Ludlum Robert - Plan Ikar tom 2.rtf

(928 KB) Pobierz
"PLAN IKAR" (tom II)

Robert Ludlum

 

 

PLAN IKAR

 

Tom II

 

przełożył: Wiktor T. Górny

 

Warszawa 1992

 

 

 


Rozdział 23

 

Emmanuel Weingrass siedział w czerwonej plastikowej loży z krępym, wąsatym właścicielem barku w Mesa Verde. Ostatnie dwie godziny upłynęły mu pod znakiem wielkiego napięcia, co mu przypomniało owe szalone dni w Paryżu, kiedy pracował dla Mosadu. Wprawdzie obecna sytuacja miała w sobie nieporównanie mniej dramatyzmu, i przeciwnicy raczej nie czyhali na jego życie, lecz przecież był teraz starszym panem, a musiał się poruszać tak, żeby go nie widziano ani nie zatrzymano. W Paryżu musiał pokonać niepostrzeżenie trasę od SacreCoeur na Boulevard de la Madelaine obstawioną szczelnie terrorystami. Tutaj, w Kolorado, musiał się przemknąć z domu Evana do miasteczka Mesa Verde tak, aby nie zatrzymała go i nie przymknęła drużyna jego pielęgniarek, które kręciły się wszędzie z powodu zamieszania na zewnątrz.

- Jak tyś to zrobił? - spytał GonzalezGonzalez, właściciel barku, nalewając Weingrassowi szklankę whisky.

- Wykorzystałem drugą w kolejności, historycznie rzecz biorąc, potrzebę odosobnienia cywilizowanego człowieka, GeeGee. Toaletę. Udałem się do toalety i wyszedłem przez okno. Następnie zmieszałem się z tłumem pstrykając zdjęcia aparatem Evana niczym zawodowy fotograf, a wreszcie złapałem taksówkę tutaj.

- Wiesz, człowieku - wtrącił GonzalezGonzalez - taryfiarze naprawdę się dzisiaj obłowią!

- Złodzieje i tyle! Ledwo wsiadłem, a ten ganef z miejsca mi mówi: "Sto dolarów na lotnisko, łaskawco." No więc mu odpowiedziałem, uchylając kapelusza: "Stanowa Komisja do spraw Taksówkarstwa zainteresuje się na pewno nowymi taryfami w Verde", na co on do mnie: "A, to pan, panie Weingrass. Przecież ja żartowałem, panie Weingrass." No to mu odparowałem: "Licz im pan dwieście, a mnie pan zawieź do GeeGee!" Obaj mężczyźni zanieśli się głośnym śmiechem, gdy wtem automat telefoniczny na ścianie tuż za ich lożą zadzwonił głośnym staccato. Gonzalez położył rękę na ramieniu Manny'ego.

- Garcia odbierze - rzekł.

- Dlaczego? Mówiłeś, że mój chłopak dzwonił już dwa razy! - Garcia wie, co powiedzieć. Właśnie go poinstruowałem.

- To powiedz i mnie!

- Da kongresmanowi numer telefonu w moim kantorze i poprosi, żeby za dwie minuty zadzwonił jeszcze raz.

- GeeGee, co ty, do licha, wyprawiasz?

- Kilka minut po tobie wszedł tu jakiś nie znany mi gringo. - No i co z tego? Dużo tu się przewija ludzi, których nie znasz. - Manny, on mi tu jakoś nie pasuje. Nie ma prochowca, kapelusza ani aparatu fotograficznego, ale i tak nie pasuje. Ma na sobie garnitur... z kamizelką. - Weingrass już miał odwrócić głowę. - Nie - rzucił ostro Gonzalez, ściskając rękę Weingrassa. - Facet co jakiś czas spogląda tutaj. Na pewno chodzi mu o ciebie.

- No to co robimy?

- Na razie czekaj. Wstaniesz, kiedy ci powiem. Kelner imieniem Garcia odwiesił słuchawkę, kaszlnął jeden raz i podszedł do rudego nieznajomego w ciemnym ubraniu. Nachylił się i ściszonym głosem powiedział coś elegancko ubranemu gościowi. Mężczyzna spojrzał chłodno na tego nieoczekiwanego posłańca; kelner wzruszył ramionami i wrócił za bar. Mężczyzna powoli, dyskretnie, położył na stole kilka banknotów, wstał i wyszedł najbliższymi drzwiami.

- Teraz - szepnął GonzalezGonzalez, wstając i pokazując gestem Manny'emu, żeby podążył za nim. Dziesięć sekund później znajdowali się już w zaniedbanym kantorze właściciela. - Kongresman zadzwoni za jakąś minutę - oznajmił GeeGee, wskazując krzesło za biurkiem, które przed kilkudziesięciu laty widziało lepsze czasy. - Jesteś pewien, że to był Kendrick? - spytał Weingrass.

- Potwierdziło mi to kaszlnięcie Garcii.

- A co powiedział tamtemu facetowi przy stole?

- Że wiadomość przez telefon musiała być chyba do niego, bo żaden inny gość nie odpowiada temu rysopisowi.

- Jak brzmiała wiadomość?

- Całkiem prosto, amigo. Że musi się koniecznie skontaktować ze swoimi ludźmi na zewnątrz.

- Tylko tyle?

- Przecież wyszedł? To nam coś mówi, prawda?

- Na przykład co?

- Uno, że musi się porozumieć z jakimiś ludźmi, tak? Dos, że znajdują się albo przed tym wspaniałym lokalem, albo może się z nimi porozumieć w inny sposób, na przykład przez luksusowy telefon w swoim samochodzie, tak? Tres, że nie przyszedł tu w tym swoim luksusowym garniturze tylko po to, żeby się napić teksańskomeksykańskiego piwa, którym się praktycznie krztusi, podobnie jak ty się krztusisz moim winem z bąbelkami, tak? quatro, nie ma dwóch zdań, że to ktoś nasłany z Waszyngtonu.

- Z rządu? - spytał zdumiony Manny.

- Osobiście nigdy nie miałem bynajmniej do czynienia z nielegalnymi uchodźcami, którzy przekraczają granice z mojego ukochanego kraju na południu, ale różne pogłoski docierają nawet do tak niewinnych uszu jak moje... Wiemy, czego szukać, przyjacielu. Comprende, hermano?

- Zawsze mówiłem - rzekł Weingrass siadając za biurkiem - że wystarczy znaleźć najbardziej obskurne bary w mieście, a człowiek więcej się dowie o życiu niż we wszystkich rynsztokach Paryża. - Paryż dużo dla ciebie znaczy, prawda, Manny?

- To mi już mija, amigo. Sam nie wiem dlaczego, ale mija. Coś się tu dzieje z moim chłopcem, a ja tego nie rozumiem. Ale to ważne. - On też dużo dla ciebie znaczy, prawda?

- To mój syn. " Zadzwonił telefon, Weingrass porwał słuchawkę do ucha, GonzalezGonzalez wyszedł z pokoju. - To ty, próżniaku? - Co się tam u ciebie dzieje, Manny? - spytał Kendrick na linii z czyśćca na Wschodnim Wybrzeżu Marylandu. - Obstawia cię cały oddział Mosadu?

- Mam znacznie skuteczniejszą obstawę - odparł stary architekt z Bronxu. - Żadnych księgowych, żadnych rewidentów, którzy by liczyli szekle nad likierem jajecznym. Ale co z tobą? Co się, do diabła, stało? . - Nie wiem, przysięgam, że nie wiem! Evan zrelacjonował szczegółowo cały swój dzień, począwszy od zaskakujących wieści, jakie przekazał mu na basenie Sabri Hassan, poszukanie schronienia w podrzędnym motelu w Wirginii; od swojej konfrontacji z Frankiem Swannem z Departamentu Stanu po swój przyjazd pod eskortą do Białego Domu; od spotkania wrogo usposobionego szefa personelu Białego Domu aż po wizytę u prezydenta Stanów Zjednoczonych, który wszystko jeszcze gorzej zamącił, planując uroczystość wręczenia medalu w Błękitnej Sali na najbliższy wtorek, i to z orkiestrą wojskową. Skończywszy wreszcie na tym, że kobieta imieniem Khalehla, która najpierw uratowała mu życie w Bahrajnie, okazała się w istocie pracowniczką Centralnej Agencji Wywiadowczej przysłaną tam po to, żeby go wypytać.

- Z tego, co mi mówiłeś wynika, że nie mogła cię wydać.

- Niby dlaczego?

- Boś jej uwierzył, kiedy ci powiedziała, że jest Arabką przepełnioną wstydem, sam mi mówiłeś. Pod pewnymi względami, próżniaku, znam cię lepiej niż ty sam siebie. Niełatwo cię nabrać w takich sprawach, Dlatego byłeś taki dobry w Grupie Kendricka... Gdyby ta kobieta cię wydała, powiększyłaby tylko swój wstyd i jeszcze bardziej rozjątrzyła obłąkany świat, w którym żyje.

- Manny, tylko ona mi pozostała. Inni nie wchodzą w rachubę. - To znaczy, że są jacyś inni poza tymi innymi.

- Na miłość boską, ale kto? Tylko ci ludzie wiedzieli, że tam jestem.

- Podobno Swann ci powiedział o rozmowie z jakimś blondasem z obcym akcentem, który wykombinował, że jesteś w Maskacie. A skąd on zaczerpnął informacje?

- Nikt nie może go odnaleźć, nawet Biały Dom.

- Może ja znam ludzi, którzy zdołają go odnaleźć - rzucił Weingrass. - Nie, Manny - sprzeciwił się Kendrick stanowczo. - To nie Paryż, a o tych Izraelczykach nie ma mowy. Za dużo im zawdzięczam, chociaż pewnego dnia poproszę cię o wyjaśnienie tego ich zainteresowania pewnym jeńcem w ambasadzie.

- Nigdy mi tego nie powiedziano - odparł Weingrass. - Wiedziałem o wstępnym planie akcji, do której przysposobiono oddział, zakładałem, że chodzi o kogoś wewnątrz, ale nigdy tego przy mnie nie omawiano. Ci ludzie umieją trzymać język za zębami... Jaki jest twój następny ruch?

- Jutro rano z tą Rashad, już ci mówiłem.

- A potem?

- Nie oglądasz chyba telewizji.

- Jestem u GeeGee. On tylko uznaje wideokasety, pamiętasz? Puszcza powtórkę z finałów baseballa w osiemdziesiątym drugim, i prawie wszyscy goście w barze sądzą, że to dzisiaj. A co jest w telewizji?

- Prezydent. Ogłosił, że jestem w bezpiecznym odosobnieniu. - Dla mnie to brzmi jak więzienie.

- Poniekąd masz rację, ale warunki są znośne, a poza tym nadzorca dał mi pewne przywileje.

- Dostanę numer telefonu?

- Sam go nie znam. Na aparacie nic tu nie ma, tylko czysty pasek, ale będę z tobą w kontakcie. Zadzwonię, jeśli się stąd ruszę. Nikt nie może wytropić tej linii, chociaż i tak nic by to nikomu nie dało. - Dobra, teraz ja cię o coś spytam. Wspomniałeś komukolwiek o mnie?

- Na miły Bóg, skądże znowu. Zapewne figurujesz w tajnych aktach z Omanu, mówiłem też, że poza mną wiele innych osób zasługuje na uznanie, ale nigdy nie wymieniłem twojego nazwiska. Dlaczego pytasz?

- Bo jestem śledzony.

- Co?

- Nie podoba mi się ta zagrywka. GeeGee twierdzi, że ten błazen, co mi siedzi na ogonie, jest nasłany z Waszyngtonu i że nie działa sam. - Może Dennison wyciągnął twoje nazwisko z akt i przydzielił ci ochronę.

- Przed czym? Nawet w Paryżu jestem bezpieczny jak sejf. Gdybym nie był, już od trzech lat bym nie żył. A dlaczego sądzisz, że figuruję w jakichkolwiek aktach? Poza oddziałem nikt nie znał mojego nazwiska, poza tym żadne z naszych nazwisk nie padło na konferencji tego ranka, kiedy wszyscy wyjechaliśmy. Wreszcie, próżniaku, gdyby ktoś chciał mnie ochronić, może warto byłoby mnie o tym. powiadomić. Bo jeśli jestem na tyle groźny, żebym wymagał takiej ochrony, mogę kropnąć jakiegoś nieznajomego, który mnie będzie chronił.

- Jak zwykle - przyznał Kendrick - na tej twojej pustyni niewiarygodności może się kryć ziarnko zdrowego rozsądku. Sprawdzę to. - Bardzo cię proszę. Może nie zostało mi tak wiele lat życia, ale nie chciałbym go skracać kulą w głowie z którejkolwiek ze stron. Zadzwoń jutro, bo teraz muszę wracać na ten swój sabat czarownic, zanim wiedźmy zgłoszą moje zniknięcie czarownikowi w osobie szefa policji.

- Pozdrów ode mnie GeeGee dorzucił Evan. - I powiedz mu, że kiedy wrócę do domu, niech się lepiej trzyma z daleka od interesów importowych. Aha, i podziękuj mu, Manny. Kendrick odłożył słuchawkę na widełki, ale nie odrywając ręki znów ją podniósł i wykręcił 0.

- Centrala - zgłosił się jakby z wahaniem damski głos po dłuższej, nienaturalnie chyba długiej chwili."

- Nie wiem dlaczego - zaczął Evan - ale tak mi się zdaje, że nie jest pani normalną telefonistką z Towarzystwa Telefonicznego Bell. - Słucham pana...?

- Mniejsza o to. Moje nazwisko Kendrick, muszę się porozumieć jak najszybciej z panem Herbertem Dennisonem, szefem personelu Białego Domu, w bardzo pilnej sprawie. Proszę go odnaleźć i sprawić, żeby oddzwonił w ciągu pięciu minut. Gdyby okazało się to niemożliwe, będę zmuszony zadzwonić do męża mojej sekretarki, porucznika waszyngtońskiej policji, i oświadczyć mu, że jestem więziony w miejscu, które z dużą dozą prawdopodobieństwa mógłbym dość dokładnie określić.

- Ależ, proszę pana!

- Wyrażam się chyba jasno i logicznie - przerwał jej Evan. - Pan Dennison ma się ze mną skontaktować w ciągu pięciu minut, zaczynam mierzyć czas. Dziękuję pani, żegnam. Kendrick ponownie odłożył słuchawkę, ale tym razem oderwał od niej rękę i podszedł do barku w ścianie, w którym stał pojemnik z lodem i bateria butelek drogich gatunków whisky. Nalał sobie kielicha, spojrzał na zegarek, po czym podszedł do dużego okna kwaterowego, z którego rozciągał się widok na rzęsiście oświetlony teren z tyłu domu. Rozbawił go widok trawiastego pola do krykieta obstawionego białymi ogrodowymi meblami z kutego żelaza; mniej go natomiast rozbawił widok strażnika ubranego w cywilny uniform służącego posiadłości. Mężczyzna przemierzał alejkę w ogrodzie pod kamiennym murem, z przodu miał przewieszony zgoła nie cywilny, zdecydowanie wojskowy karabin automatyczny. Manny się nie mylił Evan był w więzieniu. Po chwili zadzwonił telefon, kongresman z Kolorado wrócił do aparatu.

- Cześć, Herbie, co słychać?

- Co słychać, ty skurwysynu? Jestem, do cholery, pod prysznicem, oto co słychać. Cały mokry! Czego chcesz?

- Chcę wiedzieć, dlaczego Weingrass jest śledzony. Chcę wiedzieć, dlaczego jego nazwisko w ogóle wypłynęło na powierzchnię, ale lepiej mi podaj jakiś cholernie dobry powód, na przykład jego bezpieczeństwo osobiste,

- Wolnego, niewdzięczniku - uciął szorstko szef personelu. - Co znów, psiakrew, za Weingrass? Coś, co podrzucił Manischewitz? - Emmanuel Weingrass to architekt o międzynarodowej sławie. Jest również moim przyjacielem i mieszka teraz w moim domu w Kolorado. A z powodów, których nie muszę ci tłumaczyć, jego pobyt tam jest ściśle tajny. Gdzie i komu przekazałeś jego nazwisko? - Nie mogę przekazywać czegoś, czego w życiu nie słyszałem, ty durniu.

- Chyba mnie nie okłamujesz, co, Herbie? Bo jeśli łżesz, już ja dopilnuję, żeby ci najbliższych kilka tygodni poszło w pięty. - Gdybym tylko sądził, że kłamstwami się ciebie pozbędę, zaraz udałbym się do tego źródła. Ale w sprawie Weingrassa nie mam żadnych kłamstw w zanadrzu, bo go nie znam. Musisz mi więc pomóc... - Czytałeś raporty przesłuchań z Omanu, prawda?

- To była jedna teczka akt, już zresztą spalona. Oczywiście, że czytałem.

- I nigdy nie pojawiło się w niej nazwisko Weingrassa?

- Nie, a na pewno zapamiętałbym. Bo to dziwne nazwisko.

- Dla Weingrassa akurat nie. - Kendrick przerwał, ale nie na tak długo, żeby Dennison zdążył coś wtrącić. - Czy ktokolwiek z Centralnej Agencji Wywiadowczej, Państwowej Agencji Bezpieczeństwa lub podobnych instytucji mógł dać nadzór mojemu gościowi nie informując cię o tym?

- Nie ma mowy! - wykrzyknął suzeren Białego Domu. - W sprawie twojej osoby i kłopotów, jakich nam narobiłeś, nikt nie ma prawa kiwnąć choćby małym palcem, żebym o tym nie wiedział! - I ostatnie pytanie. Czy w aktach z Omanu była jakaś wzmianka o osobie, która przyleciała ze mną z Bahrajnu? Teraz z kolei Dennison zawiesił głos.

- Chyba odsłania pan karty, panie kongresmanie.

- Jeszcze chwila, a sam wyjdziesz na ciepłe kluchy. Jeżeli sądzisz, że już teraz wpakowałeś w kabałę siebie i twojego szefa, tym bardziej nie waż się nawet snuć domysłów na temat powiązań tego architekta. Zapomnij o tym.

- Dobrze, zapomnę - zgodził się szef personelu. - Z takim nazwiskiem jak Weingrass mógłbym się dopatrzeć innych powiązań, a to mnie już przeraża. Podobnie jak Mosad.

- To świetnie. A teraz odpowiedz tylko na moje pytanie. Co było w tych aktach na temat mojego przylotu z Bahrajnu do Andrews? - Na pokładzie znajdowałeś się ty i pewien stary Arab ubrany w zachodnim stylu, wieloletni subagent Operacji Konsularnych, który przyleciał tu na leczenie. Nazywał się Ali Jakiśtam. Departament Stanu go przepuścił i facet się zmył. Wszystko jasne, Kendrick. Nikt tu w rządzie nie ma pojęcia o żadnym panu Weingrassie. - Dzięki, Herb.Dzięki za formę "Herb"..W czymś jeszcze mógłbym ci pomóc? Evan wyjrzał przez kwaterowe okno, rzucił okiem na rzęsiście oświetlony teren, strażnika przed domem i całą tę scenerię. - Będę tak miły i powiem, że nie. - odparł cicho. - Przynajmniej na razie. Ale mógłbyś mi coś wyjaśnić. Ten telefon jest na podsłuchu, prawda?

- Tak, ale nie na zwykłym. Ma taką małą czarną skrzynkę jak w samolotach. Może ją usunąć tylko powołany do tego personel, a taśmy podlegają procedurze ścisłego utajnienia.

- Czy mógłbyś wyłączyć podsłuch na jakieś pół godziny, dopóki się z kimś nie skontaktuję? Wierz mi, że to również dla twojego dobra. - Zgadzam się... Jasne, podsłuch można zablokować. Nasi ludzie często z tego korzystają, kiedy przebywają w takich domach. Daj mi tylko pięć minut, a potem dzwoń sobie choćby i do Moskwy. - Pięć minut.

- Mogę teraz wrócić pod prysznic?

- Spróbuj tym razem bielinki. Kendrick odłożył słuchawkę, wyjął portfel, wsunął palec wskazujący pod skrzydełko z prawem jazdy z Kolorado. Wyciągnął świstek papieru z zapisanymi dwoma numerami prywatnych telefonów Franka Swanna i znów spojrzał na zegarek. Odczeka dziesięć minut, oby tylko zastał zastępcę dyrektora Operacji Konsularnych pod jednym z nich. I zastał. Oczywiście w jego apartamencie. Po wymianie uprzejmych pozdrowień Evan wyjaśnił, gdzie się znajduje, przynajmniej wedle swojego rozeznania. - I jak to "bezpieczne odosobnienie"? - spytał Swann znużonym jakby głosem. - Ładnych kilka razy bawiłem w takich domach, kiedy przesłuchiwaliśmy zbiegów. Mam nadzieję, że trafiła ci się rezydencja ze stajniami albo przynajmniej z dwoma basenami, jednym, rzecz jasna, w środku. Wszystkie są do siebie podobne. Rząd kupuje je chyba w ramach politycznej rekompensaty dla bogaczy, którym nudzą się ich duże domy i chcą dostać jeden za darmo. Mam nadzieję, że ktoś tego słucha. Bo ja już nie mam basenu.

- Widziałem tylko trawnik do krykieta.

- Kiepskie czasy. Co mi masz do powiedzenia? Zanosi się na to, że wyjdę cało z operacji?

- Może. Przynajmniej usiłowałem wyciągnąć cię trochę z tego bagna... Frank, muszę cię o coś spytać, a wiedz, że możemy mówić, co nam się żywnie podoba, wymieniać dowolne nazwiska. Telefon nie jest teraz na podsłuchu.

- Kto ci to powiedział?

- Dennison.

- I tyś mu uwierzył? Nawiasem mówiąc, guzik mnie obchodzi, że trafi do niego zapis tej rozmowy.

- Wierzę mu, bo facet wyczuwa, co miałbym do powiedzenia, i chętnie oddaliłby naszą rozmowę od rządu o tysiąc kilometrów. Obiecał, że zablokuje podsłuch.

- I pewnie ma rację. Boi się, żeby jakiś zaplątany pistolet nie usłyszał twoich słów. No więc, co takiego?

- Manny Weingrass, a przez niego powiązania z Mosadem...

- Już ci mówiłem, nie i nie - przerwał mu zastępca dyrektora, - A, zresztą, niech będzie, że nie jesteśmy na podsłuchu. Mów dalej. - Dennison powiedział mi, że w aktach z Omanu na liście pasażerów samolotu z Bahrajnu do Bazy Sił Powietrznych w Andrews owego ostatniego ranka figuruję ja i pewien stary Arab ubrany w zachodnim stylu, subagent Operacji Konsularnych...

- Który przyleciał tu na leczenie - przerwał mu Swann. - Po latach nieocenionej współpracy Alego Saada nasz wywiad jest winien przynajmniej tyle jemu i jego rodzinie.

- Pamiętasz dokładnie sformułowanie?

- Kto miałby lepiej pamiętać? Sam je pisałem.

- Ty? Czyli wiedziałeś, że to Weingrass?

- Nietrudno było zgadnąć. Twoje instrukcje przekazane przez Graysona były Cholernie wyraźne. Domagałeś się, podkreślam, domagałeś, żeby anonimowa osoba towarzyszyła ci w samolocie z powrotem do Stanów...

- Osłaniałem w ten sposób Mosad.

- Ewidentnie. Ja też. Widzisz, wwożenie kogoś takiego jest niezgodne z naszymi przepisami, nie mówiąc już o prawie, chyba że figuruje w naszych aktach. No więc wpisałem go do akt jako kogoś innego. - Ale skąd wiedziałeś, że to Manny?

- Z tym już poszło najłatwiej. Zamieniłem słowo z szefem Straży Królewskiej Bahrajnu, którego wyznaczono do"twojej ochrony. Wystarczyłby mi zapewne rysopis, ale kiedy tamten mi powiedział, że ten stary drań kopnął jednego z jego ludzi w kolano, bo dopuścił do tego, że się potknąłeś wsiadając do samochodu na lotnisku, miałem już pewność, że to Weingrass. Poprzedzała go zawsze, jak to się mówi, jego reputacja.

- Doceniam twój gest - odparł miękko Evan. - Zarówno dla niego, jak i dla mnie.

- To był jedyny sposób, żeby ci podziękować.

- Mogę więc zakładać, że nikt z kręgów wywiadu w Waszyngtonie nie wie, że Weingrass był wmieszany w sprawę Omanu.

- Absolutnie. Jeśli chodzi o Maskat, on nie istnieje. Podobnie zresztą tutaj, w kraju.

- Dennison nawet o nim nie słyszał...

- Ma się rozumieć.

- Frank, Manny ma ogon. Ktoś go śledzi tam w Kolorado.

- Nikt z naszych.

 

Niecałe trzysta metrów na północ od czyśćca nad Chesapeake Bay znajdowała się posiadłość doktora Samuela Wintersa, wybitnego historyka, a od przeszło czterdziestu lat przyjaciela i doradcy kolejnych prezydentów Stanów Zjednoczonych. W młodszym wieku ten niesłychanie zamożny uczony cieszył się ponadto renomą znakomitego sportsmena; liczne trofea zdobyte w grze w polo, w tenisie, w narciarstwie i żeglarstwie stały rzędem na półkach jego prywatnego gabinetu, świadcząc o dawniejszych wyczynach. Teraz starzejącemu się wykładowcy pozostała bardziej bierna gra, stanowiąca od pokoleń uboczną pasję rodziny Wintersów, która po raz pierwszy wkroczyła na trawnik ich posiadłości w Zatoce Ostryg na początku lat dwudziestych. Tą grą był krykiet, toteż gdziekolwiek jakikolwiek członek rodziny budował nową posiadłość, jednym z pierwszych wymogów był odpowiedni trawnik przepisowych rozmiarów, nieodmiennie 40 na 75 stóp, określonych w roku 1882 przez Krajowy Związek Krykieta. Dlatego gościom posiadłości doktora Wintersa od razu rzucało się w oczy pole krykietowe na prawo od olbrzymiego domu nad wodami Chesapeake. Jego uroki podkreślały liczne białe meble z kutego żelaza okalające pole, przeznaczone dla graczy, którzy chcą odpocząć analizując następny ruch albo się czegoś napić. Było ono identyczne z polem krykietowym w czyśćcu niecałe trzysta metrów na południe od posiadłości Wintersa, nic zresztą dziwnego, albowiem ziemia, na której znajdowały się obie rezydencje należała pierwotnie do Samuela Wintersa. Przed pięciu laty - przy cichym wskrzeszeniu Inver Brass - doktor Winters podarował bez rozgłosu swoją południową posiadłość rządowi Stanów Zjednoczonych na "bezpieczny dom", czyli w żargonie czyściec. Aby odstraszyć niewinnych ciekawskich, a także zapobiec wrogim knowaniom potencjalnych przeciwników Stanów Zjednoczonych, transakcji nigdy nie ujawniono. Zgodnie z zapisami w księgach hipotecznych przechowywanych w ratuszu Cynwid Hollow, dom i przyległe grunty nadal pozostawały własnością Samuela i Marthy Jennifer Wintersów - choć ta ostatnia już nie żyła, za którą księgowi rodziny płacili rokrocznie wyjątkowo słony podatek nadbrzeżny, refundowany w tajemnicy przez wdzięczny rząd. Jeżeli ktokolwiek ciekawski, czy to życzliwie, czy wrogo nastawiony, dopytywał o funkcjonowanie tego arystokratycznego majątku, nieodmiennie dostawał odpowiedź, że nic się nie zmieniło, że te wszystkie luksusowe samochody i liczna służba oddane są do dyspozycji większych i mniejszych znakomitości świata nauki i przemysłu reprezentujących zróżnicowane zainteresowania Samuela Wintersa. Brygada krzepkich młodych ogrodników utrzymywała posiadłość w nieskazitelnym stanie, a także świadczyła posługi napływającym strumieniem gościom. Stwarzano więc wrażenie, że jest to wiejski ośrodek intelektualny multimilionera przeznaczony do rozmaitych celów - zbyt otwarty, żeby służyć czemukolwiek innemu, niż rzekomo służył. Aby podtrzymać to wrażenie, wszystkie rachunki przesyłano księgowym Samuela Wintersa, który je sumiennie płacił, kopie zaś przekazywał adwokatowi owego historyka, który z kolei doręczał je osobiście do Departamentu Stanu, żeby uzyskać potajemnie zwrot kosztów. Był to bardzo prosty układ, wygodny dla wszystkich zainteresowanych, tak prosty i wygodny jak propozycja doktora Wintersa przedstawiona prezydentowi Langfordowi Jenningsowi, że kongresmanowi Evanowi Kendrickowi mogłoby po prostu wyjść na dobre kilka dni spędzonych z dala od świateł rampy środków masowego przekazu, w czyśćcu na południu jego posiadłości, bo nic się tam akurat nie działo. Prezydent przyjął z wdzięcznością tę propozycję; zalecił Herbertowi Dennisonowi, żeby go tam ulokował. Miloś Varak zdjął z głowy wielkie słuchawki i zamknął konsolę elektroniczną na stole przed sobą. Podjechał z krzesłem w lewo, wyłączył przycisk na najbliższej ścianie i natychmiast usłyszał cichy szum urządzenia, które opuszczało spodek anteny na dachu. Następnie wstał z krzesła i zaczął się przechadzać bez celu pośród supernowoczesnej aparatury telekomunikacyjnej w dźwiękoszczelnym studio w piwnicach domu Samuela Wintersa. Ogarnął go niepokój, To,, co podsłuchał z rozmowy telefonicznej przeprowadzonej z czyśćca przekraczało jego pojęcie. Jak to potwierdził Swann z Departamentu Stanu nikt z kręgów wywiadu w Waszyngtonie nie wiedział o istnieniu Emmanuela Weingrassa. Nie przypuszczano nawet, że ów "stary Arab", który przyleciał z Bahrajnu wraz z Evanem Kendrickiem to właśnieWeingrass. Wedle słów Swanna podziękowanie Evanowi Kendrickowi za jego dokonania w Omanie polegało na sekretnym wywiezieniu Weingrassa z Bahrajnu i równie sekretnym wwiezieniu do Stanów Zjednoczonych pod osłoną i w przebraniu. Zarówno człowiek, jak i przebranie w formalnym sensie znikli; Weingrass na dobrą sprawę nie istniał. Ponadto wybieg Swanna był absolutnie konieczny ze względu na powiązania Weingrassa z Mosadem, co Kendrick doskonale rozumiał, W istocie kongresman również podjął nadzwyczajne kroki, żeby zataić obecność i tożsamość swojego starszego przyjaciela. Miloś dowiedział się, że starszy pan zgłosił się do szpitala pod nazwiskiem Manfred Weinstein, gdzie umieszczono go na sali w prywatnym skrzydle z osobnym wejściem, a po wypisie odwieziono prywatnym odrzutowcem do Mesa Verde w Kolorado. Wszystko było utajnione; nazwisko Weingrassa nie figurowało dosłownie nigdzie. A podczas kilku miesięcy rekonwalescencji porywczy architekt bardzo rzadko opuszczał dom, przy czym nigdy nie odwiedzał miejsc, w których znano kongresmana. Cholera! pomyślał Varak. Pominąwszy bliskie grono Kendricka, które wykluczało wszystkich poza zaufaną sekretarką, jej mężem, parą Arabów z Wirginii i trzema przepłacanymi pielęgniarkami, zobowiązanymi sowitym wynagrodzeniem do pełnej dyskrecji, Emmanuel Weingrass po prostu nie istniał! Varak wrócił do konsoli, wyłączył guzik nagrywania, cofnął taśmę i odnalazł słowa, które chciał jeszcze raz usłyszeć. "Mogę więc zakładać, że nikt z kręgówwywiadu w Waszyngtonie nie wie, że Weingrass był zamieszany w sprawę Omanu. Absolutnie. Jeśli chodzi o Maskat, on nie istnieje. Podobnie zresztą tutaj, w kraju. Dennison nawet o nim nie słyszał... Ma się rozumieć. Frank, Manny ma ogon. Ktoś go śledzi tam w Kolorado. Nikt z naszych." "Nikt z naszych..." Czyli kto? Właśnie to pytanie tak zaniepokoiło Varaka. Jedyne osoby, które wiedziały o istnieniu Emmanuela Weingrassa, którym powiedziano, ile ten starszy pan znaczy dla Evana Kendricka, to pięciu członków Inver Brass. Czyżby któryś z nich...? Miloś nie chciał już dłużej o tym myśleć. W danej chwili sprawiało mu to zbyt dużo cierpienia.

 

Adrienne Rashad została gwałtownie wyrwana ze snu przez nieoczekiwany wstrząs samolotu wojskowego. Zerknęła na drugą stronę skąpo oświetlonej kabiny wyposażonej poniżej standardu pierwszej klasy. Attache z ambasady w Kairze najwyraźniej odczuwał niepokój, a ściśle mówiąc - strach. Był jednak na tyle obeznany z takimi samolotami, że wziął ze sobą przyjaciela dla pokrzepienia serca, a dokładnie pokaźną butelkę w skórzanym pokrowcu, którą wyrwał dosłownie z walizeczki i teraz z niej pociągał, dopóki nie poczuł na sobie wzroku współpasażerki. Z zakłopotaniem wyciągnął piersiówkę w jej stronę. Kobieta potrząsnęła głową i odezwała się przekrzykując ryk silników.

- To tylko dziury powietrzne wyjaśniła.

- Hej, kochani! - zawołał głos pilota przez głośnik. - Przepraszam za te dziurypowietrzne, ale niestety taka pogoda potrwa jeszcze przez jakieś pół godziny. Musimy się trzymać naszego korytarza, z dala od pasażerskich szlaków. Trzeba było wybrać kursowy rejs po przyjaznym niebie, moi drodzy. Trzymajcie się! Attache znów pociągnął z butelki, tym razem większy i głębszy łyk. Adrienne odwróciła wzrok, bo arabska część duszy podpowiadała jej, żeby nie patrzeć na strach mężczyzny, zachodnia zaś część pod współczesnym makijażem powiadała, że jako osoba zaprawiona w lotach wojskowych powinna rozproszyć lęk towarzysza podróży. Wygrała synteza; Adrienne uśmiechnęła się do attache dla dodania mu otuchy, po czym wróciła do swoich myśli przerwanych przez sen. Dlaczego tak kategorycznie wezwano ją z powrotem do Waszyngtonu? Jeżeli były jakieś nowe instrukcje, tak delikatne, że nie dało się ich przekazać przez dekodery, dlaczego Payton niczego nawet jej nie zasugerował? "Wujek Mitch" nie dopuściłby do żadnego zakłócenia w jej pracy, nie zawiadamiając jej o tym. Nawet podczas zeszłorocznej zawieruchy w Omanie czy przy każdej innej nadzwyczajnej sytuacji Mitch wysyłał jej przez kuriera dyplomatycznego zapieczętowane instrukcje prosząc ją bez wyjaśnień o współpracę z Operacjami Konsularnymi Departamentu Stanu, choćby czuła się nie wiadomo jak urażona. Bo istotnie czuła się tym dotknięta. A teraz ni stąd, ni zowąd wezwano ją do Stanów, praktycznie wieziono ciupasem, i to bez słowa od Mitchella Paytona. Kongresman Evan Kendrick. Przez ostatnie osiemnaście godzin jego nazwisko przetaczało się po świecie niczym grzmot nadciągającego piorunu. Widziało się niemal wystraszone twarze tych, którzy kiedykolwiek mieli z Amerykaninem kontakt, jak patrzą w niebo rozważając, czy powinni od razu się kryć, żeby ratować w popłochu życie wobec groźby nadchodzącej burzy. Na pewno zemsta będzie próbowała dosięgnąć tych wszystkich, którzy wspomagali owego intruza z Zachodu. Zachodziła w głowę, kto też mógł wsypać jego działalność nie, "wsypać" to zbyt niewinne określenie - kto tak roztrąbił.tę sprawę na cały świat! Od wiadomości na jego temat aż się roiło we wszystkich gazetach Kairu, a szybki rekonesans potwierdzał, że na całym Bliskim Wschodzie Evan Kendrick uchodzi albo za umiłowanego świętego, albo za haniebnego złoczyńcę. Czekała go więc kanonizacja lub śmierć w męczarniach zależnie od stanowiska osądzającego, nierzadko mieszkańców tego samego kraju. Dlaczego? Czyżby Kendrick sam się o to postarał? Czyżby ten wrażliwy człowiek, niezbyt pasujący na polityka, który narażał życie, żeby pomścić straszliwą zbrodnię, postanowił nagle po roku pokory i wyrzeczeń sięgnąć po premię polityczną? Jeżeli tak, nie był to ten sam człowiek, z którym miała przelotny, aczkolwiek jakże intymny kontakt przed czternastoma miesiącami. Przypomniała sobie wszystko z pewnymi wprawdzie zastrzeżeniami, ale bez cienia żalu. Kochali się - niesamowicie, namiętnie, może też nieuchronnie zważywszy okoliczności - ale o tych krótkich chwilach cudownych przeżyć należało zapomnieć. Jeżeli wieziono ją teraz do Waszyngtonu z powodu tego pochłoniętego nagle ambicją kongresmana, trzeba je wymazać raz na zawsze.

 

* * *


Rozdział 24

 

Kendrick stał przy oknie wychodzącym na szeroki, kolisty podjazd przed czyśćcem. Już przeszło godzinę temu zadzwonił do niego Dennison z wiadomością, że samolot z Kairu wylądował i że "tę Rashad" zaprowadzono do czekającego samochodu rządowego; była więc pod eskortą w drodze do Cynwid Hollow. Szef personelu zawiadomił też Evana, że agentka CIA gwałtownie zaprotestowała, kiedy nie pozwolono jej zadzwonić z Bazy Sił Powietrznych w Andrews. - Zaparła się jak oślica i za nic nie chciała wsiąść do samochodu - urągał Dennison Twierdziła, że nie miała bezpośredniej wiadomości od swoich zwierzchników i że Siły Powietrzne mogą się wypchać. Co za cholerna baba! Jechałem właśnie do pracy, ale złapali mnie przez telefon w mojej limuzynie. I wiesz, co mi powiedziała? "Kim pan, do diabła, jest?" Tak mi zasunęła! Po czym żeby mi dosolić, odsunęła słuchawkę od ust i spytała głośno:"Co to za jakiś Dennison?"

- Widzisz, Herb, to dlatego, że się nie obnosisz ze swoim stanowiskiem. I ktoś ją uświadomił?

- Te łajdaki się tylko roześmiały! Wtedy ja ją uświadomiłem, że jest pod rozkazami prezydenta, więc albo wsiądzie do wozu, albo spędzi pięć lat w Leavenworth.

- Przecież to męskie więzienie.

- Wiem. Hę, hę! Za jakąś godzinę tam u ciebie będzie. Pamiętaj, jeśli to ona uruchomiła przeciek, biorę ją w swoje ręce.

- Może.

- Dostanę nakaz prezydencki!

- A ja go odczytam w wiadomościach wieczornych. I to z przypisami.

- Psiakrew? Kendrick już miał odejść od okna na kolejną filiżankę kawy, kiedy u wylotu kolistego podjazdu zjawił się niepozorny szary samochód. Pokonał zakręt i zatrzymał się przed kamiennymi schodami, gdzie z tylnego siedzenia wyskoczył dziarsko major Sił Powietrznych. Obszedł prędko samochód i otworzył drzwi, żeby wypuścić służbowego pasażera. W porannym słońcu ukazał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin