Ludlum Robert - Transakcja Rhinemanna.rtf

(1752 KB) Pobierz
ROBERT LUDLUM

ROBERT LUDLUM

 

Transakcja Rhinemanna

 

 

 

Przełożył: Arkadiusz Nakoniecznik

Data wydania oryginalnego 1974

Data wydania polskiego 1990


WSTĘP

 

 

20 marca 1944, Waszyngton, D. C.

- Dawid?

Dziewczyna weszła do pokoju i przez chwilę patrzyła w milczeniu na wysokiego oficera, stojącego przy oknie hotelowym. Padał zimny, marcowy deszcz, tworząc na waszyngtońskim niebie zacieki z wiatru i mgły.

Spaulding odwrócił się świadom jej obecności, choć nie usłyszał ani słowa.

- Przepraszam, mówiłaś coś?

Zauważył, że kobieta trzyma jego płaszcz przeciwdeszczowy. Stwierdził też troskę w jej oczach... i strach, który starała się ukryć.

- Już po wszystkim - powiedziała cicho.

- Już po wszystkim - powtórzył. - A raczej będzie po wszystkim, za jakąś godzinę.

- Czy oni tam będą w komplecie? - zapytała, zbliżając się do niego z wyciągniętym przed siebie płaszczem, tak jakby to była tarcza.

- Owszem. Nie mają wyboru. Ja zresztą też. Lewe ramię Spauldinga było zabandażowane, ręka zaś spoczywała pod marynarką na szerokim czarnym temblaku. - Czy możesz mi pomóc? Deszcz nadal pada bez ustanku.

Jean Cameron ociągając się podała mu płaszcz.

Zatrzymała się w pół kroku, spoglądając na kołnierz jego wojskowej koszuli, a następnie na naramienniki munduru. Wszelkie dystynkcje zostały z nich usunięte. Pozostały po nich tylko wyblakłe ślady.

Ani stopnia wojskowego, ani też oznak przynależności do określonego rodzaju broni. Nie było nawet złoconych inicjałów kraju, któremu służył.

Służył do tej pory.

Zauważył jej spojrzenie.

- Właśnie tak zaczynałem - powiedział cicho. - Bez nazwiska, bez stopnia, bez przeszłości. Tylko numer i litera. Chcę, żeby o tym pamiętano.

Dziewczyna stała bez ruchu, ściskając płaszcz w dłoniach.

- Zabiją cię, Dawidzie - powiedziała ledwie słyszalnym głosem.

- Tego na pewno nie zrobią - odparł spokojnie. - Nie będzie żadnych zabójców, wypadków ani też nagłych rozkazów przenoszących mnie do Birmy albo do Dar es-Salaam. To już skończone. Nie mogą dowiedzieć się o tym, co zrobiłem.

Uśmiechnął się łagodnie i dotknął jej twarzy. Jej cudownej twarzy. Westchnęła głęboko, starając się zachować spokój, którego bynajmniej nie czuła. Ostrożnie założyła mu płaszcz na lewe ramię, a on tymczasem sięgnął ręką do prawego rękawa. Przytuliła na chwilkę twarz do jego pleców. Poczuł lekkie drżenie w jej głosie.

- Nie będę się bała. Obiecałam ci.

 

Wyszedł przez szklane drzwi hotelu Shoreham i skłonił głowę w kierunku stojącego pod daszkiem odźwiernego. Nie chciał taksówki, potrzebował spaceru. Długiego spaceru, żeby zdążyły wypalić się do końca dogasające w nim płomienie wściekłości. Byłaby to ostatnia godzina w jego życiu, kiedy ma na sobie mundur.

Mundur bez dystynkcji, bez znaków rozpoznawczych.

Wszedłby przez podwójne drzwi do gmachu Ministerstwa Wojny i podałby swoje nazwisko żandarmowi.

Dawid Spaulding.

Nic więcej nie powie, to wystarczy. Nikt nie będzie próbował go zatrzymywać i przeszkadzać mu.

Bezimienni dowódcy, noszący jedynie wydziałowe znaki rozpoznawcze, wydadzą rozkazy, które pozwolą mu przejść szarymi korytarzami aż do niczym nie oznaczonych drzwi pewnego pokoju.

Rozkazy będą pozostawione przy stanowisku służby bezpieczeństwa dlatego, że wcześniej został wydany inny rozkaz, którego źródła nie sposób ustalić, samego rozkazu zaś nikt nie rozumiał.

W każdym razie tak stwierdzą. Ze wściekłością.

Ale ta wściekłość nie może równać się z jego gniewem.

Bezimienni dowódcy również zdawali sobie z tego sprawę.

W nie oznakowanym pokoju będą na niego czekali ludzie o nazwiskach, które jeszcze kilka miesięcy temu nie miały dla niego żadnego znaczenia. O nazwiskach, które obecnie stanowiły dla niego symbol tak potwornego fałszu, że kiedy to sobie uświadomił, zaczął całkiem poważnie obawiać się o stan swojego umysłu.

Howard Oliver.

Jonathan Craft.

Walter Kendall.

Same nazwiska brzmiały zupełnie niewinnie. Mogły należeć do kogokolwiek z setek tysięcy ludzi. Było w nich coś tak amerykańskiego...

A mimo to te nazwiska, ci ludzie doprowadzili go niemal do szaleństwa.

Będą na niego czekać w nie oznakowanym pokoju, a on przypomni im o tych, których tam zabraknie.

Erich Rhinemann, Buenos Aires.

Alan Swanson, Waszyngton.

Franz Altmüller, Berlin.

Inne symbole. Inne skojarzenia...

Otchłań fałszu, w którą został wciągnięty przez... wrogów.

Jak to się stało, na Boga?

Jak to w ogóle mogło się stać?

Ale rzeczywiście stało się. A on spisał wszystkie fakty, które zdołał poznać.

Spisał je i umieścił... ów dokument w teczce, zdeponowanej w skrytce bankowej w Kolorado.

Nikomu nie uda się do niej dotrzeć. Pozostanie zamknięta pod ziemią na tysiąc lat... bo tak będzie lepiej.

Chyba że ludzie, czekający na niego w nie oznakowanym pokoju, zmuszą go, aby postąpił inaczej.

Jeśli tak się stanie... jeśli go zmuszą... to odporność milionów ludzi zostanie wystawiona na próbę. Powszechna odraza nie będzie znała ani granic, ani interesów jakiegokolwiek plemienia na świecie.

Przywódcy staną się pariasami.

Takimi, jak on jest teraz.

Numer, a po nim litera.

 

Stanął przed schodami prowadzącymi do Ministerstwa Wojny; ciemne, kamienne kolumny przestały mu się kojarzyć z niezwyciężoną potęgą, tylko z jasnobrązową cementową zaprawą.

To nie miało już znaczenia.

Przeszedł przez podwójne drzwi i stanął przed stanowiskiem służby bezpieczeństwa, gdzie znajdował się podpułkownik w średnim wieku, w towarzystwie dwóch sierżantów.

- Spaulding, Dawid - powiedział po cichu.

- Pańskie dokumenty... - Podpułkownik zerknął na naramienniki płaszcza, a potem na kołnierzyk. - ...Spaulding.

- Nazywam się Dawid Spaulding. Pochodzę z Fairfax - powtórzył Dawid nie podnosząc głosu. - Sprawdź w papierach, żołnierzu.

Podpułkownik podniósł raptownie głowę, mierząc go gniewnym spojrzeniem, ale w miarę, jak spoglądał na Spauldinga stopniowo zaczęło ogarniać go zdumienie. To bowiem, co usłyszał, nie było powiedziane ani ostro, ani nawet niegrzecznie, tylko całkiem zwyczajnie.

Stojący po jego lewej stronie sierżant bez słowa wskazał na papier leżący na biurku przed oficerem. Podpułkownik spojrzał w tym kierunku.

Zerknął jeszcze raz na Dawida i skinął przyzwalająco ręką.

Idąc przez szare korytarze, z płaszczem przewieszonym przez ramię, Spaulding czuł na sobie dziesiątki spojrzeń, lustrujących zwłaszcza mundur pozbawiony wszelkich dystynkcji i znaków rozpoznawczych. Kilka osób z wahaniem oddało mu honory.

Nie zareagował.

Mijani mężczyźni oglądali się za nim, inni zaś wychylali się z otwartych drzwi.

To ten... oficer, mówiły ich spojrzenia. Dotarły do nich plotki, powtarzane szeptem w najdalszych kątach. To on.

Wydano rozkaz...

Oto ten człowiek.


PROLOG

 

 

8 września 1939, Nowy Jork

Dwaj oficerowie w nienagannie odprasowanych mundurach, bez czapek, obserwowali grupę dowolnie ubranych mężczyzn i kobiet znajdującą się po drugiej strome szklanego przepierzenia. Pokój, w którym siedzieli oficerowie, był pogrążony w ciemności.

Zapaliło się czerwone światło i z głośników umieszczonych po obu stronach szklanej tafli, stanowiącej jedną ścianę zaciemnionego pomieszczenia, rozległy się dźwięki organów. W chwilę potem dołączyło do nich szczekanie wielkich, krwiożerczych psów, a następnie, na tle tych połączonych dźwięków, zabrzmiał głęboki, czysty, posępny głos:

 

Gdziekolwiek czai się szaleństwo, gdziekolwiek słychać bezsilne zawodzenie, tam z pewnością dostrzeżecie wysoką, ukrytą w cieniu postać Jonathana Tynea, czekającego tylko na sposobność, by zewrzeć się w boju z mocami piekielnymi, widzialnymi i niewidzialnymi...

 

Nagle rozległ się przeraźliwy, świdrujący w uszach krzyk. Aaaach! Korpulentna kobieta mrugnęła do niskiego mężczyzny w grubych okularach czytającego tekst z kartki maszynopisu i żując bez przerwy gumę odeszła od mikrofonu.

Donośny głos ciągnął dalej:

 

Dziś wieczorem będziemy świadkami, jak Jonathan Tyne przyjdzie z pomocą przerażonej lady Ashcroft, której mąż zniknął na zamglonych szkockich grzęzawiskach dokładnie o północy przed trzema tygodniami. Co dnia, o północy, nad pogrążonymi w mroku polami rozlega się wycie bezpańskich psów. Wydają się one szczekać na człowieka, który skrada się niepostrzeżenie w ogarniającej wszystko mgle. Jonathan Tyne, tropiciel zła, nemesis Lucyfera, wybawiciel bezsilnych więźniów ciemności...

 

Dźwięki organów przybrały ponownie na sile, a ujadanie psów stało się jeszcze bardziej złowieszcze.

Starszy oficer, pułkownik, spojrzał na swego towarzysza, porucznika. Młodszy mężczyzna wpatrywał się z zatroskaną miną w grupę zachowujących się nonszalancko aktorów, znajdujących się w oświetlonym studio.

Pułkownik skrzywił się.

- Interesujące, nieprawdaż? - zapytał.

- Co proszę? Ach, tak, sir. Nawet bardzo interesujące... Który to?

- Ten wysoki facet, w rogu. Czyta teraz gazetę.

- Czy to on gra Tynea?

- On? Nie, poruczniku. Ma jakąś rólkę. Coś mówi w którymś z hiszpańskich dialektów, zdaje się.

- Małą rólkę w hiszpańskim dialekcie... - Porucznik powtórzył słowa pułkownika z nutą wahania w głosie i ze zdziwionym spojrzeniem. - Proszę mi wybaczyć, sir, ale nic z tego nie rozumiem. Nie wiem, co my tu robimy ani też, co on tu robi? Sądziłem, że jest inżynierem budowlanym.

- Bo jest.

Muzyka organowa przycichła do pianissimo, a ujadanie psów umilkło w oddali. Z głośników rozległ się inny głos - bardziej aksamitny, cieplejszy, niczym nie zwiastujący niczym nadciągającego dramatu.

 

Pielgrzym. Mydło, które pachnie jak majowe kwiaty. Mydło o zapachu majowym. Dzięki Pielgrzymowi słuchacie kolejnych przygód Jonathana Tynea.

 

Otworzyły się grube, wyłożone dźwiękochłonnym materiałem drzwi i do pogrążonego w ciemności pomieszczenia wszedł wyprostowany, łysiejący mężczyzna, ubrany w tradycyjny garnitur wizytowy. Wyciągnął prawą dłoń do pułkownika, a w lewej trzymał szarą kopertę.

- Witaj, Ed - powiedział cicho, ale nie szeptem. - Miło, że cię znowu widzę. Nie muszę chyba ci mówić, że twój telefon trochę mnie zaskoczył.

- Też tak myślę. Jak się masz, Jack. Poruczniku, to pan John Ryan, jeszcze jakiś czas temu major John Ryan z Szóstego Korpusu.

Oficer uniósł się z miejsca.

- Proszę usiąść, poruczniku - powiedział Ryan, uścisnąwszy jego dłoń.

- Miło mi pana poznać. Dziękuję panu.

Ryan obszedł rząd czarnych skórzanych foteli i usiadł obok pułkownika, tuż przed szklaną ścianą działową. Muzyka organowa przybrała ponownie na sile, podobnie jak przeraźliwe wycie psów. Kilkoro aktorów zgromadziło się wokół dwóch mikrofonów i patrzyło na mężczyznę znajdującego się w innym, także oddzielonym szklaną ścianą, ale oświetlonym pomieszczeniu po drugiej stronie studia.

- Co słychać u Jane i dzieci? - zapytał Ryan.

- Nienawidzi Waszyngtonu, podobnie jak jej syn. Obydwoje najchętniej wróciliby do Oahu. Ale Cynthii bardzo tu się podoba. Ma osiemnaście lat, lubi te wszystkie potańcówki w stolicy...

Mężczyzna z oświetlonego pomieszczenia po przeciwnej stronie studia dał znak ręką i aktorzy rozpoczęli dialog.

- A ty? - kontynuował Ryan. - Waszyngton wygląda ładnie na liście przeniesień.

- Przypuszczam, że tak, ale to dla mnie mała pociecha, bo i tak nikt nie wie, że tutaj jestem.

- Naprawdę?

- G-2. A ty wyglądasz kwitnąco, Jack.

- Wiem. - Ryan uśmiechnął się z zażenowaniem. - Ale to nie moja zasługa. W firmie jest co najmniej dziesięciu facetów, którzy mogliby robić to samo, co ja, tyle tylko, że... lepiej. Niestety, nie potrafią oddać tego w swoich opracowaniach. Stałem się symbolem firmy, jej ośrodkiem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin