Lee Mary Soon - Linia montażowa.doc

(105 KB) Pobierz
Lee Mary Soon

Lee Mary Soon

LINIA MONTAŻOWA

 

(Assembly Line)

 

Z "NF" 9/97

 

   POUFNE

   Do: Rada Nadzorcza Riotech

   Data: 10 października 2019

   Potwierdzono zakłócenia w cyklu produkcyjnym. Wydajność

robotów spadła przeciętnie o 12 procent.

   Zalecenia: kontynuować dyskretne dochodzenie. W ciągu

pięciu dni we wszystkich zakładach zaangażować konsultantów d/s

oprogramowania.

   Ważne: w celu utrzymania notowań firmy zachować ścisłą

tajemnicę.

 

   Marianne czuła jesień nawet tutaj, w dzielnicy

przemysłowej, wśród ponurych fabryk wyrastających z betonowej

pustyni. Powietrze było wilgotne, a na chodniku leżał pstrokaty

dywan liści samotnego klonu.

   Schyliła się, wybrała kilka liści, po czym starannie

zawinęła je w apaszkę. Dobry znak przed pierwszym dniem pracy.

Skręciła w lewo, do wejścia na teren fabryki Riotech; ze

stalowej bramy obłaziła farba, w szerszej od innych szczelinie

między prętami zainstalowano czytnik kart identyfikacyjnych.

Wsunęła swoją, komputer zaświergotał i brama otworzyła się

przed nią.

   Weszła do wąskiego korytarza. Ceramiczne płytki na

podłodze były już mocno wytarte, ściany pokrywała pajęcza sieć

pęknięć, ale system wentylacyjny z cichym pomrukiem wciąż

toczył walkę z temperaturą i wilgotnością powietrza. Za brudnymi

szklanymi drzwiami ujrzała maszyny, z którymi miała pracować.

Ogromne wielorękie roboty, osadzone na solidnych fundamentach,

stały wzdłuż taśmociągów. Niezliczone kamery - ich oczy -

poruszały się na elastycznych wysięgnikach.

   Marianne wstrzymała oddech, po czym głośno wypuściła

powietrze; były piękne. Solidna, rzeczowa obecność maszyn

wywierała na niej wielkie wrażenie, trochę podobne do tego

(choć zarazem całkowicie różne), jakie ją ogarniało, kiedy

obserwowała swego małego robota domowego. Mechaniczne ramiona

poruszały się z niezrównaną gracją, wiercąc, natryskując,

przykręcając i polerując. W trakcie starannie zaprogramowanego

tańca na liniach montażowych powstawały delikatne szklane łuki,

tarcze zegarów, telewizory albo fujarki. Każda maszyna mogła w

okamgnieniu przerzucić się na kolejne zadanie, zgodnie z rytmem

zamówień rynku.

   - Marianne, prawda? Jestem Arthur.

   Niemal podskoczyła z zaskoczenia, ale prędko się

opanowała. Czarnoskóry mężczyzna o siwych, krótko ostrzyżonych

włosach, sięgał jej zaledwie do ramienia. Był chudy, kościsty i

miał na sobie bladożółty sweter, tak powyciągany, że sięgał mu

prawie do kolan. Zaprosił ją gestem do niewielkiego, zawalonego

książkami gabinetu. Nie było tam klimatyzacji, w związku z czym

w powietrzu, przesyconym intensywnym zapachem oprawionych w

skórę tomów, wisiała niemal namacalna wilgoć.

   - Siadaj, proszę. - Zgarnął z krzesła stos powieści Iana

Fleminga z ogniście czerwonymi tytułami na grzbietach. -

Napijesz się kawy? Oprócz niej mam tylko wodę.

   - Dziękuję, może być kawa. - Marianne zerknęła na piramidę

kubków w zlewie. Zaschnięte plamy i smugi były koloru kawy. -

Czy ty też pracujesz w dziale informatycznym?

   Na pomarszczonej twarzy Arthura rozkwitł szeroki uśmiech.

Oparł się o zlew i spojrzał na nią łagodnymi brązowymi oczami.

   - Przykro mi, ale tu nie ma działu informatycznego. Jesteś

tylko ty.

   - To niemożliwe! Przecież w tej fabryce pracują setki

robotów, więc...

   - Nie przejmuj się. Zawsze doskonale dawały sobie radę,

nawet bez tak zwanych specjalistów... Bez urazy. Widocznie

jakiś znudzony członek zarządu doszedł do wniosku, że

zatrudniając konsultantów do spraw oprogramowania poprawi

publiczny wizerunek firmy.

   Marianne z trudem przełknęła ślinę. Jej profesor ostrzegał

ją, że praca w przemyśle nie jest aż tak ekscytująca, jak jej

się wydaje, ale problem polegał na czymś innym: zgłosiła się do

pracy jako konsultant d/s oprogramowania, tymczasem dostała pod

opiekę gromadę robotów przemysłowych, mimo że jej doświadczenia

w tym zakresie ograniczały się do uruchamiania i obsługi

uniwersyteckich symulacji.

   Arthur postawił przed nią kubek z kawą.

   - Na pewno dasz sobie radę. Riotech nie zatrudniłby cię,

gdybyś nie miała odpowiednich albo nawet zbyt dużych

kwalifikacji. Boli ich to samo, co wszystkich: zbyt wielu

chętnych do pracy, z którymi nie wiadomo co zrobić.

   Wzięła do ręki ciepły kubek. Arthur dodał do kawy świeżej

śmietanki. Przełknęła łyk aromatycznego płynu, myśląc o

robotach za drzwiami, o ich niczym nie zakłoconej, eleganckiej

kompetencji. Może rzeczywiście wszystko będzie dobrze.

 

   Chociaż Arthur zaproponował, że zrobi dla niej miejsce w

biurze, Marianne urządziła się w hali produkcyjnej. Zdołała

wcisnąć biurko na platformę przy ścianie, z której widać było

całą linię montażową. Riotech nie dostarczył jej żadnych

instrukcji, więc grzebała w danych niemal na oślep. Najpierw

zajęła się specyfikacjami technicznymi maszyn, potem

skoncentrowała uwagę na programach sterujących poruszeniami

stalowych ramion, by wreszcie wziąć się za makropolecenia

zawiadujące działaniem całej linii.

   Podczas przerw przechadzała się po hali, przystawała co

kilka kroków i przyglądała się każdej maszynie. Wieczorem, już

w domu, wracały do niej reminiscencje tych spacerów.

Wystarczyło, żeby potrąciła lampę, a już jej kołysanie

przywodziło na myśl powtarzające się ruchy robotów, chwilę

potem zaś przypominała sobie swoje odbicie w lśniącym metalowym

kadłubie albo rozmyślała o zaskakujacej delikatności ciężkich

maszyn, z niezrównanym wyczuciem posługujących się pistoletami

natryskowymi.

   Rankiem ósmego dnia Marianne odkryła, że dziewięćdziesiąt

procent mocy obliczeniowej mikroprocesorów jest nie

wykorzystane. Zmarszczyła brwi. Każdy z tych robotów byłby w

stanie dowodzić eskadrą myśliwców. Bębniąc palcami w biurko, w

zamyśleniu spoglądała z góry na maszyny.

   Zrewanżowały się spojrzeniami licznych złocistych oczu.

   Zanim zorientowała się, że to kamery, zrobiło się jej

gorąco, a na policzki wypełzły jej piekące rumieńce. Przypadkowa

koordynacja ruchów kilkudziesięciu spośród kilkuset ruchomych

kamer. Z trudem rozprostowała palce kurczowo zaciśnięte na

krawędzi biurka. Chyba powinna trochę odpocząć.

   Odchyliła się do tyłu razem z fotelem i wbiła wzrok w

sufit. Przez zatyczki do uszu przedzierały się odległe,

stłumione odgłosy: poświstywania, pomruki, łoskoty, skrzypienia

i zgrzyty tworzyły razem niemal coś w rodzaju muzyki. Miała

wrażenie, że wsłuchuje się w szum fal rozbijających się na

odległej plaży albo w szum wiatru targającego gałęziami drzew.

   Nieco spokojniejsza, ponownie skoncentrowała uwagę na

komputerowym terminalu. Sięgając do klawiatury, zawadziła ręką

o kartkę; odruchowo odsunęła ją na bok, ale zaraz potem

znieruchomiała ze wzrokiem wbitym w papier. To nie była jej

kartka. Na kremowym papierze znajdował się delikatny rysunek

przedstawiający rdzawoczerwone liście. U dołu strony liście

były lekko żółtawe.

   Marianne przeniosła spojrzenie z rysunku na liście, które

zebrała rankiem z ulicy i położyła na biurku, po czym odwróciła

się w stronę robotów. Wokół podstawy najbliższego, na posadzce

hali walało się mnóstwo podobnych kartek. Wszystkie były

pokryte rysunkami przedstawiającymi klonowe liście w różnych

odcieniach szarości, złota i czerwieni.

   Jej nagie ramiona pokryły się gęsią skórką. Maszyny trwały

w bezruchu: czterometrowe metalowe cielska z licznymi potężnymi

kończynami. Nie bała się ani trochę; odkąd sięgała pamięcią,

marzyła właśnie o takiej chwili, podczas długich bezsennych

nocy, kiedy leżała w łóżku i rozmyślała o czymś innym niż o

programach wprowadzanych rutynowo do elektronicznych układów

pamięci.

   O czymś zupełnie innym.

   Ale przecież teraz nikt już nie traktował poważnie takich

pomysłów - może z wyjątkiem producentów tandetnych horrorów.

Komputer, na którym pracowała na uniwersytecie, dysponował nie

tylko wielokrotnie większą mocą, ale także najnowszym

procesorem mowy. Zaczerpnęła głęboko powietrza, po czym

pokręciła głową. Jedyny niespodziewany wybryk jej komputera -

pojawienie się na monitorze prostych, ale niezrozumiałych

piktogramów - okazał się żartem jednego ze studentów ostatniego

roku. Tutaj też z pewnością ma do czynienia albo z czyimś

dowcipem, albo z błędem w oprogramowaniu.

   Przysunęła klawiaturę, wywołała na monitor tekst programu

sterującego, po czym zaczęła sprawdzać go linia po linii.

Zadanie robota polegało na nanoszeniu celtyckich wzorków na

naczynia kuchenne; chociaż starała się jak mogła, nie była w

stanie znaleźć żadnego, choćby najmniejszego punktu

zaczepienia. Nie potrafiła nawet wytłumaczyć, w jaki sposób

maszyna uzyskała dostęp do papieru. Od miejsca, w którym można

było znaleźć takie kartki, robota dzieliło kilkanaście metrów.

   Arthur wpadł na chwilę i zapytał, kiedy Marianne wybiera

się na lunch, ale ona nie miała czasu na takie głupstwa.

Właśnie starała się prześledzić drogę przepływu informacji

dostarczanych włóknami optycznymi, tylko częściowo

zmodyfikowaną przez działający obecnie program. W tle wciąż

powstawały, przekształcały się i znikały zagadkowe kształty,

generowane najprawdopodobniej przez niewykorzystywane obszary

mikroprocesora.

   Od razu przyszło jej do głowy, że powinna zawiadomić

Riotech, ale przypuszczalnie skończyłoby się to tym, że to ją

obarczono by odpowiedzialnością za wszystkie problemy, tym

bardziej, że przecież świadomie naruszyła warunki umowy: miała

analizować programy przy terminalu w biurze, a nie tutaj,

niemal na linii montażowej.

   Kiedy ból mięśni grzbietu stał się nie do wytrzymania,

podniosła się z fotela i wyruszyła w długą wędrówkę między

maszynami. W drodze powrotnej zebrała z posadzki rysunki i

przyniosła je na biurko.

   Właśnie miała usiąść, kiedy zobaczyła zbliżającego się

mężczyznę. Miał długie jasne włosy zebrane z boku w kucyk,

ubrany zaś był w dopasowany zielony jednoczęściowy garnitur.

Strój od razu jej się nie spodobał, chociaż, sądząc ze sposobu,

w jaki mężczyzna go nosił, zapewne stanowił ostatni krzyk mody.

Przybysz zatrzymał się po drugiej stronie biurka, po czym

zapytał podniesionym głosem, niemal przekrzykując odgłosy pracy

maszyn:

   - Marianne Daley?

   - Tak. A pan kim jest?

   Nie odpowiedział, tylko błyskawicznym ruchem odwrócił

monitor do siebie, przysunął sobie klawiaturę i coś szybko

wystukał. Roboty znieruchomiały nagle i w hali zapanowała

niczym nie zmącona cisza. Mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie.

   - Mark Raylin, starszy doradca techniczny Riotech. Jak

pani może tu pracować? Nie przeszkadza pani ten potworny hałas?

   - Ani trochę. Nawet go lubię - odparła z wymuszonym

uśmiechem.

   Co go tu przygnało? Nawet jeśli programy kontrolne

zaalarmowały centralę o chwilowym zakłóceniu, było bardzo mało

prawdopodobne, żeby od razu przysłali swojego człowieka, w

dodatku na tak wysokim stanowisku.

   - Czas to pieniądz, jak się mówi, więc od razu przejdę do

rzeczy. Czy ingerowała pani w oprogramowanie maszyn?

   - Nie.

   - A w setup? Koordynację etapów procesu produkcyjnego?

System dostawy materiałów?

   - Prześledziłam tylko drogę sygnałów optycznych i

sprawdziłam, jak wpływają na aktywność poszczególnych urządzeń.

   W gruncie rzeczy była to prawda, lecz mimo to poczuła w

żołądku nieprzyjemny ciężar. Żałowała, że nie położyła rysunków 

w jakimś mniej widocznym miejscu.

   - Więc nie wie pani, jaki mógł być powód chwilowej zmiany

cyklu produkcyjnego?

   - Nie mam pojęcia.

   Raylin położył ręce na jej dłoniach. Miał bardzo ciepłą,

prawie gorącą skórę.

   - Marianne, dlaczego nie chcesz z nami współpracować?

Ułatwiłabyś życie nie tylko nam, ale i sobie.

   Gwałtownie cofnęła ręce.

   - Nie rozumiem, o czym pan mówi.

   - Nie udawaj. Przekaż temu, kogo reprezentujesz, że

Riotech jest gotów przystąpić do rozmów. - Rzucił na biurko

kryształ pamięci. - Jeszcze nie wiemy, kto za tobą stoi, ale

zebraliśmy wystarczająco dużo materiału dowodowego, żeby

oskarżyć cię o sabotaż.

   Marianne tak mocno zacisnęła zęby, że przez chwilę nie

była w stanie odpowiedzieć. Nie miała pojęcia, do czego zmierza

Raylin, ale była pewna, że chodzi mu o coś znacznie więcej niż

o maszynę rysującą na papierze nie zaprogramowane wzorki.

   - To chyba jakaś pomyłka - wykrztusiła, kiedy wreszcie

znowu mogła mówić. - Nie zrobiłam nic złego.

   - Czekam na twój telefon do jutra do południa. Mam

nadzieję, że zmienisz zdanie.

   Odwrócił się na pięcie i odszedł, nie oglądając się za

siebie.

   Marianne otworzyła już usta, ale nie przychodziło jej do

głowy nic mądrego, co mogłaby powiedzieć. Najpierw musi się

zorientować, co się tu właściwie dzieje. Drżącymi palcami

wepchnęła kostkę pamięci do czytnika i przez kilka sekund z

oszołomieniem wpatrywała się w biegnące przez monitor kolumny

liczb. Zwolniła tempo; okazało się, że to raporty produkcyjne

ze wszystkich fabryk koncernu. Wynikało z nich jednoznacznie,

że w ciągu minionych trzech tygodni wszędzie zanotowano

znaczący spadek wydajności.

   Wszędzie, tylko nie tutaj.

   Ponownie sprawdziła liczby, ale nie znalazła błędu. Odkąd

podjęła pracę w tej fabryce, produkcja zaczęła szybko rosnąć,

obecnie zaś przewyższała aż o siedem procent poziom sprzed

kilku miesięcy. Żeby było ciekawiej, wyraźny wzrost wydajności

następował za każdym razem, kiedy zjawiała się przy swoim

stanowisku pracy.

   Tak więc, o ile Riotech nie sfałszował danych, zachowanie

Raylina było w pełni uzasadnione. Uważał, że ona, Marianne,

współpracuje z tajemniczymi sabotażystami, którzy odkryli

sposób nie tylko na utrudnienie produkcji w większości fabryk,

ale, co ważniejsze, na znaczne jej zwiększenie w tej jednej,

jedynej. Rzeczywiście, trudno o silniejszy argument

przetargowy.

   Parsknęłaby śmiechem, ubawiona niedorzecznością podejrzeń,

gdyby nie to, że po raz pierwszy w życiu naprawdę się bała. W

ciągu minionych sześciu lat Riotech rozrastał się w

błyskawicznym tempie; kiedyś był nie rzucającą się w oczy

brazylijską firmą, teraz należał do grona największych

ponadnarodowych koncernów. Nawet gdyby zdołała ich przekonać,

że nie ma z tym nic wspólnego, nie mogła liczyć na przeprosiny.

Informacje zawarte w krysztale pamięci były zbyt cenne, żeby

pozostawili ją przy życiu.

   Przemknęła jej przez głowę myśl, żeby zadzwonić do

przyjaciół z uniwersytetu, szybko jednak doszła do wniosku, że

i tak nie zdołają jej pomóc, na pewno zaś naraziłaby ich na

poważne niebezpieczeństwo. Może więc wsiąść w samolot i uciec

za granicę? Nic z tego. Musiałaby zaszyć się w jakimś zacofanym

kraju Trzeciego Świata, gdzie ludzie wciąż jeszcze posługują

się papierowymi pieniędzmi, gdzie indziej bowiem natychmiast

zdemaskowałaby ją karta kredytowa.

   Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Siedziała za biurkiem i

gapiła się na nieruchome roboty. Stały przed nią jak niesprawna

armia, martwe, pozbawione całego wdzięku i gracji.

   Tknięta nagłym impulsem, zresetowała system. Roboty ożyły,

wykonując gwałtowne, rwane gesty, przez halę przebiegła fala

małych przemysłowych katastrof - tutaj na posadzkę posypał się

grad nakrętek, tam z suchym trzaskiem pękła naprężona tkanina -

potem zaś maszyny odzyskały zgubiony rytm.

   Marianne długo siedziała bez ruchu i wodziła po nich

spojrzeniem, lecz wciąż nie miała pojęcia, co powinna zrobić.

 

   - Arthur!

   Zapukała do drzwi jego gabinetu. Musiała o tym z kimś

porozmawiać. Nie zamierzała naginać faktów do teorii o

sabotażu; dlaczego akurat tę fabrykę miałby spotkać odmienny

los niż pozostałe? Dlaczego wzrost wydajności następował zawsze

podczas jej godzin pracy?

   Arthur, z książką Alice Walker w ręce, otworzył drzwi i

zaprosił ją do środka.

   - Coś się stało?

   - Tak, ale chyba mi nie uwierzysz. Powiedz, czy od chwili,

kiedy zacząłeś tu pracować, roboty zachowywały się jakoś...

dziwnie?

   - Moim zdaniem robią prawie same dziwne rzeczy. Co

konkretnie masz na myśli?

   - Malowanie obrazków. - Rozłożyła rysunki na stole, pilnie

bacząc, żeby nie spojrzeć mu w oczy. - Dziś rano, i teraz też,

najwyżej pół godziny temu, wydawało mi się, że mnie obserwują.

   Arthur cierpliwie czekał na ciąg dalszy, ale ona milczała.

   - Więc? - zapytał wreszcie, unosząc brwi.

   - Więc właśnie o to mi chodzi. Teraz powiedz mi, że gadam

bzdury, a ja sobie pójdę i więcej nie będę ci zawracać głowy.

   - Nie wyglądasz na osobę, która nie wie, co mówi. - Wziął

do ręki jeden rysunek, potem drugi i trzeci. - A to z pewnością

nie wygląda na produkt, który powinien schodzić z taśmy

montażowej. Wiesz co? Lubię proste wytłumaczenia. Skoro

twierdzisz, że maszyny cię obserwują, to pewnie tak jest. Te

obrazki mogą stanowić próbę nawiązania kontaktu.

   - Przeciez to nie ma sensu! Dlaczego właśnie tutaj?

Owszem, te roboty są dość skomplikowane, ale na świecie istnieją

dziesiątki tysięcy znacznie potężniejszych i sprawniejszych

komputerów! I dlaczego akurat teraz?

   - Dlatego, i już. - Ujrzawszy jej minę, rozłożył ręce w

uspokajającym geście. - Żartowałem. Oczywiście, nie wiem

dlaczego i wątpię, czy ty się kiedykolwiek tego dowiesz. Jednak

fakt, że nie potrafimy wytłumaczyć jakiegoś zjawiska, nie

oznacza jeszcze, że ono nie istnieje.

   Marianne bezradnie potrząsnęła głową. Przyszła tu po to,

żeby pomógł jej uporządkować myśli, a tymczasem on beztrosko

puścił wodze fantazji.

   - Jesteś zmęczona. Wracaj do domu, prześpij się,

odpocznij. Do rana może wszystko ci się poukłada.

   - Nie mogę iść do domu. Muszę... - Przerwała w pół zdania,

ponieważ nie chciała wplątywać Arthura w historię z Riotechem.

- Dzięki, że zechciałeś mnie wysłuchać.

 

   Marianne nie wróciła na noc do domu. Nad ranem zasnęła

przy biurku z głową opartą na ramionach, wsłuchana w odgłosy

pracy robotów, które wtopiły się w jej sen.

   Obudziła się z monstrualną sztywnością karku. Wymamrotała

pod nosem jakąś nieprzychylną uwagę pod swoim adresem, po czym

sięgnęła po kubek z zimną kawą, lecz jej ręka trafiła na coś

innego.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin