Wiech Cafe pod Minogą.pdf

(327 KB) Pobierz
Stefan Wiechecki
Z chomika Valinor
Stefan Wiechecki
(WIECH)
Cafe „Pod Minogą"
Tekst oparto na wydaniu Książki i Wiedzy, Warszawa 1991
Przedmowę napisał SZYMON KOBYLIŃSKI
Okładkę i stronę tytułową projektował MICHAŁ JĘDRCZAK
Korekta ': HALINA RUSZKIEWICZ , "
Skład komputerowy: SOFT EDITION
ul. Umińskiego l /44, 03-983 Warszawa
tel. 671 38 75
S> Copyright by Alicja Wiechecka Warszawa 1979
© Copyright for this edition
by Unia Wydawnicza „Verum"
Warszawa 1998
ISBN 83-85921-49-4
I PATRZ, PAN, CO SIĘ ROBI!
Pan Stefan Wiechecki z Saskiej Kępy, elegancki, ironicznie uśmiechnięty
dżentelmen z dyskretnym wąsikiem, należał do najobrotniejszych dziennikarzy i
najsławniejszych pisarzy dwu ważkich epok kultury polskiej: Ściślej: trzech,
wliczając lata wojny i okupacji, będące akurat motywem głównym niniejszego tomu
Wiecha. Lata po trosze próby, i to zwycięskiej próby, tych cech, tych wartości,
z jakich zostały zbudowane postaci literackie wielkiego artysty. Knajacka, z
lekka — lub nie z lekka — szemrana populacja jego tekstów, ta szczególna i
specyficzna „Warsiawka", stała się bowiem tyleż portretem, ile wzorcem wcale
niemałej sfery stolicy, nawet dla kogoś, kto jest bardzo daleko od wszelkich
Maniusiów Kitajców, cwaniackich Szmulek i praskiego folkloru, jak był zresztą
osobiście w swym stylu bycia, życia i kręgów towarzyskich sam autor opowieści.
Albowiem cechy i wartości bohaterów Wiecha są uniwer-salniejsze, rozleglejsze
niż Szmulki, stanowią — śmiem twierdzić — ogólniejszy i znaczący rys całej bez
mała naszej niepokorności wobec wszelkiej przemocy i wszelkiego zniewolenia, a
sztafaż akurat warszawski — gdzie już dawno „w Saskim Ogrodzie przy wodotrysku
pan policmajster dostał po pysku" — jedynie wzmacnia, podkreśla i daje jeden z
możliwych kostiumów sprawie nader rozległej i wiekowej. Taki fryzjer z Lalki
Prusa, taki Rzędzian z Trylogii Sienkiewicza, lwowski Tońcio ze Szczepciem,
poznańskie „bubki frechowne" Łosia, wileńskie Kaziuki i krakowskie typy sławnego
wodewilu o Krowodrzy — to rodzeni bracia pana Aniołka i całej „Cafe pod Minogą".
Właśnie w swojej zadziornej niezgodzie na krzywdę, na gwałt zadawany swobodzie i
godności. Za wielkie słowa? Wcale nie za duże, gdyż właśnie — na podobieństwo
paryskiego gawrosza — zjadliwa ironia ulicy, szyderstwo przechod-
nią, niczym hyrność podhalańska i twardość śląska, bije we wszelkiego wroga
bronią wyjątkowo ostrą i skuteczną, a mianowicie ośmieszeniem go,
obezwładnieniem przez celną kpinę. I jeśli Wiech potrafił upiory okupacyjne,
uosobione w żandarmerii czy pokrewnych patrolach, nazwać (lub wsławić ich
nazwanie autentyczne): „blondyni w blaszanych kapeluszach" — to ukazał w pełni
tę niezniszczalność moralnych zwycięzców, zdolnych do wyszydzenia zagrożeń z
wysokości swych racji. Taki niby przelotny epitet, a ileż w nim poczucia siły i
wyższości! No, a zdanko pana Piecyka, rzucone mimochodem w roku 1956: „— Jak nam
te zachodnie szkopy Warszawę sfajczyli?!..." Toż to najzjadliwszy komentarz
polityczny! I to właśnie okazało się uniwersalne w naszym narodzie,
ponadczasowe, stałe.
A niewyobrażalne bez najważniejszej zalety: bez poczucia humoru.
Nieodparty dowcip, pobrany z natury, stanowi naczelny i najskuteczniejszy nośnik
literacki, ba! moralizatorski, tych dzieł, tego dorobku, którego Cafe jest
typowym przykładem. To rabelaisowska, dickensowska, twainowska, czechowowska i
mrożkowska wreszcie linia twórcza w światowym skarbcu kultury. Tędy wiedli
swoich bohaterów (nawet bez dosłownego żartowania, ale zawsze z wyczuciem
paradoksu) najwięksi, „gdyż—jak stwierdził jeden z nich, Joseph Conrad —
wszystko stoi na żarcie". Niech Szekspir z Dantem, tym od Boskiej komedii,
poświadczą z samego szczytu Parnasu.
Jakiego zaś warsztatu komediowego, sposobu technicznego w swoim dowcipie użył
Wiech? Po pierwsze użył wiecha, tego, który dostąpił zaszczytu naukowego owej
małej litery, znaczącej awans na pojęcie literackie, na zjawisko kulturowe. A
więc język, mowa i tryb skojarzeń, oto czym się posługiwał pan Stefan w swoim
dziele. Tu bardzo cenną uwagę uczynił pewien autentyczny twórca, wywodzący się z
kręgów praskiego folkloru, skądinąd wyborny stolarz i wcale nie gorszy pisarz
(autor Opowieści wuja z Zacisza, Iskry 1983), majster Stefan Roguski. Otóż
artysta ten, mówiąc kiedyś w prywatnej rozmowie o tworzywie Wiecha, stwierdził,
że wszystkie zwroty, sposoby werbalne, zbitki myślowe, słowem cały zespół
wyrażeń
panów Piecyków i szwagrów Piekutoszczaków jest prawdziwy, taki się spotykało od
Zygmuntowskiej po owo tytułowe Zacisze; jednakże w życiu, w mowie tych dzielnic
występowało to z rzadka, niczym rodzynki w cieście zwykłego, wspólnego dla
wszystkich rodaków języka. Te „znakiem tego", te „przypuszczam, że wątpię" i
inne „w ząbek czesane" ozdóbki, na co dzień rozproszone, zostały przez Wiecha
zagęszczone, skondensowane, wzmocnione niejako w postaci dialogów, pyskówek,
monologów jego figur literackich. Na tym właśnie polegała prawda i zarazem
przetworzenie zjawiska lingwistycznego, a jednocześnie specyfika narracji.
Narracji, która niosła przepyszne sceny, zbitki obrazowe, gęstą i z reguły
komiczną fabułę — także wydestylowaną z życia. Nie dziwota, toż pisarz narodził
się w miejscu, gdzie samo życie destyluje swoje jaskrawości, swoje intensywne
przygody z bliźnimi, czyli w sądzie cywilnym przed wojną. Pan Piecyk wiódł się w
prostej linii z tamtej publiczki, jaką tak olśniewająco ukazał Prus w Lalce,
odmalowując sale warszawskiego sądu i fascynujące typy tamtejsze. Łącznie z —
jakże ważkim naonczas, aż po pierwszy okres twórczości Wiecha -sprawozdawcy —
bujnym folklorem żydowskim stolicy! Kwintesencją tego aliażu stał się jeden z
ulubionych placów Wiecha, przesławny, nieodżałowany Kiercelak, niepowtarzalny
targ, panoptikum typów i typków. Dalekim echem, pozbawionym już bogactwa
kupieckiego z pobliskich Nalewek, jest Bazar Różyckiego między Targową a
Brzeską, relikt daw-ności, jakże niestety wyblakłej i sczezłej... Kiedy jednak
świeżo w telewizji oglądałem zbiórkę, zrzutkę ze wszystkich kramów na
najszczytniejsze cele narodowe („Żeby pomóc temu rządowi — mówiła jakaś
„nieśmiertelna paniusia", równa tamtej ze strof Tuwima — bo myśmy tu mieli cały
czas naszą własną, tajną "Solidarność*, cały czas..."), odczułem odległy wiew
lat odeszłych, a przez Wiecha dokumentowanych. Lat głębokiej wrażliwości na
sprawy najpatetyczniejsze, ale przecież podane z wdziękiem i wesołą
nonszalancją, właśnie w tym stylu i tym gestem, jakby to uczynił pan Walery
Wątróbka. Onże Walery Wątróbka, który dracznie i hecnie, ale przecież
uczestniczył via „Expressiak" w co ważniejszych wydarzeniach kultury, od
„Lilii Wenecji" począwszy, i który się stał dzięki Wiechowi nowym Niemcewiczem w
specjalnych, szmulkowskich Śpiewach historycznych powojnia. Tego powojnia, jakie
pozbawiało ogół związków z tradycją, z dziejami, z wielką przeszłością.
I nie było wcale przypadkiem, że to akurat pan Stefan Wiechecki został
prelegentem na pewnym tłumnym zebraniu świata publicystycznego, kiedy po polskim
Październiku zaświtała (jakże przelotnie!) nadzieja na okiełznanie cenzury. To
właśnie on, Wiech, autor tak znaczącego zwrotu jak „pan wiesz, a ja rozumie",
czyli mistrz zjadliwej aluzji, wygłosił arcydowcipny referat o wystawianiu
cenzury do wiatru. Stamtąd poszła owa walna recepta, by chcąc uchronić przed
czerwonym ołówkiem zdanie A, trzeba napisać na przynętę stokroć ostrzejsze
zdanie B i wtedy strażnik ustroju rzuci się wykreślać wielkie bluźnłerstwo,
dzięki czemu to właściwe zda mu się niegroźne, puści je płazem, a o to szło od
początku. Bo też od pierwszych felietonów zdruzgotanej i odradzającej się
Warszawy Wiech, nie inaczej niż Sienkiewicz, „dla pokrzepienia serc" mrugał
porozumiewawczo okiem — już to pana Piecyka, już to pana Wątróbki czy nawet
Gieniuchny — do czytelników i zawsze był po stronie tych, którzy dobrze
wiedzieli swoje i którzy nigdy nie porzucili nadziei.
Napadano na Wiecha nieraz, czując w nim dobrze przeciwnika, groźnego przez tę
zdolność morderczej kpiny, przeciwnika wszelkiego „betonu"! Napadano rozmaicie,
deprecjonując wartość artystyczną dzieła, pomniejszając znaczenie kulturowe
dorobku, a zwłaszcza napadając na rzekome „zaśmiecanie języka". Ha! Akurat w
dobie, gdy z najwyższych trybun lało się to upiorne: „byŁOby błyn-demniemać, że
Salamon naleje z pustego na hAktary..." Potrafił na to odpowiedzieć bez kostiumu
a la Piecyk, wprost od siebie, gniewnymi słowy: „Moi bohaterowie używają
zabawnej gwary, ubarwiającej polszczyznę, ale żaden z nich nie popełnił nigdy
błędu w rodzaju idąc od dworca leżały szyny tramwajowe..." W zalewie strasznej,
odgórnie wzmacnianej brzydoty języka teksty Wiecha stanowiły wzorzec
poprawności, folklorem jeno inkrustowanej ku ozdobie. .:•••••:••. , ' •„-.. :
"-.c1. ; --.• •• ."<.><• ••:•: , ..;.••.- •.-
8
Tymczasem najwięksi uczeni w polszczyźnie byli admi-ratorami dorobku i znaczenia
Wiecha, a jeden z tuzów polonistyki, sławny varsavianista, spec od metodyki
języka (i zarazem autor cennego Słownika gwary warszawskiej XIX wieku), profesor
Bronisław Wieczorkiewicz, wprowadził właśnie do nazewnictwa naukowego termin
„wiech" jako pojęcie lingwistyczne. Nie umiem powiedzieć, który z pisarzy
dostąpił takiego zaszczytu, mimo ogromnych zasług; nie powiadamy jednak, że ktoś
„pisze strugiem" albo „stosuje w narracji prusa", tu zaś aż taka nobilitacja!
Toteż obok mnóstwa innych atrakcji czytelniczych delektujemy się w czasie
lektury Wiecha — właśnie wiechem. Boy zwracał kiedyś (jako poeta notabene)
słusznie uwagę na piękno brzmieniowe u Fredry, wskazując m.in. na „Pod-stolinę,
wdówkę tantną, wdówkę gładką". Pan Stefan miał zaś wyjątkowo wyczulone ucho na
melodię, na muzykę frazy literackiej, rzecz jasna: łącznie ze zwrotami Piecyków
czy Piekutoszczaków. Warto wczuć się, uwrażliwić i na tę urodę prozy Wiecha;
otwórzmy książkę na chybił trafił, odczytajmy głośno i wyraźnie dowolny
fragment, dajmy na to: „— I patrz, Stasluchna, chociaż szkopy naokoło, polski
starosta w razie zabradziażenia spokoju do polskiego mamra może cię wsadzić! —
dodał Maniuś, ocierając zgiętym palcem wskazującym łzę z powieki..."
Wiech, często i chętnie występujący na estradach, przed mikrofonami, w
wieczorach autorskich (był pierwszym pisarzem inaugurującym cykl osobowości
telewizyjnych w pierwszym tejże Telewizji Polskiej programie, gdy do kilku
odbiorców odezwał się z — jak to właśnie raz na zawsze nazwał wtedy stylem pana
Piecyka — „radia z lufcikiem"), nie był najlepszym interpretatorem własnych
tekstów. Warsiaskie akcentowanie słów i zdań, tak arcymistrzowsko podawane przez
wielkich: Grzesiuka i Stępowskiego, nie było mocną stroną Stefana Wiechec-kiego,
choć nikt lepiej odeń nie wyczuwał niuansów tej mowy. Natomiast, co chcę
podkreślić, wyraziście skandował ów wewnętrzny, literacki, muzyczny rytm i puls
swej prozy. A jest to cecha warsztatu już staroświeckiego, rzadko dziś
zauważana, jeszcze rzadziej stosowana przez współczesnych twórców, cecha w swej
staroświeckości piękna
urodą zabytku, bo też i zabytkowej łaciny jako chwytu formalnie sięgająca.
Osobnego foliału rozważań wymagałaby analiza obrazowości tego języka, zwłaszcza
w warstwie gwarowej, co zresztą po części uczynił prof. Wieczorkiewicz. Dowcipna
lapidarność określeń wynalazczych etymologicznie, tak chyba należałoby językiem
uczonego określić zjawisko Wiecha i wiecha. To są przecież całe girlandy
metafor! „...Wrócę z wojny, ślub się zrobi i wszystko będzie w korekt. Na razie
jesteś wolna, ale pamiętaj, że jakbym się dowiedział w wojsku o tobie czegoś nie
a propos, na polski urlop przyjadę, fiołków pod terni kochanemi oczkami nasadzą,
morduchnę na ciemny mahoń przerobię, tak jakbym by} mężem przysięgłem..."
Fiołki, mahoń, same przenośnie, a to właśnie jest typowością tejże mowy,
obrazowej i komizmem podszytej. I to właśnie również Wiech zagęścił na potrzeby
swych utworów, temu nadał intensywność stylistyczną większą niż w ustach żywych
mieszkańców Starówki, Szmulek czy Woli. Swoiste kłamstwo sztuki stanowi o
prawdzie wizji.
Sprawozdawca tedy sądowy, onże antreprener teatralny i obrotny biznesmen
stołeczny, z czasem dystyngowany posiadacz ekskluzywnej willi, a zarazem piewca
i ulubieniec dzielnic tyle brutalnych, ile zakazanych i jednocześnie poetyckich
folklorem miasta, a także patosem emocji w przełomowych chwilach — był Wiech
postacią wyjątkowo barwną i wrażliwą. Udzielny pan w swojej dziedzinie
literackiej, stworzył osobny i —jak dziś widzimy — niezbędny fragment naszego
dorobku kulturowego swoją niepowtarzalnością artystyczną, satyryczną i rodaczą.
Fakt, iż nie ma następców, epigonów i naśladowców, jest jednocześnie dowodem tej
niedosiężnej dla innych osobności twórczej, a także dowodem, że jedną z
trudniejszych dziedzin sztuki jest to, co zwiemy najzwyczajniej prostotą. :
Doceniajmy prostotę, najkunsztowniejszą ze sztuk!
Szymon Kobyliński
ROZDZIAL I
zawierający genezę tytułu całej opowieści
i szczegółowy opis przygotowań
do uroczystości familijnej w restauracji
państwa Aniołków
Myliłby się, kto by przypuszczał, że na szyldzie wymienionego w tytule
niniejszej opowieści zakładu gastronomicznego przy ulicy Zapiecek widniała
dorodna minoga na przybranym zieloną pietruszeczką półmisku. Nic podobnego.
Szyld wyglądał banalnie. Na czerwono pomalowanej blasze umieszczony był napis,
tchnący powagą urzędowego niemal dokumentu:
RESTAURACJA
III kategorii z wyszynkiem
napojów alkoholowych
wł. Konstanty Aniołek
Koncesja Genowefy Rypalskiej
i Wawrzyńca Śmieciuszki
Surowość głównego, umieszczonego nad wejściem znaku łagodziły dwa szyldy boczne,
których treść opiewała:
„Śniadania, obiady, kolacje" ; oraz
„Żymne i goronce zakonski". j i •
Wszystkie trzy godła były dziełem powszechnie cenionego na Starówce mistrza
sztuki malarskiej, pana Dawida Kapelana (Bonifraterska 18).
Część graficzna reklamy firmy uzupełniały dwie kartki wycięte z brystolu, na
których sam pan Aniołek wprawną ręką wypisał: „Pieczeń rzemska" i „Zrazy po
nalesońsku z gżypkamy".
Resztę propagandy załatwiały umieszczone na wystawie oryginały, jako to: lśniący
pozłocistą skórką dy-
dyszek cielęcy, biała kiełbasa garnirowana przysmażoną cebulką lub nacięty w
misterną, drobniutką kostkę rumiany boczek pieczony, wszystko to podane na
efektownym tle słojów z biało-czerwoną ćwikłą i zielonożółtymi „małosolnymi"
ogórkami. Oczywiście eksponaty zmieniały się odpowiednio do pory roku.
Nie było jednak nigdy w witrynie minóg. Na próżno też szukałby ich ktoś na
bufecie. Interpelowany o nie przez gości gospodarz odpowiadał zazwyczaj: —
Minoga robak, nie rybka i w porządnym interesie trzeciej kategorii nie ma prawa
figurować.
Stali bywalcy lokalu wiedzieli jednak, że nie zawsze tak bywało, że minogi w
musztardzie zajmowały kiedyś honorowe miejsce wśród innych zakąsek. Znali też
przyczynę znalezienia się ich na indeksie.
Oto przed kilku laty znany na Starówce alkoholik i awanturnik, niejaki Millerek,
pogniewawszy się na lokal za odmowę kredytu, zwrócił się do małżonki właściciela
z następującą apostrofą: „Ach, ty minogo z ma-łem łebkiem, za wieczne ondulacje
szarpana, ja cię tu zaraz nauczę szaconku dla gościa!" Po czym usiłował
przewrócić bufet, co mu się zresztą całkowicie udało.
Obrażeni współbiesiadnicy podnieśli się od stolików, usunęli awanturnika na
ulicę, ale orzekli, że:
„Właściwie pani Aniołek nie ma się o co obrażać, bo faktycznie na minogie
podobna. Długa, mizerna na urodzie, z małą mordką, tylko z tą różnicą, że nogi
posiada, ale za bufetem nie widać".
Wywołało to nową awanturę zakończoną wezwaniem pogotowia, ale odtąd lokal,
dawniej nazywany „Pod Aniołkiem", zdobył nową, błyskawicznie zaakceptowaną przez
Krzywe Koło, Nowomiejską, Freta i obydwa Dunaje, nie licząc, rzecz prosta,
Zapiecka, firmę: „Pod Mino-
gą"-
Pani Serafina Aniołkowa mimo „mizernej urody" obdarzona była przez naturę
niezwykle metalicznym, donośnym głosem, którym umiała należycie władać, oraz
temperamentem, nad którym nie życzyła sobie zbytnio panować. ,
12
Te cechy sprawiały, że pan Konstanty był właścicielem przedsiębiorstwa tylko de
nomine, na szyldzie. Twarde rządy w domu i w interesie sprawowała jego małżonka.
Powyższy układ stosunków politycznych w restauracji spowodował wykluczenie minóg
raz na zawsze z menu zakładu. Oczywiście dopomogło to raczej do utrwalenia wśród
klientów nowej nazwy firmy. Pan Aniołek protestował przeciwko tej nomenklaturze
dość słabo i tylko kiedy żona słyszała, a i wówczas pozwalał sobie na lekkie
przymrużenie oka.
Usposobienie miał bowiem jowialne i filozoficzne skłonności, na co w niemałym
prawdopodobnie stopniu wpływała waga własna — około 120 kilogramów. Sympatyczna,
rumiana jego twarz, ozdobiona staropolskim blond wąsem, zdradzała wielką
życzliwość dla bliźnich.
Lekko fiołkowy koniec nosa świadczył o żywym interesowaniu się swego właściciela
produkcją wszelkiego typu zakładów rektyfikacyjnych.
Gościnny był pan Konstanty również bardzo. Kiedyś, korzystając z nieobecności
żony, którą wybrała się do Gdyni na Święto Morza, sympatyczny restaurator,
wypiwszy jako środek zapobiegawczy przeciwko tęsknocie litr czystej wyborowej,
wprowadził w barze ciekawą innowację w postaci bezpłatnej konsumpcji dla
wszystkich chętnych.
Cafe „Pod Minoga" przeżyła wówczas okres najwspanialszego swego rozkwitu. Dzień
i noc wszystkie stoliki były zajęte. Za oblężonym bufetem królował
rozpromieniony pan Aniołek, rozdając na wszystkie strony potrawy i napoje.
Niestety okres ten trwał bardzo krótko. Gdy po trzech dniach pani Serafina
wróciła do baru, nie zastała ani jednej pełnej butelki, ani cienia zakąski.
Na środku sklepu w srebrzystej trumnie, obstawiony u wezgłowia zdjętymi z bufetu
sztucznymi palmami, spoczywał jej małżonek, obok w trumnie znacznie
skromniejszej chrapał pan Celestyn Konfiteor, właściciel sąsiadującego z barem
zakładu pogrzebowego.
Jak się odbyło przebudzenie, nie lubi pan Aniołek mówić, faktem jest, że od tej
pory pani Serafina nigdzie
13
Zgłoś jeśli naruszono regulamin