Wyndham John - Dziwne historie (rtf)(1).rtf

(476 KB) Pobierz
John Wyndham

John Wyndham

Dziwne Historie

Przekład Małgorzata Golewska - Stafiej i Leszek Stafiej

Consider her ways and others (wybór)

Copyright © John Wyndham 1956, 1961

Sleepers of Mars (wybór)

Copyright© 1938, 1931, 1933, 1934, 1933


DZIWNA HISTORIA

 

 

Jednego z ostatnich dni grudnia 1958 roku pan Reginald Aster w odpowiedzi na zaproszenie przybył do biura prawnego “Cropthorne, Daggit and Howe” przy Bedford Rów, gdzie został przyjęty przez niejakiego pana Frattona, sympatycznego młodzieńca, który mimo że miał zaledwie około trzydziestki, pełnił już funkcję dyrektora firmy po zgonie panów C., D. i H.

Kiedy zaś ów pan Fratton poinformował go, iż na mocy testamentu świętej pamięci sir Andrew Vincella stał się beneficjentem spadku sześciu tysięcy Akcji Zwyczajnych w przedsiębiorstwie British Vinvinyl Ltd, wydawało się, że - jak młody człowiek wyraził się potem w rozmowie z kolegą - pana Astera zatkało.

Odpowiednia klauzula stwierdzała, iż zapisu dokonano “w uznaniu niezwykle cennej przysługi, jaką spadkobierca niegdyś mi wyświadczył”. Testament nie precyzował charakteru owej przysługi, a wszelkie dalsze dociekania na ten temat przekraczały zakres obowiązków pana Frattona, chociaż trzeba przyznać, że powściągał ciekawość z niemałym trudem.

Nieoczekiwany spadek, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów i sześciu pensów za akcję, pojawił się w niezwykle stosownym momencie dla interesów pana Astera; sprzedaż nieznacznej tylko części akcji umożliwiła mu rozwiązanie kilku palących problemów. W trakcie dopełniania związanych z tym formalności obaj panowie spotkali się kilkakrotnie. Po pewnym czasie doszło do tego, że pan Fratton, powodowany niezaspokojoną ciekawością, znalazł się znacznie bliżej granicy zawodowej dyskrecji, niż mu się to zazwyczaj zdarzało, i pozwolił sobie tytułem próby na rzucenie niezobowiązującej uwagi:

- Pan niezbyt dobrze znał sir Vincella, prawda?

Pan Aster gdyby tylko chciał, mógłby bez trudu odparować taką zaczepkę, udzielając jakiejś wymijającej odpowiedzi. Nie uczynił tego jednak. Wręcz przeciwnie, spojrzał z namysłem na swego rozmówcę i powiedział:

- Widziałem go raz w życiu. Nie dłużej niż półtorej godziny.

- Tak też przypuszczałem - wyznał pan Fratton, dając nieco jawniejszy wyraz swemu zdziwieniu. - Czy było to mniej więcej w czerwcu ubiegłego roku?

- Dokładnie dwudziestego piątego czerwca - sprecyzował pan Aster.

- I nie spotkał go pan nigdy przedtem?

- Nie. Ani przedtem, ani potem.

Pan Fratton pokręcił głową na znak, że nic nie pojmuje. Po chwili milczenia pan Aster dodał:

- Widzi pan... jest coś dziwnego w całej tej sprawie.

Pan Fratton kiwnął głową w milczeniu, pan Aster zaś ciągnął dalej:

- Chciałbym... może ma pan jutro wolny wieczór? Zjedlibyśmy wspólnie kolację, co pan na to?

Pan Fratton miał wolny wieczór. Mężczyźni zjedli kolację w klubie, po czym przeszli do zacisznego salonu na kawę i cygaro. Po dłuższym namyśle pan Aster powiedział:

- Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby ta historia z Vincellem była nieco jaśniejsza. Nie bardzo wiem... Po prostu coś mi się w niej nie klei. Zresztą będzie chyba lepiej, jeżeli opowiem panu wszystko od początku. Otóż było tak:

 

Wieczór dwudziestego piątego czerwca był jednym z niewielu ładnych wieczorów tego brzydkiego lata. Z przyjemnością wracałem więc do domu piechotą. Nie spieszyłem się wcale i nawet zastanawiałem się, czyby nie wstąpić na małego drinka, kiedy nagle dostrzegłem starszego mężczyznę, który stał na chodniku przy Thanet Street, jedną ręką przytrzymując się barierki, i rozglądał się wokół nieprzytomnym, szklistym wzrokiem.

Jak panu wiadomo, w tej części Londynu roi się, zwłaszcza latem, od przybyszów z całego świata, którzy często miewają taki właśnie zagubiony wygląd. Ale ten starszy pan - miał dobrze po siedemdziesiątce - nie był turystą. Z pewnością nim nie był. Wyglądał szykownie - takie spostrzeżenie nasunęło mi się na jego widok. Miał szpiczastą, siwą, starannie przystrzyżoną bródkę, czarny pilśniowy porządnie wy-szczotkowany kapelusz, ciemny garnitur, świetnie skrojony i w doskonałym gatunku, drogie buty oraz równie drogi, gustowny jedwabny krawat. Takich dżentelmenów spotyka się czasem w naszej dzielnicy, kiedy zniesie ich z codziennej trasy. W pojedynkę, szklistoocy, pokazują się w miejscach publicznych nader rzadko. Kilku przechodniów idących przede mną rzuciło mu krótkie spojrzenie, a oceniwszy stan, w jakim się znajdował, szło dalej. Ja natomiast odniosłem wrażenie, że człowiek ten wcale nie jest podchmielony. Wyglądał raczej na przestraszonego. Dlatego też zatrzymałem się przy nim.

- Czy pan źle się czuje? - zapytałem. - Czy mam złapać taksówkę?

Spojrzał na mnie. Wzrok miał mętny, ale twarz inteligentną, nieco ascetyczną; białe, krzaczaste brwi czyniły ją jeszcze szczuplejszą. Wydało mi się, że nie od razu mnie dostrzegł. Na moje pytanie zareagował z opóźnieniem i wyraźnym wysiłkiem.

- Nie - odparł niepewnie. - Nie, dziękuję. Nic... Nic mi nie jest.

Widać było, że nie mówi całej prawdy, ale nie dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że chce mnie odprawić. A skoro już go zaczepiłem, nie miałem zamiaru tak go zostawić.

- Przeżył pan chyba jakiś szok? - powiedziałem.

Przeniósł wzrok na ulicę. Pokiwał głową, ale nic nie odrzekł.

- Tu niedaleko jest szpital... - zacząłem, lecz nieznajomy zaprotestował ruchem głowy.

- Nie, nie - zapewnił. - Zaraz mi przejdzie.

Nadal mnie nie odprawiał, przeciwnie, miałem wrażenie, iż nie chce, żebym się oddalił. Rozglądał się wokół, potem skierował wzrok na siebie. Wtedy zamarł i zesztywniał: patrzył w dół na swoje ubranie ze zdumieniem, które musiało być szczere. Puścił barierkę i podniósł rękę, wpatrując się w rękaw marynarki, potem jakby zauważył dłoń - kształtną, wypielęgnowaną, ale wyschniętą ze starości, pomarszczoną w stawach, oplecioną wypukłymi żyłami. Na małym palcu tkwił złoty sygnet...

Wie pan, czyta się nieraz o oczach wychodzących z orbit, lecz ja widziałem to naprawdę. Rzeczywiście wyglądały tak, jakby lada moment miały wyskoczyć z czaszki. Jego wyciągnięta ręka zaczęła niepokojąco drżeć. Chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Przeraziłem się, że to zawał. 

- Niedaleko stąd jest szpital... - zacząłem znowu, lecz on ponownie zaprotestował.

Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyszło mi do głowy, że powinien gdzieś usiąść albo może wypić kieliszek brandy. Kiedy mu to zaproponowałem, nie powiedział ani tak, ani nie, lecz ruszył za mną posłusznie przez ulicę do pobliskiego Wilburn Hotel. Zaprowadziłem go do stolika w kawiarni i zamówiłem dwie podwójne brandy. Gdy odwróciłem wzrok od kelnera, nieznajomy patrzył w głąb kawiarni z wyraźnym przerażeniem na twarzy. Spojrzałem w tym samym kierunku. Przyglądał się swemu odbiciu w lustrze.

Wpatrywał się w nie z napiętą uwagą. Zdjął kapelusz i położył go na krześle obok. Podniósł wciąż drżącą rękę i dotknął najpierw brody, następnie posrebrzonych siwizną włosów. A potem siedział już bez ruchu z oczyma utkwionymi w lustro.

Poczułem ulgę, kiedy przyniesiono brandy. On najwyraźniej też. Dolał sobie trochę wody sodowej i wychylił kieliszek jednym haustem. Jego dłoń uspokoiła się nieco, policzki nabrały koloru, ale wciąż patrzył przed siebie. Nagle podniósł się zdecydowanym ruchem.

- Przepraszam pana na moment - powiedział uprzejmie.

Przeszedł między stolikami, stanął przed lustrem i przez pełne dwie minuty studiował z bliska swoje odbicie. Wrócił na miejsce. Chociaż jeszcze nie odzyskał pewności siebie, poruszał się nieco bardziej zdecydowanie. Przywołał kelnera i wskazał nasze puste kieliszki. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie i oświadczył:

- Winien panu jestem przeproszenie. Był pan dla mnie niezwykle uprzejmy.

- Ale skądże! - zapewniłem. - Cieszę się, że mogłem panu służyć pomocą. Wszystko wskazuje na to, że przeżył pan jakiś przykry wstrząs.

- Hm... Kilka wstrząsów naraz - przyznał, po czym dodał: - Ciekawe, że wyobrażenia senne tak dobrze potrafią naśladować rzeczywistość, kiedy damy im się zaskoczyć.

Nie wydawało mi się, by można było udzielić na to jakiejś sensownej odpowiedzi, nawet więc nie próbowałem.

- Z początku to bardzo denerwujące - uzupełnił ze sztucznym ożywieniem.

- Cóż więc się panu przydarzyło? - zapytałem, nadal nie wiedząc, o co mu chodzi.

- To moja wina, tylko moja wina... Wszystko przez ten pośpiech - wyjaśnił. - Przechodziłem właśnie przez ulicę za tramwajem, gdy nagle dostrzegłem drugi, nadjeżdżający z przeciwka. Był tuż-tuż. Musiał mnie potrącić.

- Ach, tak! - odparłem. - No tak, rozumiem... Ale gdzie to się stało?

- Tu obok, na Thanet Street - powiedział.

- Ale... ale nie widać, żeby był pan ranny - zauważyłem.

- No właśnie - przyznał z zakłopotaniem. - Wygląda na to, że nie jestem ranny.

Nie był ranny ani posiniaczony, a jego ubranie, jak już wspomniałem, prezentowało się nienagannie. Poza tym... poza tym szyny na Thanet Street zerwano chyba ćwierć wieku temu. Nie byłem pewien, czy powinienem mu o tym mówić. Postanowiłem odłożyć to na później. Kelner postawił przed nami pełne kieliszki. Nieznajomy sięgnął do kieszeni kamizelki i zaraz spuścił wzrok, skonsternowany.

- Moja portmonetka! Mój zegarek! - wykrzyknął.

Wręczyłem kelnerowi banknot funtowy, wydał mi resztę, a mój gość przyglądał się temu z uwagą. Kiedy kelner oddalił się, powiedziałem:

- Pan wybaczy, ale mam wrażenie, że w następstwie tego wstrząsu musiał pan doznać zaniku pamięci. Czy pan... czy pamięta pan, kim pan jest?

Zmierzył mnie surowym spojrzeniem i nie wyjmując palca z kieszeni kamizelki odparł z nutą podejrzliwości w głosie:

- Kim jestem? Oczywiście że pamiętam. Jestem Andrew Vincell. Mieszkam niedaleko stąd, przy Hart Street.

Po chwili wahania sprostowałem:

- Kiedyś była tu Hart Street. Ale jej nazwę zmieniono, o ile się nie mylę, w latach trzydziestych. W każdym razie jeszcze przed wojną.

Wyraźnie stracił pewność siebie, której pozory starał się zachować, i przez moment siedział w milczeniu. Potem pomacał wewnętrzną kieszeń marynarki i wyciągnął stamtąd portfel - wykonany z dobrze wyprawionej skóry, ze złotymi okuciami na rogach i z wyciśniętymi inicjałami A. V. Przyjrzał mu się z ciekawością, położył na stole i otworzył. Z lewej przegródki wyjął banknot funtowy i zmarszczył brwi, potem zaś banknot pięciofuntowy, który zdziwił go jeszcze bardziej.

Bez słowa ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął podłużną książeczkę, stanowiącą zapewne komplet z portfelem. W jej lewym dolnym rogu również widniały litery A. V., natomiast w lewym górnym rogu był napis: “Notes. 1958”. Długo przyglądał się jej, zanim podniósł oczy na mnie.

- Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem? - zapytał niepewnie.

- Tak - potwierdziłem.

Po kolejnej długiej pauzie powiedział zupełnie jak dziecko:

- Nic nie rozumiem. A gdzie moje życie? Co się stało z moim życiem?

Jego twarz przybrała teraz żałosny, ponury wyraz. Podsunąłem mu kieliszek. Wypił łyk brandy. Otworzył notes i zauważył zamieszczony na pierwszej stronie kalendarz.

- O Boże! - wyszeptał. - To jest... to jest za bardzo prawdziwe. Co się ze mną stało?

- Częściowy zanik pamięci w następstwie przeżytego szoku nie jest niczym niezwykłym. Zazwyczaj po pewnym czasie pamięć powraca. Może zajrzy pan tutaj... - wskazałem portfel. - Z pewnością coś pan tu znajdzie i zaraz wszystko się panu przypomni.

Najpierw zawahał się, potem jednak sięgnął do prawej przegródki portfela. Wyjął kolorową fotografię, niewątpliwie grupowe zdjęcie rodzinne. On sam stał w środku, o jakieś pięć czy sześć lat młodszy, w tweedowym garniturze, obok mężczyzny lat około czterdziestu pięciu o podobnych rysach. Były tam także dwie nieco młodsze kobiety oraz czwórka kilkunastoletnich dzieci, dwie dziewczynki i dwóch chłopców. W głębi, za starannie przystrzyżonym trawnikiem, widniał fragment fasady osiemnastowiecznego domu.

- Nie sądzę, by musiał się pan martwić o swoje życie - zauważyłem. - Wygląda na to, że wiedzie się panu całkiem dobrze.

Następnie nieznajomy wyjął z portfela trzy karty wizytowe przedzielone cienką bibułką, na których wytłoczone było tylko nazwisko: “Sir Andrew Vincell”, bez adresu, oraz kopertę zaadresowaną: “Sir Andrew Vincell, OBE, British Vinvinyl Plastics Ltd”, gdzieś we wschodniej dzielnicy Londynu.

Potrząsnął głową, pociągnął łyk brandy, jeszcze raz spojrzał na kopertę i roześmiał się sztucznie. Opanował się z wyraźnym wysiłkiem i orzekł stanowczym tonem:

- To jest jakiś głupi sen. Jak się z tego obudzić?

Zamknął oczy i wyrecytował z determinacją:

- Nazywam się Andrew Vincell. Mam dwadzieścia trzy lata. Mieszkam przy Hart Street numer czterdzieści osiem. Pracuję jako praktykant w firmie dyplomowanych księgowych Penberthy and Truli, Bloomsbury Square numer sto dwa. Jest 12 lipca 1906 roku. Dziś rano zostałem potrącony przez tramwaj na Thanet Street. Musiał mnie porządnie stuknąć, bo mam halucynacje. Już!

Otworzył oczy i szczerze się zdziwił, widząc mnie wciąż przed sobą. Znów spojrzał na kopertę i jego twarz zapłonęła gniewem.

- Sir Andrew Vincell! - krzyknął z oburzeniem. - Vinvinyl Plastics Limited! Co to, u diabła, ma znaczyć?

- Czy nie uważa pan - podsunąłem - iż należałoby przyjąć, że jest pan członkiem tego przedsiębiorstwa, a nawet, jak wiele na to wskazuje, jednym z jego dyrektorów?

- Ale przecież już panu mówiłem... - urwał. - Co to jest ten plastik? - ciągnął dalej. - Mnie się to kojarzy tylko z plasteliną. A co ja mogę mieć wspólnego z plasteliną?

Biłem się z myślami. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wstrząs, czy cokolwiek to było, wymazał z jego pamięci jakieś pięćdziesiąt lat. Przyszło mi do głowy, że pobudzę, być może, jego pamięć, poruszając jakiś dobrze mu znany i ważny dla niego temat. Stuknąłem w blat stołu.

- To na przykład jest plastik - stwierdziłem.

Przyjrzał się blatowi, postukał weń paznokciami.

- Dla mnie to nie jest żaden plastik. Przecież to jest twarde - powiedział.

Spróbowałem wyjaśnić.

- Zanim stwardniał, był plastyczny. Istnieje wiele rodzajów plastiku. Ta popielniczka, pokrycie krzesła, na którym pan siedzi, to pióro, okładka mojej książeczki czekowej, płaszcz przeciwdeszczowy tamtej kobiety, jej torebka, rączka parasolki i dziesiątki innych przedmiotów wokół nas. Nawet moja koszula jest utkana z plastiku.

Przez pewien czas siedział w milczeniu, z coraz większym zainteresowaniem przenosząc wzrok kolejno na wymieniane przeze mnie przedmioty. Na koniec skierował spojrzenie na mnie; wyrażało silne skupienie. Lekko drżał mu głos, kiedy zapytał ponownie:

- To naprawdę jest rok 1958?

- Z całą pewnością - zapewniłem. - Jeżeli pan nie wierzy własnemu notesowi, to za barem wisi drugi kalendarz.

- Nie ma koni - zamruczał do siebie - i drzewa na placu są takie wysokie... Sen nigdy nie bywa tak konsekwentny, nie do tego stopnia...

- Zamilkł na moment, po czym nagle wybuchnął: - Na Boga! Jeżeli to prawda... - Spojrzał na mnie z błyskiem podniecenia w oku. - Proszę mi opowiedzieć o tym plastiku - zażądał niecierpliwie.

Nie jestem chemikiem i wiem o plastiku nie więcej niż każdy przeciętny człowiek. Skoro jednak wyraźnie zapalił się do tematu, a jak wspomniałem, wydawało mi się, że znajomy temat może ożywić jego pamięć, postanowiłem spróbować. Wskazując na popielniczkę, powiedziałem:

- Jeśli się nie mylę, to jest bakelit, jeden z najwcześniejszych plastików termoutwardzalnych. Opatentował go niejaki Baekeland, gdzieś w roku 1909. To ma jakiś związek z formaldehydem i fenolem.

- Termoutwardzalny? Co to znaczy? - zapytał.

Wytłumaczyłem, jak mogłem najlepiej, po czym przystąpiłem do dzielenia się z nim strzępami wiadomości, jakie posiadam na temat łańcuchów molekularnych, polimeryzacji i tak dalej oraz niektórych cech i zastosowań. Wcale nie odniosłem wrażenia, że wykładam zawiłości chemii własnej babce: mój rozmówca słuchał w skupieniu, od czasu do czasu powtarzając jakiś wyraz, jakby chciał go sobie wbić do głowy. Chociaż fakt, że zawisnął na moich ustach, dosyć mi nawet pochlebiał, bynajmniej nie sądziłem, że moje słowa w jakikolwiek sposób przyczyniły się do przywrócenia mu pamięci.

Rozmawialiśmy - a właściwie ja mówiłem - blisko godzinę, a on przez cały czas siedział z mocno splecionymi dłońmi słuchając mnie pilnie, w napięciu. Potem zauważyłem, że brandy przestała już działać, i mój rozmówca znowu popadł w stan przygnębienia.

- Myślę, że będzie lepiej, jeśli odprowadzę pana do domu - zaproponowałem. - Czy pamięta pan swój adres?

- Hart Street czterdzieści osiem - odparł.

- Nie, mam ma myśli pański obecny adres - skorygowałem. Lecz on nie słuchał. Na jego twarzy wciąż malowało się głębokie wewnętrzne skupienie.

- Żebym tylko zapamiętał... żebym zapamiętał, kiedy się obudzę - wymamrotał z desperacją, raczej do siebie niż do mnie, po czym znów podniósł na mnie wzrok.

- Jak brzmi pańskie nazwisko? - zapytał.

Przedstawiłem się.

- To także postaram się zapamiętać - zapewnił z niezwykłą powagą.

Pochyliłem się nad stołem i otworzyłem notes na pierwszej stronie. Widniało tam jego nazwisko i adres przy Upper Grosvenor Street. Złożyłem razem portfel i notes i wsunąłem mu do ręki. Wcisnął je automatycznie do kieszeni i siedział nieobecny, zapatrzony w przestrzeń, podczas gdy portier poszedł wezwać taksówkę.

Drzwi eleganckiego mieszkania otworzyła nam kobieta w średnim wieku, przypuszczalnie gospodyni. Poradziłem, by wezwała lekarza sir Vincella, i zaczekałem na jego przybycie, żeby wyjaśnić  co zaszło.

Następnego wieczora zadzwoniłem, by dowiedzieć się o zdrowie chorego. Jakiś młodszy kobiecy głos poinformował mnie, że po zażyciu środka uspokajającego sir Vincell spał dobrze, obudził się nieco zmęczony, ale przyszedł już całkowicie do siebie i nie przejawia żadnych oznak zaniku pamięci. Doktor nie widział powodów do niepokoju. Podziękowała mi za opiekę i za doprowadzenie go do domu. I na tym koniec.

Właściwie zapomniałem o całym tym zdarzeniu aż do chwili, gdy w grudniu przeczytałem w gazecie o jego śmierci.

 

Pan Fratton przez jakiś czas milczał, potem zaciągnął się głęboko dymem z cygara, wypił łyk kawy, wreszcie stwierdził niezbyt błyskotliwie:

- Niezwykła sprawa.

- Też tak sądziłem... i sądzę nadal - powiedział pan Aster.

- Widzi pan - zaczął pan Fratton - rzeczywiście wyświadczył mu pan przysługę. Ale, pan wybaczy, trudno powiedzieć, żeby zasługiwała ona aż na sześć tysięcy akcji wartych po funcie każda, przy cenie osiemdziesięciu trzech szylingów sześciu pensów za jedną.

- To prawda - zgodził się pan Aster.

- A co dziwniejsze - dodał pan Fratton - spotkał go pan latem ubiegłego roku. Natomiast testament zawierający zapis został sporządzony i podpisany siedem lat temu. - Pan Fratton z namysłem zaciągnął się cygarem. - I myślę, że nie będę zbyt niedyskretny, jeśli powiem również, iż zastąpił on testament spisany dwanaście lat wcześniej, który także zawierał rzeczoną klauzulę. - Pan Fratton przyglądał się swojemu rozmówcy w zadumie.

- Ja już dałem sobie z tym spokój - wyznał pan Aster - ale jeżeli zbiera pan kurioza, to proszę także odnotować następujący fakt. - Wyjął z kieszeni marynarki portfel, a z niego wycinek gazety, opatrzony nagłówkiem: “Zgony. Sir Andrew Vincell, Pionier Plastiku”. Odszukawszy właściwy fragment tekstu w połowie kolumny, odczytał go na głos:

“Jest rzeczą znamienną, że w młodości sir Andrew Vincella nic nie zapowiadało jego późniejszych zainteresowań. Początkowo pracował jako praktykant w firmie dyplomowanych księgowych i dopiero w wieku dwudziestu trzech lat, latem 1906 roku, zupełnie niespodziewanie przerwał praktykę i poświęcił się chemii. Kilka lat później dokonał pierwszego ważnego odkrycia, kładąc podwaliny pod swe potężne przedsiębiorstwo”.

- Hm... - chrząknął pan Fratton i zmierzył pana Astera badawczym spój rżeniem. - To właśnie w 1906 potrącił go tramwaj na Thanet Street.

- Zgadza się. Sam mi powiedział - przyznał pan Aster. Pan Fratton pokręcił głową.

- Dziwna historia.

- Owszem. Bardzo dziwna - zgodził się pan Aster.


CZWARTE TRAFIENIE

 

 

- Dilys! Posłuchaj! Kiedy zakładam taśmę w odwrotną stronę, słychać, jak mówię od końca - stwierdził Stephen z wyraźna nutą zadowolenia w głosie.

Dilys odłożyła książkę i podniosła wzrok na męża. Na stole przed nim stał magnetofon, wzmacniacz i różne inne drobiazgi. Gęsta plątanina przewodów łączyła to wszystko z kontaktem w ścianie, potężnym głośnikiem i parą słuchawek, które Stephen miał na uszach. Pół podłogi zasłane było kłębami i skrawkami taśmy.

- Kolejny sukces nauki - podsumowała chłodno. - Zdaje się, że miałeś tylko zmontować kawałek taśmy z przyjęcia na cześć Myry. Ona z pewnością wolałaby nagranie we właściwym porządku.

- No tak, ale właśnie przyszło mi do głowy, że...

- I zobacz, jak naśmieciłeś. Zupełnie jak po balu sylwestrowym z serpentynami. Co to w ogóle jest?

Stephen rzucił okiem na ścinki i zwoje taśmy.

- A, to są kawałki, na których wszyscy mówią jednocześnie, ta historia, którą Charles wszystkich zanudzał, oraz kilka nierozważnych wypowiedzi i tym podobne.

Dilys podniosła się i mierząc cały ten bałagan krytycznym spojrzeniem powiedziała:

- Chyba to przyjęcie było bardziej nierozważne, niż nam się zdawało. Posprzątaj to, a ja nastawię herbatę.

- Ale najpierw musisz tego wysłuchać - zaprotestował. Zatrzymała się przy drzwiach.

- Podaj mi, proszę, przynajmniej jeden powód - powiedziała - dla którego miałabym wysłuchać, jak mówisz od końca. - I wyszła.

Stephen wcale nie zabrał się do sprzątania. Wcisnął natomiast klawisz odtwarzania i z zaciekawieniem wysłuchał dziwacznego bełkotu, jakim był jego głos odtworzony od końca. Następnie przerwał, zdjął słuchawki i wysłuchał nagrania przez głośnik. Zauważył ze zdziwieniem, że głos zachował brzmienie europejskie, choć niezrozumiałe dźwięki trajkotały z zawrotną prędkością. Na próbę zmniejszył więc o połowę prędkość odtwarzania i zwiększył natężenie głosu. Głos, niższy teraz o oktawę, cedził głębokie, ociężałe, dziwne sylaby i wywierał doprawdy duże wrażenie. Stephen pokiwał głową, po czym przechylił ją do tyłu, wsłuchując się w dudniący grzmot, który przetaczał się przez pokój.

Naraz rozległ się syk, przypominający odgłos lokomotywy wypuszczającej parę. Towarzyszył mu podmuch gorącego powietrza, jak z wnętrza hutniczego pieca...

Stephen poderwał się zaskoczony i o mało nie przewrócił krzesła. Kiedy się opanował, skoczył do przodu, pospiesznie wyłączając klawisze i przykręcając gałki. Głos przestał płynąć. Stephen z niepokojem lustrował aparaturę, wypatrując iskrzenia lub dymu. Ale nic takiego nie dostrzegł i wydawał właśnie westchnienie ulgi, gdy poczuł, że nie jest już sam w pokoju. Gwałtownie rozejrzał się wokół. Na widok stojącej za nim nie dalej niż metr postaci otworzył usta ze zdziwienia.

Mężczyzna stał wyprostowany, z rękami przyciśniętymi do ciała. Wysoki, około metra osiemdziesięciu wzrostu, wydawał się jeszcze wyższy z powodu nakrycia głowy: podłużnego cylindra z wąskim rondem. Niżej widniał wykrochmalony kołnierzyk z odgiętymi rogami, popielaty jedwabny fular, długi, ciemny frak z jedwabnymi klapami, szare spodnie o odcieniu lawendy, spod których wystawały czarne lśniące czubki butów. Stephen musiał odchylić się głębiej, żeby dostrzec jego skrócony profil. Twarz nieznajomego była przyjemna, ogorzała, jakby opalona śródziemnomorskim słońcem. Miał duże ciemne oczy, a bujny wąs łączył się u nasady szczęki z zadbanymi bokobrodami. Podbródek i dolna część policzków były starannie wygolone. Rysy tw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin