Morressy_John_-_Kedrigern_w_krainie_koszmarow_(SCAN-dal_742).rtf

(556 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

John Morressy

 

 

 

KEDRIGERN

W KRAINIE KOSZMARÓW

 

Przełożyła

Danuta Górska


Droga do Dendorrik

 

Prawdziwy początek tej historii to dzień, kiedy Hamarak znalazł zaklęty miecz, wielkie czarne ostrze Panstygię, Matkę Ciemności, znaną dawniej pod imieniem Luiza. Kto chce, może cofnąć się da­lej w przeszłość, do klątwy Vorvasa Mściwego i długiego zamknięcia w pniu dębu; ale są to jedynie informacje uzupełniające, łatwo do­stępne w razie potrzeby.

Można również rozpocząć od rozmowy pomiędzy Kedrigernem, czarodziejem z Góry Cichego Gromu, a jego małżonką Księż­niczką, pewnego jesiennego wieczoru w rok po ich niebezpiecznej, uwieńczonej sukcesem wyprawie po Arlebara i Czarodziejską Mu­chę, kiedy siedzieli przy kominku - ona przerabiała swoją gardero­bę, żeby swobodnie korzystać ze świeżo zdobytych skrzydeł, on zaś przeglądał cenne woluminy, otrzymane w spadku po Arlebarze. Lecz chociaż Księżniczka i czarodziej są głównymi bohaterami tej historii, pojawiają się na scenie w drugiej kolejności. Zaczniemy od Hamaraka.

Wielka siła Hamaraka zawsze stanowiła jego główny atut. Pamię­tał, że od najmłodszych lat mógł pracować najciężej i najdłużej ze wszystkich znanych mu ludzi. Nigdy nie był bezrobotny dłużej niż przez kilka dni. Wprawdzie zazwyczaj wykonywał brudną, czarną ro­botę, ale nie narzekał. Rzadko brakowało mu jadła czy schronienia, zwykle miał też parę groszy w sakiewce, które nieodmiennie wyda­wał na świeży, ciepły chleb. To była jego jedyna słabostka.

Hamarak był bardzo wysoki, bardzo potężny i bardzo silny, od­znaczał się jednak łagodnym charakterem i spokojnym usposobie­niem. Nie był ani mądry, ani głupi; mając czasu pod dostatkiem, potrafił rozwikłać skomplikowany problem, wolał jednak pozosta­wiać takie ćwiczenia tym, którym to sprawiało przyjemność; jemu nie sprawiało. Rysy twarzy miał pospolite, ani urodziwe, ani grote­skowe czy komiczne: szeroki, płaski nos, usta skłonne raczej roztrop­nie zwierać się w miłym uśmiechu, niż otwierać się do niepotrzeb­nej gadaniny, brązowe oczy o nieobecnym spojrzeniu. Włosy miał czarne i gęste, ręce pokryte odciskami, skórę brązową od słońca. Pod każdym względem, z wyjątkiem siły i rozmiarów, Hamarak był zupełnie zwyczajnym człowiekiem i prowadził zupełnie zwyczajne życie; wręcz pragnął takiego życia. W wieku dwudziestu paru lat nic nie zakłócało rutyny jego zajęć: jadł, pracował, jadł, pracował jesz­cze trochę, jadł, spał, czasami opychał się świeżym chlebem i to mu całkiem wystarczało.

Lecz pewnego pogodnego jesiennego dnia, kiedy ścinał drze­wa na skrawku ziemi świeżo nabytej przez jego obecnego pana, usły­szał głos. Był to głos kobiecy, smutny i słodki, pobrzmiewający leciut­kim metalicznym rezonansem. Początkowo Hamarak nie rozróżniał słów, słyszał tylko stłumione śpiewne wołanie pomiędzy drzewami; lecz kiedy podszedł bliżej, zrozumiał prośbę wypowiedzianą cichym, żałosnym głosem, teraz wyraźnym:

 

Drwalu, drwalu, wypuść-że mnie

Z mojego więzienia w drzewie!

Uwolnij księżniczkę nynie,

A nagroda cię nie minie!

 

Hamarak zatrzymał się i rozejrzał nieufnie. Podejrzewał jakiś podstęp. U jego pana służyła dziewka kuchenna, całkiem ładniutka, ale lubiąca okrutnie szydzić z mężczyzn. Ta trzpiotka mogła dla za­bawy zwabić go w głąb lasu, mamiąc słodkim głosikiem, łudząc obietnicami nagrody, których nie zamierzała dotrzymać.

Głos znowu go zawołał. Zdawał się wydobywać z dębu, który stał samotnie na małej polance - szacowny stary olbrzym, rozszczepiony od góry i śmiertelnie przepołowiony do połowy pnia, ale wciąż okry­ty bujnym listowiem. Niezwykły widok. Hamarak zbliżył się i znowu usłyszał głos, niewątpliwie płynący z wnętrza drzewa. To nie była żadna sztuczka, to były czary, a czary to coś znacznie gorszego niż sztuczki swawolnej kuchareczki.

 

Drwalu, czyżbyś z własnej woli

Przyszedł tu, by mnie wyzwolić?

 

Żałość ustąpiła miejsca nadziei i ten ożywiony nadzieją głos zwracał się do Hamaraka. Z całą pewnością. W pobliżu nie było żad­nych innych drwali. Hamarak, chociaż zdumiony i nieco przestra­szony, poczuł się zobligowany do odpowiedzi.

-Jest tam kto?

Czekał, chociaż było mu trochę głupio. Odpowiedź wkrótce na­deszła, wypowiedziana czystym, radosnym głosem, który dźwięczał jak młot na kowadle.

 

Drwalu, uderz w stary dąb,

Silnym ciosem drzewo zrąb!

Wypuść więźnia na swobodę,

A wnet dostaniesz nagrodę.

Hamarak nie bardzo rozumiał, co się dzieje, ale jedno było jasne: ktoś uwięziony w drzewie pragnął się uwolnić, a on miał w rękach dobrą, ostrą siekierę i potrafił jej używać. Jakim cudem ta osoba uwięzła wewnątrz drzewa, to przerastało jego pojęcie; może wpadła w tę głęboką szczelinę; ale głos wspomniał o księżniczce, a Hamaraka znajomość księżniczek ograniczała się do informacji z trzeciej ręki. Rów­nie dobrze księżniczki mogły regularnie wpadać w drzewa, nie było w tym niczego nadzwyczajnego i niczego magicznego. Niemniej powi­nien zachować ostrożność i uważać, żeby zrąbać tylko drzewo, a nie jego królewską mieszkankę.

-Jeśli zetnę drzewo, nie zrobię ci krzywdy? - zapytał.

 

Uderzaj śmiało, bez lęku

Nie dosięgnie mnie twa ręka.

Wal siekierą z całej siły

Tylko mnie uwolnij, miły!

 

- zawołał niecierpliwie głos.

Sprawa była jasna, nie należało zwlekać. Hamarak ściągnął skó­rzany kaftan, popluł w dłonie, zatarł ręce metodycznym gestem za­wodowca i chwycił siekierę. Po kilku pierwszych uderzeniach robił przerwy, nasłuchując bolesnego lub ostrzegawczego okrzyku, ponie­waż jednak niczego nie usłyszał, zabrał się porządnie do roboty. Wie­dział, że musi przerąbać tylko połowę pękniętego pnia, ponieważ podcięta część odłamie się od podstawy i runie na ziemię pociągnię­ta własnym ciężarem, uwalniając więźnia. Pracował szybkimi, mia­rowymi ruchami, wkrótce też osiągnął zamierzony cel. Z donośnym, przeraźliwym trzaskiem i skrzypieniem pień dębu rozszczepił się aż do świeżego śladu siekiery i podcięta połowa upadła na ziemię.

Kiedy wszystko ucichło, Hamarak zbliżył się ostrożnie. Nie zo­baczył nikogo. Usłyszał drżące, metaliczne westchnienie ulgi i obej­rzał się gwałtownie. Na jasnej powierzchni pękniętego pnia spoczy­wał nagi miecz, lśniący głęboką, aksamitną czernią. Gałka rękojeści wyobrażała pięknie rzeźbioną kobiecą główkę i kiedy zdumiony Ha­marak wytrzeszczał oczy, główka przemówiła.

- Dzięki niebiosom! - wykrzyknęła. - Ach, co za ulga uwolnić się z tego obrzydłego drzewa i nie mówić już wierszem!

- Czy to ty... tam byłaś? - zapytał Hamarak.

- To ja. A ty jesteś na pewno drwalem, który zrąbał drzewo. Wielkie dzięki, młodzieńcze. Postąpiłeś bardzo przyzwoicie. Czy masz jakieś odzienie?

- Mam kaftan.

- Więc nałóż go, proszę. Nie przywykłam do widoku półnagich drwali. Jestem księżniczką.

Hamarak zmarszczył brwi. Czuł narastające zmieszanie. -Jesteś mieczem - odezwał się niepewnie.

- Nałóż kaftan, a wszystko ci wyjaśnię. No, bądź grzeczny - po­naglił go miecz. Mówił takim władczym tonem, z chłodną pewnością siebie, że Hamarak bez dalszej zwłoki wypełnił polecenie. Starannie zasznurował kaftan i stanął przed mieczem, który powiedział:

- No, znacznie lepiej. Teraz, zanim przejdziemy do rzeczy, mu­szę ci zadać bardzo ważne pytanie: czy pragniesz zostać największym szermierzem na całym świecie?

Hamarak przez chwilę rozważał to zagadnienie.

- Czy mam jakiś wybór?

- Nie marudź. Po prostu odpowiedz na pytanie. Powtarzam: czy pragniesz zostać największym szermierzem na świecie?

- Nie - odparł Hamarak.

- To dobrze. To bardzo dobrze, młodzieńcze. Trudno mi wyra­zić, z jaką radością to słyszę.

- Ale chciałbym innych rzeczy - dodał Hamarak z nadzieją, przypomniawszy sobie wcześniejsze obietnice nagrody.

- Tego jestem pewna. Teraz powiedz mi: czy w sąsiedztwie miesz­ka jakiś przyzwoity czarodziej albo mag? Zwykły zaklinacz wystarczy.

Hamarak powoli, z namysłem podrapał się w głowę.

- Nie ma takiego w okolicy. Była kiedyś czarownica w jaskini w górach, ale umarła.

-Jak to głupio z jej strony. Gdzie znajdę najbliższego maga? -Jeden człowiek mówił, że w Dendorrik mieszka czarodziej. To gdzieś na wschodzie, daleko stąd.

- Więc musimy wyruszyć natychmiast. Podnieś mnie i w drogę.

- Ale ja nie znam drogi do Dendorrik! Nie mam jedzenia ani pieniędzy, a buty mi się zdarły. Mam tutaj robotę... muszę wykarczować ten las i mój pan rozgniewa się, jeśli nie dotrzymam terminu. Nie mogę tak po prostu odejść! - zaprotestował Hamarak.

- Słuchaj no. Jak się nazywasz? Nawet się nie przedstawiłeś -syknął niecierpliwie miecz.

- Nazywam się Hamarak.

- Posłuchaj bardzo uważnie, Hamaraku. W tej chwili jestem Panstygią, wielkim czarnym ostrzem zachodu. Ale nie zawsze byłam mieczem i nie zamierzam nim pozostać dłużej, niż to absolutnie ko­nieczne. Czy mnie zrozumiałeś?

- Chyba tak. Jesteś mieczem, ale tak naprawdę nie jesteś mie­czem. Jesteś księżniczką.

- Bardzo dobrze, Hamaraku. Jestem księżniczka Luiza z Króle­stwa Śpiewającego Lasu. Z powodów, których na razie wolę nie oma­wiać, zostałam przemieniona w miecz przez złośliwego czarodzieja. Tylko czarodziej o równej mocy, lecz mniejszej złośliwości może zdjąć klątwę, która więzi mnie w tej postaci. Ktokolwiek pomoże mi odnaleźć tego czarodzieja, zostanie sowicie wynagrodzony.

- Nie ma żadnej nagrody za wydostanie cię z drzewa? - zapytał żałośnie Hamarak.

- Nie bądź samolubny, Hamaraku. Jeśli nie stać cię na trochę poświęcenia, trzeba było zostawić mnie w drzewie. Skoro już się wmieszałeś, musisz wytrzymać do końca. Powiedz mi, jak się nazywa ten czarodziej z Dendorrik?

- Tamten człowiek nazywał go Mergith.

- Mergith... - powtórzyła Panstygią z namysłem. - Nigdy o nim nie słyszałam. No cóż, lepszy on niż żaden. Ruszamy w drogę, Hamaraku.

- Czy dostanę nagrodę, jeśli zabiorę cię do Mergitha?

- Hojną. Wymień tylko swoją cenę, a mój brat, siostra i ja zapła­cimy ci z przyjemnością.

Hamarak sięgnął po miecz, ale zawahał się i cofnął rękę. - Co z twoim bratem i siostrą? Czy ich też będę musiał wycią­gać z drzewa? - zapytał.

- Nie twoje zmartwienie, Hamaraku. Zabierz mnie do Mergi­tha, a otrzymasz nagrodę.

Po raz pierwszy w życiu Hamarak dostrzegł szansę zdobycia wszystkiego, o czym marzył. Wyobraził sobie świeży, ciepły chleb po­smarowany rozpływającym się masłem; własne gospodarstwo, własny dom i krzepką żonę, która codziennie będzie piekła chleb, i dwa do­rodne woły, i nowe buty; jednym słowem wszystko, czego człowieko­wi potrzeba do szczęścia na tym świecie. Nawet nowy pług. Wy­ciągnął rękę i podniósł czarny miecz.

- Mądra decyzja, Hamaraku! - serdecznie pochwaliła go Pan­stygią.

- Co dalej?

- Ruszaj na wschód i pytaj o drogę do Dendorrik. Nic trudne­go. Tylko jedno... człowiek wędrujący z obnażonym mieczem może wzbudzać niezdrowe emocje, więc lepiej na czas podróży ulegnę drobnej przemianie. Jeśli będziesz mnie potrzebował, ponownie sta­nę się mieczem.

- Wszystko mi jedno. I tak nie jestem szermierzem.

- Ale będziesz, Hamaraku. Zaufaj mi. A teraz... do Dendorrik! Jeszcze tego samego popołudnia Hamarak zdążył przehandlować swoją siekierę za połatany, lecz zdatny do użytku płaszcz oraz tyle pieniędzy, żeby wystarczyło na kupno dziesięciodniowego zapa­su jedzenia. Zmartwiła go wiadomość, że Dendorrik leży w odległo­ści co najmniej dwudziestu dni drogi, i to jeszcze przy dobrej pogo­dzie i czynnych mostach. W innych warunkach podróż mogła trwać przez całe miesiące. Zresztą nie było żadnej gwarancji, że podróżny dotrze do celu. Droga prowadziła przez lasy, gdzie podobno roiło się od dzikich bestii i okrutnych zbójców, gdzie fałszywe drogowska­zy sprowadzały nieostrożnych na manowce, a za każdym zakrętem czyhało niebezpieczeństwo. Samo Dendorrik - gdyby jednak tam dotarł - opisywano jako zimne i niegościnne miasto, którego wład­cy należało raczej unikać. Hamarak wysłuchiwał tych informacji, owijał się płaszczem i ruszał dalej.

W trakcie wędrówki znajdował sobie zwykłe zajęcia umysłowe. Obserwował barwy i odcienie jesiennych liści, i kształty chmur na niebie, które niekiedy dostrzegał przez sklepienie lasu. Słuchał śpie­wu ptaków i wypatrywał zwierzęcych tropów. Czasami myślał o świe­żym chlebie.

Kontemplacja nigdy nie należała do ulubionych życiowych zajęć Hamaraka. Przy kilku okazjach, kiedy spróbował, sam wysiłek przy­prawił go o zawrót głowy. Niejasno podejrzewał, że gdyby pozwolił sobie na dłuższe rozmyślanie o tym, co teraz robi, dostałby jeszcze większych zawrotów głowy. Ograniczył zatem zakres aktywności umy­słowej do najbliższego otoczenia oraz świetlanej przyszłości.

Mijały kolejne dni, monotonne i nużące. W czasie podróży Ha­marak niewiele rozmawiał z Panstygią, chociaż bardzo chciał poznać jej historię. Nie mogła mówić pod postacią kija, którą przybrała dla kamuflażu, ilekroć zaś ją wzywał, spodziewała się usłyszeć, że dotarli do celu, toteż wskutek rozczarowania stawała się opryskliwa i zgryźli­wa. Wielokrotnie zapewniała Hamaraka o sukcesie i składała niejasne obietnice nagrody, ale bardzo mało mówiła o sobie. Wjej obecności czuł się jak głupiec ł niedołęga. Zaczynała mu działać na nerwy.

Hamarak zdołał zaoszczędzić pieniądze na jeden dodatkowy dzień. A potem, kiedy już wydał ostatni grosz i jego sakwa świeciła pustkami, natknął się na kupca, kupiecką córkę i podstarzałą służ­kę, którzy siedzieli przy drodze i dygotali ze strachu. Jeden z wozów kupca przewrócił się, a właściciel gorączkowo próbował go napro-stować, żeby wyjechać z lasu przed zmrokiem, ponieważ lękał się ra­busiów. Reszta służby już uciekła, a sam kupiec wyraźnie wahał się pomiędzy chęcią ratowania własnej skóry (oraz córki) a konieczno­ścią pilnowania zagrożonego dobytku.

Na widok Hamaraka służka natychmiast zemdlała, córka wrza­snęła, zaś kupiec bełkocząc runął na ziemię jak długi. Niełatwo przy­szło Hamarakowi ich uspokoić, ale kiedy rozładował wóz do końca, postawił go prosto, naprawił uszkodzoną budę i ponownie załado­wał towary, zanim minęło popołudnie - uznali go za przyjaciela i do­broczyńcę i poprosili, żeby im towarzyszył.

-Jedziecie do Dendorrik? - zapytał.

- Nie, dopóki Mergith tam rządzi - odparł kupiec. - Ale nasza trasa zawraca w odległości dwóch dni drogi od Dendorrik. Jedź z na­mi. Tak będzie bezpieczniej dla wszystkich i wygodniej dla ciebie.

- Macie jedzenie?

- Mój poczciwcze, będziesz naszym honorowym gościem. Ale musimy stąd odjechać przed zmrokiem, bo inaczej zbójcy nas do­padną.

Zatrzymali się na noc w małej, bardzo brudnej gospodzie. Ha­marak rozsądnie spędził noc na wozie; pozostali skorzystali z gościn­nych łóżek, które dosłownie kipiały głodnym życiem. Przez następ­ne kilka dni byli zbyt zajęci drapaniem się, żeby zwracać uwagę na nowego towarzysza podróży.

Przez sześć dni Hamarak wysłuchiwał narzekań kupca na kiep­skie interesy, rozwlekłych opowieści córki ojej przyszłym weselu oraz lamentów służącej pogryzionej przez pchły, cierpiącej na ból zębów, sztywne nogi i zadyszkę - wszystko to przeplatane gadaniną o le­śnych rabusiach. Według tej bojaźliwej trójki za każdym drzewem, pod każdym krzakiem, w każdym cieniu kryli się groźni bandyci, uzbrojeni po zęby; jednakże Hamarak nie widział ani śladu bandy­tów. Las był cichy i spokojny, droga prosta, podróż szybka i wygod­na. Lecz siódmego dnia bandyci jednak się pojawili.

Hamarak maszerował obok pierwszego wozu rozmyślając, ilu piekarzy znajdzie w Dendorrik, jaki chleb pieką, czy mają świeże, złociste masło i czy ktoś w mieście robi dżem truskawkowo-rabarbarowy - kiedy czarna laska w jego dłoni zadrżała. Wyrwany z marzeń, rozejrzał się czujnie. Za drugim wozem zobaczył trzech uzbrojonych mężczyzn, podkradających się od tyłu. Jeden miał miecz; dwaj pozo­stali dzierżyli krótkie dzidy. Hamarak przyspieszył kroku, żeby ostrzec kupca; nagle pierwszy wóz zahamował, a kupiecka córka wy­dała przenikliwy wrzask. Na rozstajach dwaj mężczyźni z obnażony­mi mieczami zastąpili im drogę.

Hamarak wyszedł przed konie i przemówił spokojnym, poważ­nym tonem:

- Przepuśćcie nas, proszę. Ta dama jedzie na swoje wesele, a ja spieszę się do Dendorrik.

Bandyci ocenili go wzrokiem. Był większy od nich, ale jego płaszcz i buty pokrywała gruba warstwa kurzu. Nie miał broni, tylko ciężką laskę z ciemnego drewna. Milcząc, wymierzyli miecze w jego pierś.

- Damy wam trochę pieniędzy, jeśli chcecie, tylko nas przepuść­cie - podjął Hamarak bez cienia obawy w głosie, pomimo niepoko­jących dźwięków wydawanych przez kupca i jego córkę.

Dwaj rabusie wymienili szybkie spojrzenia. Jeden parsknął krót­kim śmiechem, pozbawionym wesołości.

Takim samym spokojnym, niedbałym tonem Hamarak dodał:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin