną na lunch. N aj wyraźniej jednak...

– Dlaczego nie dałaś mi znać, że już jesteś?

– Miałabym pozbawić cię zadowolenia z kilku dodatkowych minut pracy? – Alice Brandon potrząsnęła głową. – Przyszłam trochę wcześniej. Miałam spotkanie na wydziale dziennikarstwa. To cud, że skończyło się o czasie. Czy restauracja studencka ci odpowiada, czy może masz ochotę na małą zmianę otoczenia?

– Zjemy tutaj. – Jak mogła nawet przypuszczać, że Alice nie zrozumie jej zdenerwowania. Sama miała przecież niemało pracy. Nie tylko zajmowała się nowym programem stypendialnym dla studentów dziennikarstwa, ale była też zastępcą wydawcy „Kroniki”, najpoważniejszego źródła pomocy finansowej jakie miał Uniwersytet Olympic. Bella uważała ją również za jedną z najbardziej sympatycznych osób, jakie poznała w ciągu czterech miesięcy pracy.

Kiedy zajęły ostatni wolny stolik, Bella zaczęła się tłumaczyć.

– Dziś rano w moim biurze wrzało jak w ulu. Formularze podaniowe zostały rozesłane miesiąc temu, ale oczywiście wszyscy zwlekali do ostatniej chwili z ich wypełnieniem. Telefony wprost się urywały.

– Znam dobrze taką sytuację. – Alice uśmiechnęła się. – To samo zdarza się u nas w redakcji. Czasem taki dzień skłania cię do myślenia, czy warto było awansować, prawda?

– Albo z tęsknotą myślisz o następnym awansie – przytaknęła jej Bella. Już zdążyła sobie obmyślić nowe kierunki działania dla siebie, jako dyrektora do spraw pomocy finansowej, na wypadek przejścia na emeryturę obecnego szefa. Studentom pierwszego roku należy wydać jasne instrukcje, jak wypełniać formularze...

Emerytura jej szefowej oznaczałaby również uwolnienie się od Benjamina.

Alice otworzyła menu.

– Czy kanapki są tutaj tak dobre jak kiedyś?

– Nie pytaj mnie o to – odpowiedziała Bella. – Bo nie mam pojęcia, jakie były przedtem.

– Przepraszam. Tak szybko się tu zadomowiłaś, że aż trudno wprost uwierzyć, iż pracujesz zaledwie kilka miesięcy. – Obydwie zamówiły kanapki. Alice spytała: – Czy poznałaś już tu dużo osób?

– Sporo. Na Uniwersytecie łatwiej zawiera się znajomości, bo prawie wszyscy są spoza Forks. Środowisko jest tu bardziej otwarte dla przyjezdnych.

– Tutejsi ludzie są bardziej przychylni obcym i nie zadają przy tym kłopotliwych pytań – zgodziła się z nią Alice.

– Masz rację. Ale i tak nie mam za wiele czasu, żeby udzielać się towarzysko.

– Twój poprzednik zostawił po sobie niezły bałagan, co?

– Tak, chociaż nie tylko o to chodzi. Kiedy już się uporam z najpilniejszymi sprawami, mam zamiar zapisać się znowu na studia.

Alice przerwała mieszanie mrożonej herbaty.

– Moja droga, przecież ty już masz, czekaj... Trzy dyplomy?

– Tylko dwa.

– No jasne, w takim razie ten trzeci jest ci naprawdę niezbędny. – Alice uśmiechnęła się do niej. – Czy myślisz, że udałoby ci się znaleźć trochę czasu i przyjść do nas na kolację w sobotę?

Zaproszenie na kolację do rodziny Brandonów to okazja, z jakiej nie można było nie skorzystać. Nawet jeśli Bella nie miała zbytnio ochoty iść, nie mogła odmówić.

– Oczywiście – odpowiedziała.

– Świetnie. O siódmej. U nas, w domu – Alice przerwała, bo podeszła kelnerka i przyniosła talerze. – Czy jest ktoś, z kim chciałabyś przyjść? W przeciwnym razie, powiem mojemu znajomemu, żeby wpadł po ciebie.

O Boże, ona też, przeraziła się Bella. Starała się nie zdradzić swojego zdenerwowania.

– Z czego bierze się to zamiłowanie w Olympic do swatania? Wydaje mi się, że wszyscy jednocześnie wpadli na pomysł połączenia mnie z kimś.

– To chyba z powodu Święta Jesieni – odparła Alice. – Każdy szuka sobie kogoś na tę okazję. I nie zapominajmy o pogodzie. Kiedy nadchodzi jesień, zaczyna się myśleć o rozpalonym kominku i czyimś ciepłym ramieniu...

– To właśnie dlatego mam kota. Alice skwitowała jej słowa uśmiechem.

– Wybacz, jeśli zabrzmiało to nietaktownie. Nie miałam zamiaru z nikim cię swatać. Znasz te oficjalne kolacje. Spytałam, mając na myśli parzystą liczbę gości przy stole.

Bella zagryzła wargi. Dobry Boże, zaczynam być przewrażliwiona na tym punkcie i widzę problem tam, gdzie go nie ma.

– Przepraszam, jak w ogóle mogłam przypuszczać, że... – Nie brzmiało to jednak przekonująco. Zaczęła znowu. – To tylko dlatego, że wszyscy...

Alice pokiwała głową ze zrozumieniem.

Charlotte Volturii wzięła się za ciebie, prawda?

– Żona rektora? zdumiała się Bella.

– Nie? Ale znajdzie na to czas, na pewno.

– Po prostu chciałabym, żeby zostawiono mnie w spokoju – powiedziała cicho Bella, krojąc kanapkę na pół.

– I pozwolono ci samej znaleźć sobie kogoś odpowiedniego? – Zabrzmiało to nieco melodramatycznie, ale w głosie Alice wyczuła współczucie. Już miała jej przytaknąć, lecz coś ją podkusiło, żeby wyznać prawdę.

– Nie. Wcale mi na tym nie zależy. Nie potrafię jednak nikogo przekonać, że to prawda. Nie jestem zainteresowana złapaniem żadnego faceta. – Według niej Alice Brandon nie powinna być tym zaskoczona. Sama postawiła na karierę, więc z pewnością nie wierzy, że kobieta nie może się w pełni zrealizować nie mając męża...

– To musi być dla ciebie bardzo frustrujące. Gdybyś jednak nie była tak bojowo nastawiona do tego pomysłu, to może daliby ci spokój. Czasem to się udaje. – Alice ugryzła kanapkę. Po chwili dodała z uśmiechem. – Tak, smakuje tak jak Angelaiej. Będziemy musiały tu częściej przychodzić. A teraz, Bella, powiedz mi, co z tym programem stypendialnym? Sądziłam, że wszystko jest jasne.

Bella, zadowolona ze zmiany tematu, natychmiast zaczęła wyjaśniać.

– Nie chodzi o nic poważnego, ale ten program ma już parę lat i zauważyłam kilka punktów, które mogą działać na niekorzyść dobrze zapowiadających się kandydatów. To zdarza się bardzo często, niezależnie od tego, jak starannie opracowano system. Na przykład...

Prawie całe dwie godziny przeznaczone na lunch spędziły na omawianiu nowego pomysłu na program stypendiów. Po południu Bella spisała wszystko dokładnie. Kiedy telefony przestały dzwonić, została jeszcze w biurze, żeby dokończyć pracę. Zamykała właśnie ostatni skoroszyt, gdy zaczęło padać.

Duże krople bębniły o parapet. Bella jęknęła. Siedząc w sztucznie oświetlonym pokoju, nie zauważyła, że z nadejściem popołudnia niebo zaczęło się robić wyjątkowo ciemne i zachmurzone. Była tak skoncentrowana na pracy, że nie usłyszała odgłosów grzmotów. Reszta pracowników już wyszła, więc nie miał ją kto podrzucić do domu. Nie miała nawet płaszcza przeciwdeszczowego, a rano przecież włożyła nowy kostium. Zanim dojdę do domu, będzie wyglądał jak mokra szmata, pomyślała.

W szafce pod drewnianymi schodami, w budynku administracyjnym, znalazła spłowiała różową parasolkę w groszki. Co prawda, miała złamane dwa druty i Bella obawiała się, czy wytrzyma napór ulewy, ale to było lepsze niż nic. Ostrożnie ją otworzyła i wyszła z budynku.

Szybko się przekonała, że to nie był łagodny, przelotny deszcz. Zimne krople chłostały ją po nogach jak kamyki, rzucane przez rozzłoszczone dziecko.

Przeszła przez ulicę. Miała nadzieję, że schroni się w jednym ze sklepów naprzeciwko Uniwersytetu. Zdążyła jednak tylko wejść z powrotem na chodnik, kiedy zaczęło się prawdziwe oberwanie chmury. Jej parasolka złożyła się i Bella, prawie oślepiona deszczem, weszła w pierwsze lepsze drzwi.

Strzepując mokrą marynarkę, rozejrzała się dookoła. Trafiła do dość zatłoczonej już cukierni. Drewniane stoliki wzdłuż ścian były poodgradzane od siebie. Środek sali zajmowały stare, kute żelazne krzesła i stoliki z marmurowymi blatami. Za barem Bella zauważyła kolekcję nowoczesnych rzeźb w jaskrawych kolorach.

Mogło być gorzej, pomyślała. Dobrze, że nie trafiła do księgarni z książkami tylko dla dorosłych. Mimo to w taką pogodę nie miała ochoty poprawić sobie humoru porcją lodów.

Przez okno popatrzyła na ulicę. Zwykle o tej porze okolice Uniwersytetu tętniły życiem, ale teraz dostrzegła jedynie parę osób idących z trudem w ulewie. Jakiś mężczyzna, trzymający nad głową rozłożoną gazetę, podniósł wzrok przechodząc obok oświetlonej witryny. Przez moment Bella wydawało się, że to siostrzeniec jej szefowej. Tylko nie Benjamin, jęknęła w duchu, proszę, niech to nie będzie on!

Mężczyzna jednak najwyraźniej jej nie rozpoznał. Bella odeszła od okna i zajęła miejsce przy jedynym wolnym stoliku.

Zaczynam zachowywać się absurdalnie, zganiła się. Benjamin może być nudziarzem, ale nie jest głupcem i w końcu zorientuje się, że nie jest nim zainteresowana. Nie należy wpadać w panikę z jego powodu.

Musiała czekać parę minut, zanim zjawiła się kelnerka w cukierkowym, różowiutkim fartuszku. Bella zamówiła filiżankę gorącej czekolady. Żałowała, że nie ma ręcznika do wytarcia mokrych od deszczu nóg.

Pomyślała, że powinna była zostać w biurze. Przynajmniej by nie zmokła, a przy okazji mogłaby przejrzeć część czekających na nią dokumentów.

Rodzina zajmująca sąsiedni stolik wstała. Ich miejsce zajęło dwóch młodych mężczyzn. Bella wydawało się, że jednego skądś zna, ale nie zdążyła mu się przyjrzeć, bo kelnerka przyniosła właśnie zamówioną czekoladę. Przygnębiona, rozmieszała słodką piankę i wypiła łyk.

Chyba zabierze się za swoje półki jeszcze dziś wieczór, jeśli tylko uda się jej dotrzeć jakoś do domu. Wyszlifuje je i w ten sposób będzie miała mniej pracy w sobotę. Inaczej może nie skończyć do siódmej, kiedy ma być u Brandonów.

Pemberton... Miłe miejsce, jeden z najstarszych i najelegantszych domów w mieście. Każdy, kto przyjeżdża do Forks, szybko dowiaduje się o Pemberton.

Nagle Bella zdała sobie sprawę, iż tak pochłonęła ją rozmowa, że zapomniała spytać Alice o dokładny adres. Nie wyjaśniła również ostatecznie, że nie chce, żeby ktokolwiek po nią przyjeżdżał.

Muszę do niej zadzwonić, postanowiła, inaczej w sobotę wieczorem przyjedzie po mnie ten jej znajomy. A wtedy prawdopodobnie spędzę cały wieczór z kimś, kto zajmie się mną tylko po to, żeby wyświadczyć grzeczność gospodyni. To byłaby prawdziwa niedźwie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin