May+Karol-El+Gambusino+01+-+Nad+Rio+de+la+Plata.pdf

(1279 KB) Pobierz
326616312 UNPDF
K AROL M AY
N AD R IO DE LA P LATA
A M R IO DE LA P LATA
Edycja oparta została na wydaniu z 1911 r. ilustrowanego tygodnika „Przez Lądy i Morza”
we Lwowie. Skład główny został wówczas dokonany w księgarni Gebethnera i Wolffa.
Redaktorem i wydawcą był Edmund Uszycki.
R OZDZIAŁ I
W M ONTEVIDEO
Z obszernej zatoki La Plata ciągnął chłodny pampero i wznosił na ulicach Montevideo
tumany kurzu zmieszanego z grubymi kroplami deszczu. Niepodobna było w taką porę
wychodzić do miasta, więc siedziałem w swoim pokoju w hotelu „Oriental”, zajęty czytaniem
książki o kraju, do którego przybyłem, a który nie był mi jeszcze znany. Książka ta była
napisana w języku hiszpańskim, a ustęp, który właśnie przebiegałem oczyma, był mniej więcej
tej treści:
Ludność Urugwaju i krajów argentyńskich składa się z wychodźców hiszpańskich, z kilku
nielicznych szczepów Indian i wreszcie z tzw. gauchów * , mieszańców, będących potomkami
dawnych osadników hiszpańskich oraz kobiet indiańskich. Gauchowie ci uważają się pomimo
to za należących do rasy białej i są dumni z tego wielce, choć, żeniąc się najczęściej ponownie z
Indiankami, wracają do pierwotnej swej rasy.
Gaucho odznacza się szaloną odwagą dzikiego człowieka, ceni nade wszystko wolność i
niezależność, ma jednak poczucie honoru, a obok dumy jest uczciwy, otwarty i nawet
towarzyski jak prawdziwy hiszpański caballero. Skłonności wrodzone ciągną go jednak do
życia koczowniczego i w ogóle do włóczęgi, pełnej przygód i niebezpieczeństw. Jest wrogiem
wszelkiego przymusu, gardzi majątkiem, uważając go za zbyteczny kłopot i ciężar, natomiast
lubuje się w błyskotkach, które wnet gubi lekkomyślnie, jak to czynią dzieci z zabawkami.
Śmiały i odważny, a gdy chodzi o obronę rodziny przed niebezpieczeństwem, nawet bohaterski,
jest jednak wobec niej surowy, zresztą podobnie jak wobec siebie samego. Będąc
niejednokrotnie oszukiwanym, jest nieufny i podejrzliwy, zaś chytrość jest jego cechą wrodzoną.
Poważa obcych, nie okazując im wszakże serdeczności; służy mieszczaninowi bez zbytniej
uniżoności. Oburza go, że obcy śmią wkraczać do jego ojczyzny i zajmować się hodowlą trzód,
co dawniej było jego specjalnością. Pomimo to służy tym ludziom z dnia na dzień, nie troszcząc
się o jutro.
Odkąd w kraju wytworzyła się klasa posiadająca, gaucho się rozleniwił i, mimo że ongi
zwycięsko wydobył się spod jarzma hiszpańskiego, zadowala się teraz skromną rolą strzeżenia
cudzego majątku, nie żądając za to wiele, prócz chyba uznania, że jest wolnym obywatelem i
służy z własnej ochoty.
Uzbrojenie gaucha składa się z długiego rzemienia z pętlicą na końcu, zwanego lassem, oraz
boli i na wypadek wojny — lancy. Słynie z niesłychanej zręczności w rzucaniu owego lassa.
Rzemień, długości około trzydziestu metrów, przymocowany jest jednym końcem do nogi
jeźdźca, drugi zaś koniec zaopatrzony jest w pętlicę, na którą gaucho chwyta uciekające
zwierzę za głowę lub za nogi. Kiedy pętlica wskutek oporu złowionego zwierzęcia zaciśnie się,
jeździec ciągnie je za sobą w miejsce, gdzie mu je łatwo obezwładnić. Ten rodzaj rzucania
pętlicą, zwany laceara muerte, jest bardzo niebezpieczny dla rzucającego i wymaga
długotrwałych ćwiczeń. Zdarzają się liczne nieszczęśliwe wypadki wskutek nieumiejętnego
obchodzenia się z lassem, zwłaszcza gdy idzie o zwierzę zbyt dzikie i silne. Na lassa chwytają
zazwyczaj gauchowie konie, woły i skopy.
Bola jest to również długi rzemień zaopatrzony w trzy ciężkie ołowiane kule. Dwie z nich
rzuca się tak, by objęły zwierzę lub oplatały mu nogi, przy czym wystarczy silne pociągnięcie,
by ono upadło.
Słabą stroną gaucha jest hazard. Lubi on namiętnie karty i wystarczy, że się dwóch zejdzie, a
przykucają wnet gdzie bądź i, zatknąwszy noże w ziemię, aby mieć możność w każdej chwili
* Półdzicy pasterze bydła w pampasach Ameryki Południowej (wyraz hiszpański: ch czyt. cz, a więc
wymawia się gauczo).
przebić niehonorowego partnera, grają zawzięcie.
W estancji * pracuje gaucho tylko wówczas, gdy ma ochotę, a zachowuje się przy tym jak
niezależny, wolny obywatel, ba, nawet jak caballero, i nie znosi, by go inaczej traktowano, jak
tylko z uprzejmością towarzyską, praktykowaną w warstwach wykształconych. Jeżeli nie
podoba mu się praca, której się podjął, wówczas oświadcza, że będzie pracował tylko do
oznaczonej godziny i zgodnie z umówionymi warunkami. Gdyby zaś obchodzono się z nim mniej
delikatnie, aniżeli się tego spodziewał, domaga się natychmiast zaPlaty, ale uprzejmie i z
godnością, a otrzymawszy ją, dosiada konia i jedzie szukać zarobku w innej estancji, gdzie
właściciel nie jest tak surowo względem robotników usposobiony.
Taki jest gaucho i nie należy go utożsamiać z awanturnikami, którzy kradną i rabują, a
nawet uprowadzają ludzi ”.
Tyle wyczytałem we wspomnianej książce.
Co do mnie — przybyłem do Montevideo przed kilku godzinami i choć niewiele wiedziałem
o kraju i o jego mieszkańcach, jednak informacje znalezione w książce wydały mi się
niezupełnie prawdziwe.
Przede wszystkim zdążyłem już zauważyć, że ludność, o której była mowa w książce, składa
się nie z samych tylko gauchów, Indian oraz „wychodźców hiszpańskich”, ale są tu również
Anglicy, Francuzi, Polacy, Włosi, Niemcy, Węgrzy, nie licząc takich narodowości, jak Rusini,
Czesi, Słoweńcy czy Szwajcarzy.
Nie dowierzałem też ścisłości opisu rzucania lassa. Czyż bowiem jest na świecie tak głupi
jeździec, który przywiązałby sobie lasso do nogi i zarzucał je następnie na rozjuszonego byka?
Przecież zaatakowane zwierzę ściągnęłoby go od razu z konia za nogę!
Z ciekawości zapytałem kogoś z inteligencji o autora książki i powiedziano mi, że jest to
Adolf Delacour, redaktor „Patriote Français”, czasopisma wychodzącego w Montevideo. No —
pomyślałem — taki pan zna zapewne stosunki miejscowe lepiej ode mnie. I doszedłszy do tej
konkluzji, pocieszałem się nadzieją, że w krótkim czasie sprawdzę osobiście, czy opisy jego
zgadzają się z rzeczywistością.
W tej właśnie chwili poczęło się niebo wypogadzać i wkrótce na ulicach ludnego portowego
miasta zapanował wzmożony ruch. Postanowiłem wyjść. Zaledwie jednak włożyłem kapelusz
na głowę, zapukał ktoś do drzwi i na słowo „proszę” wszedł do mego pokoju mężczyzna ubrany
według mody francuskiej w strój uroczysty: frak, białą kamizelkę, lakierki; w rękach trzymał
lśniący cylinder przyozdobiony długimi białymi wstążkami, z czego wywnioskowałem, że
przybysz należy do orszaku ślubnego i pojawił się u mnie z zaproszeniem.
Elegancki ów człowiek ukłonił mi się z przesadną czołobitnością i rzekł:
— Moje najgłębsze uszanowanie panu pułkownikowi!
A następnie powtórzył ukłon jeszcze dwa razy z wyszukaną uprzejmością.
Co znaczy ten wojskowy tytuł? — pomyślałem zdumiony. — Czyżby w Urugwaju panowały
te same zwyczaje, co na przykład w Galicji, gdzie kelnerzy każdego okazalszego gościa tytułują
panem hrabią lub baronem?
Przybysz miał w twarzy coś odpychającego, dlatego odpowiedziałem krótko:
— Dzień dobry. Czym mogę służyć?
— Przychodzę złożyć do usług pana wszystko, czym rozporządzam — odezwał się,
wywijając cylindrem w jedną i drugą stronę, i spojrzał na mnie z ukosa świdrującym wzrokiem.
— Tak? Może mi pan będzie łaskaw przynajmniej powiedzieć, z kim mam przyjemność…
— Nazywam się señor Esquilo Anibal Andaro i jestem właścicielem wielkiej estancji w
okolicy San Fructuoso. Wasza łaskawość zapewne raczyła słyszeć już o mnie…
Zdarza się czasem, że już samo nazwisko człowieka coś o nim mówi. W tym wypadku
nazwisko Ajschylos Hannibal Przemytnik nie wzbudziło we mnie zbytniego zaufania.
— Przykro mi — rzekłem — ale dotychczas nie miałem sposobności słyszeć podobnego
* Wielki folwark.
nazwiska. Skoro jednak już je znam, może by mi pan powiedział, czym pan właściwie
rozporządza.
— Ja? Cóż, mam pieniądze i… wpływy.
To powiedziawszy, znowu spojrzał na mnie z ukosa, wzrokiem szelmowskim, jakby
wyczekując odpowiedzi.
— Hm! Pieniądze i wpływy… To są rzeczy nie do pogardzenia. Czy pan przybył do mnie
istotnie w celu ofiarowania mi usług tego właśnie rodzaju?
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby czcigodny pan raczył skorzystać…
Szczególne! Obcy zupełnie człowiek oferuje mi pieniądze i rozmaite ułatwienia w
stosunkach towarzyskich i społecznych! Co to ma znaczyć?…
— Dobrze, señor, zgadzam się na jedno i drugie, ale najpierw wezmę pieniądze.
— Wasza wielmożność raczy tedy oznaczyć wysokość sumy.
— Przydałoby mi się na razie pięć tysięcy pesos * .
— Drobnostka! — odrzekł ucieszony. — Wasza wielmożność otrzyma tę sumę w ciągu pół
godziny… Tylko omówimy warunki, które przedłożyć się ośmielę.
— Słucham.
— Najpierw rad bym wiedzieć — rzekł, przybliżając się do mnie i spoglądając znacząco —
czy pieniądze te pójdą na cele oficjalne, czy na wydatki osobiste?
— Oczywiście, że na osobiste wydatki.
— Jeżeli tak, to jestem gotów sumę tę wręczyć nie jako pożyczkę, lecz złożyć ją panu jako
dar na dowód mego wysokiego szacunku dla waszej wielmożności.
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Cieszy mnie to niezmiernie i rad bym tylko prosić waszą łaskawość, by raczyła położyć
swój godny podpis pod kilkoma wierszami, które tu natychmiast skreślę.
— Jaką treść zawierać będą te wiersze?
— O, to drobnostka! Wasza wielmożność stwierdzi swoim podpisem tylko tyle, że ja,
Esquilo Anibal Andaro, w określonym czasie i pod pewnymi ściśle oznaczonymi warunkami
mam zaopatrzyć wasz korpus w karabiny. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że mogę w
ciągu kilku dni postarać się o dostateczny zapas wspomnianego towaru.
Teraz dopiero domyśliłem się, że usłużny señor Andaro wziął mnie za jakiegoś oficera, do
którego zapewne jestem podobny. Najwidoczniej chciał za pomocą łapówki wysokości pięciu
tysięcy pesos pozbyć się zapasów dawno już przestarzałej i nie nadającej się do użytku broni,
nabytej przez niego za bezcen po jakiejś wojnie zapewne hurtem w magazynach wojskowych.
Gość nazwał mnie pułkownikiem. Zadałem sobie jednak pytanie, czy pierwszy lepszy
pułkownik może na własną rękę nabywać broń dla swego pułku… Chyba że byłby to tak zwany
libertador , czyli oswobodziciel, jakich nad La Plata nie brak. Są to przywódcy band łupieskich,
które mieszkańcom południowej Ameryki dały się już we znaki.
Sprawa zainteresowała mnie bardzo żywo. Ledwie bowiem wstąpiłem na terytorium obcego
mi kraju, a już miałem sposobność wniknięcia w najtajniejsze miejscowe stosunki.
Ogarnęła mnie początkowo ochota do dalszego odgrywania roli osoby, za jaką mnie wziął w
swej nieświadomości señor Andaro, ale się rozmyśliłem. Jeszcze bowiem przed podróżą
starałem się dowiedzieć cokolwiek o tutejszych stosunkach i doszedłem do przekonania, że
najlepiej będzie, gdy pozostanę zawsze tym, kim jestem, bez podszywania się pod obce
nazwiska, jak to często w innych krajach byłem zmuszony praktykować.
Tak więc w odpowiedzi na propozycję señora Andaro odrzekłem:
— Niestety, nie mogę podpisać panu podobnego oświadczenia, gdyż nie miałbym co robić z
karabinami, nie mając najmniejszej potrzeby użycia ich w jakimkolwiek celu.
— Jak to? — zapytał zdziwiony. — Przecież wasza wielmożność może w ciągu tygodnia
zgromadzić wokół siebie tysiące ludzi?!
* Srebrna moneta Ameryki Południowej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin