Anne McCaffrey - Jezdzcy Smokow 08 - Opowiesci Nerilki.rtf

(266 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ANNE MCCAFFREY

 

OPOWIEŚCI NERILKI

tom ósmy

 

Jezdzcy Smokow

 

PRZEŁOŻYŁA ALEKSANDRA JANUSZEWSKA

 

SCAN-DAL

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

Jeśli Czytelnik nie zapoznał się dotąd z serią Jeźdźcy Smoków z Pern, pewne szczegóły mogą okazać się dla niego niezrozumiałe. Opowieści Nerilki stanowią uzupełnienie poprzedniego tomu „Moreta, Pani smoków z Pern”. Jest to historia przedstawiona z punktu widzenia jednej z drugoplanowych postaci tamtej powieści.

 

A zatem przedstawiamy tło wydarzeń:

Rukbat w gwiazdozbiorze Strzelca to złota gwiazda typu G. Miała pięć planet, dwa pasy asteroidów i zbłąkaną planetę, którą przyciągnęła tysiąc lat temu. Kiedy ludzie osiedlili się na trzeciej planecie Rukbatu i nazwali ją Pernem, nie zwrócili szczególnej uwagi na dziwne ciało niebieskie obiegające gwiazdę po niezwykłej orbicie. Dwa pokolenia kolonistów nie zaprzątały sobie głowy jaskrawą Czerwoną Gwiazdą - aż droga kosmicznego włóczęgi przywiodła go w peryhelium siostrzanej planety. Gdy tego układu nie zakłócały inne planety systemu, pasożytnicze organizmy żyjące na powierzchni przybysza z głębin kosmosu usiłowały pokonać przestrzeń dzielącą je od planety o łagodniejszym, umiarkowanym klimacie. Wówczas z nieba nad Pernem opadały srebrne Nici niszcząc wszystko, z czym się zetknęły. Koloniści ponosili na początku nieoszacowane straty. W rezultacie zmagań z plagą zagrażającą życiu na Pernie więź z ojczystą planetą, i tak krucha, uległa ostatecznemu zerwaniu.

Chcąc odpierać ataki śmiercionośnych Nici - a Perneńczycy już dawno przerobili statki kosmiczne na narzędzia rolnicze i zarzucili wyszukane technologie, nie znajdujące zastosowania na tej sielankowej planecie - ludzie o otwartych głowach podjęli długofalowe działania. W pierwszej fazie przystąpili do hodowli specjalnej odmiany ognistego jaszczura, stworzenia występującego w ich nowym świecie. Mężczyzn i kobiety odznaczających się wysokim stopniem empatii oraz pewnymi zdolnościami telepatycznymi uczono, jak przestawać z tymi niezwykłymi zwierzętami.

Smoki - zawdzięczały tę nazwę podobieństwu do baśniowych ziemskich stworów - odznaczały się dwiema cennymi właściwościami: mogły w jednej chwili przenosić się z miejsca na miejsce, a po przeżuciu skały zawierającej fosfinę wydychały płonący gaz. Ponieważ potrafiły latać, były w stanie spalić Nici w powietrzu.

W ciągu kilku pokoleń nauczono się w pełni wykorzystywać potencjał smoków. Drugą fazę planu obrony obliczono na jeszcze dłuższy okres. Nici - przemierzające przestrzeń kosmiczną mikroskopijne zarodniki - pochłaniały żarłocznie wszelką materię organiczną, a gdy dosięgały ziemi, zagłębiały się w gruncie i rozmnażały z przerażającą szybkością. Wyhodowano zatem symbiotyk, który miał zwalczyć pasożyta. Uzyskaną larwę wprowadzono w glebę Południowego Kontynentu. Zgodnie z planem, smoki miały stanowić pierwszą linię obrony i zwęglać Nici w locie, chroniąc domostwa i bydło osadników. Larwa - symbiotyk - miała zaś chronić roślinność pożerając Nici, które zdołały przedrzeć się przez ogień smoków.

Twórcy dwuetapowego planu obrony nie uwzględnili warunków geologicznych. Południowy Kontynent, na pozór atrakcyjniejszy niż ląd północny o surowszym klimacie, podlegał wciąż, jak się okazało, geologicznej transformacji, która zmusiła w końcu kolonistów do ucieczki przed Nićmi na skalistą tarczę Północy.

Pierwsza Warownia na kontynencie północnym, wzniesiona u wschodnich podnóży Wielkiego Łańcucha Górskiego Zachodu, okazała się wkrótce za ciasna dla kolonistów i rosnącej liczby smoków. Drugą założono nieco dalej na północ nad wielkim jeziorem rozciągniętym u stóp górskiej jaskini. Ale i Warownia Ruatha - jak nazwano tę siedzibę - uległa wkrótce przeludnieniu. Czerwona Gwiazda ukazywała się na wschodzie, Perneńczycy postanowili zatem założyć osiedle we wschodnich górach. Warunkiem było znalezienie odpowiedniego miejsca, gdyż jedynie lita skała i metal, którego na Pernie dotkliwie brakowało, nie poddawały się niszczącemu działaniu Nici.

Skrzydlate,  ogoniaste i  ziejące ogniem  smoki  w procesie hodowli doszły do takich rozmiarów, że potrzebne im były bardziej rozległe pomieszczenia niż te, które były im w stanie zapewnić górskie siedziby. Puste wnętrza stożków wygasłych wulkanów, jeden powyżej Warowni, drugi w Górach Benden, okazały się dostatecznie obszerne i po niewielkich zmianach nadawały się do zamieszkania.

Smoki i ich jeźdźcy z wysoczyzn oraz mieszkańcy jaskiniowych siedzib mieli do wykonania różne obowiązki. W ten sposób wykształciły się różne obyczaje, które z czasem okrzepły w tradycję i stały się obowiązującym prawem. Kiedy zbliżała się pora Opadu - gdy o świcie Czerwona Gwiazda wschodziła nad Gwiezdnymi Kamieniami ustawionymi na obrzeżach każdego Weyru - smoki i ich jeźdźcy szykowali się, by osłaniać lud Pernu.

Potem nastąpiła przerwa długości dwustu Obrotów planety Pern. Czerwona Gwiazda niczym więzień tkwiła wówczas na dalekim krańcu orbity. Plaga Nici ustała. Perneńczycy usunęli ślady zniszczeń i obsiali pola. Założyli sady i pomyśleli o zalesieniu ogołoconych przez Nici górskich zboczy. Udało im się nawet zapomnieć o tym, że kiedyś groziła im zagłada. Wędrowna planeta powróciła jednak, a wraz z nią na następne pięćdziesiąt lat powróciły śmiercionośne Opady Nici. Perneńczycy ponownie dziękowali odległym o wiele pokoleń przodkom za to, że wyhodowali smoki, które spopielały ognistym oddechem Opad, zanim dosięgnął powierzchni planety.

Hodowcy smoków także prosperowali w czasie lat spokoju. Założyli wówczas cztery nowe osady.

Wspomnienie ziemskiego pochodzenia z każdym pokoleniem zacierało się coraz bardziej w pamięci Perneńczyków, aż przerodziło się w mit. Znaczenie Południowej Półkuli oraz zasady postępowania wypracowane przez wcześniejsze pokolenia kolonistów uległy zniekształceniu i zagubiły się pod wpływem niedogodności życia na niebezpiecznej planecie.

Do czasu szóstego Przejścia Czerwonej Gwiazdy wykształcił się skomplikowany system socjalno-polityczno-ekonomiczny, który miał ułatwić przeciwstawienie się powracającemu zagrożeniu. Sześć Weyrów, jak nazwano stare wulkaniczne siedziby hodowców smoków, podjęło się bronić Pernu. Każdy Weyr wziął - dosłownie - pod swe skrzydła określoną część Północnego Kontynentu. Reszta ludności zgodziła się utrzymywać Weyry, jako że przy wulkanicznych siedzibach nie było ziemi ornej, a jeźdźcy nie mogli zaprzestać szkolenia smoków i poświecić się innym zajęciom w okresach spokoju. Gdy zaś Czerwona Gwiazda pojawiła się ponownie, cały ich czas wypełniała walka z Nićmi.

Osady, lub inaczej Warownie, rozwinęły się tam, gdzie znaleziono odpowiednią jaskinię. Niektóre były większe i strategicznie lepiej położone od innych. Utrzymywanie w ryzach przerażonej ludności podczas Opadów Nici wymagało silnej ręki. Gospodarka żywnością przy zawsze niepewnych żniwach była możliwa tylko przy mądrej administracji, do zarządzania ludźmi i zapewnienia im zdrowych warunków życia i pracy musiano stosować środki nadzwyczajne.

Jednostki szczególnie uzdolnione w dziedzinie obróbki metali, tkactwa, hodowli zwierząt, uprawy roli, rybołówstwa, wydobywania kruszców tworzyły Cechy przy każdej z większych Warowni. Podlegały one jednej siedzibie Cechu, gdzie uczono rzemiosła i przechowywano jego tajniki z pokolenia na pokolenie. Panowie Warowni nie mogli odmówić produktów swoich Cechów innym Warowniom, gdyż Cechy cieszyły się niezależnością. Mistrzowie rzemiosł winni byli posłuszeństwo Mistrzowi Cechu konkretnego rzemiosła, który wybór na to stanowisko zawdzięczał biegłości zawodowej i zdolnościom administracyjnym. Odpowiadał on za działalność swojego Cechu i za równy, sprawiedliwy podział wszystkich produktów.

Panowie Warowni, Mistrzowie Cechów oraz, naturalnie, jeźdźcy smoków, od których cały Pern oczekiwał ochrony podczas Opadów Nici, mieli prawa i przywileje.

W Weyrach dokonała się największa rewolucja społeczna, gdyż potrzeby smoków uznano za absolutnie priorytetowe. Wśród smoków złote i zielone należały do rodzaju żeńskiego, spiżowe, błękitne i brunatne - do męskiego. Spośród smoków rodzaju żeńskiego jedynie złote odznaczały się płodnością; zielone były bezpłodne na skutek żucia ogniowej skały. Miało to dobre strony, gdyż ich seksualna nadpobudliwość doprowadziłaby do nadmiernego wzrostu smoczej populacji. Były za to najzręczniejsze i niezrównane w walce z Nićmi, nieustraszone i agresywne. Błękitne samce odznaczały się silniejszą budową aniżeli ich mniejsze siostry, charakterystyczną zaś cechą brunatnych i spiżowych była ich wytrwałość podczas długich, zaciętych zmagań z Nićmi. Teoretycznie, wielkie złote samice, płodne królowe, parzyły się z tymi smokami, z którymi zetknęły się podczas lotu godowego. W zasadzie jednak zaszczyt ten przypadał spiżowym. W rezultacie jeździec na spiżowym smoku, którego wierzchowiec odbył lot godowy z najstarszą królową Weyru, stawał się przywódcą Weyru i kierował walką podczas Opadu Nici. Największa odpowiedzialność spoczywała jednak na jeźdźcu królowej. Pani Weyru troszczyła się o wyżywienie i utrzymanie smoków, a także dbała o dobro Weyru i jego mieszkańców. Obdarzona silną osobowością pełniła rolę nie mniej ważną dla przetrwania Weyru jak smoki dla przetrwania osadnictwa Pernu.

Na niej spoczywała troska o zaopatrzenie Weyru, wychowanie dzieci i wyszukiwanie w Warowniach i Cechach kandydatów na opiekunów nowo wyklutych smoków. Mieszkańcy Weyru cieszyli się dużym prestiżem i żyło im się łatwiej niż innym. Warownie i Cechy szczyciły się zatem, że ich dzieci wychowywano tam właśnie, i chełpiły się znakomitymi członkami rodu, którzy zostali jeźdźcami smoków.

Obecnie, za 1541 Obrotu wedle perneńskiej rachuby czasu, gdy szósty z kolei obieg Czerwonej Gwiazdy zbliżał się do końca, osadnicy, Lordowie Warowni, Mistrzowie Cechów i hodowcy smoków stanęli wobec nowej groźby, równie straszliwej jak Nici.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

3.1 L1553 Przerwa

 

Nie jestem harfiarką, nie spodziewajcie się, zatem gładkiej opowieści. To moja własna historia i na tyle dokładna, na ile pamięć zdoła ją odtworzyć; moja pamięć, tak więc przedstawię jedynie swój własny punkt widzenia. Nikt nie zaprzeczy, że dane mi było przeżyć chwile doniosłe w historii Pernu, czasy tragedii. Wyszłam cało z Wielkiej Zarazy, choć moje serce nadal krwawi z powodu tych, których zabrała niewczesna śmierć - i tak będzie zawsze.

Udało mi się w końcu przyjąć wobec śmierci postawę akceptacji. Najstraszliwsze nawet samooskarżenia nie tchną życia w zmarłych. Jak wielu innych, żałuję tego, czego nie zrobiłam albo nie powiedziałam moim siostrom, do których teraz nie dotrze me słowo. Nie usłyszą pożegnania, tak jak owego dnia, który okazał się ostatnim, kiedym je widziała.

Tego uroczego poranka, kiedy mój ojciec, lord Tolocamp, moja matka, lady Pendra i cztery młodsze siostry wyruszyli w podróż do Warowni Ruatha na jarmark, który miał się odbyć za cztery dni, nie pożegnałam się z nimi wcale i nie życzyłam im szczęśliwej podróży. Przyznaję, że później, dopóki nie odzyskałam zdrowego rozsądku, martwiłam się, że zły los dosięgnął je z powodu mej nieczułości. Ale znalazło się wtedy z pewnością dość żegnających, a krasomówstwo brata mego Campena wywarło lepsze wrażenie, aniżeli wywarłoby moje mrukliwe i wymuszone okazywanie uczuć. Memu bratu powierzono nadzór nad Warownią na czas nieobecności ojca. Zamierzał tę sposobność wykorzystać jak najlepiej. Campen to dobry chłopak, pomimo braku poczucia humoru i niewielkiej wrażliwości. Jest prostolinijny i prawy na wskroś. Chciał zadziwić ojca swoją zaradnością i zręcznością w zarządzaniu Warownią. Aby ten plan się powiódł, rodzice musieli bezpiecznie powrócić do domu. Mogłam uprzedzić biednego Campena, że nie ma co spodziewać się wielkich pochwał ze strony ojca, bo lord Tolocamp od swego syna i dziedzica i tak oczekiwał zaradności i zręczności. Przy pożegnaniu udających się w podróż obecni byli wszyscy z wojskowej załogi Warowni, mieszkańcy i uczniowie Cechu Hafciarzy. Dość było dobrych życzeń, aby zadowolić wszystkich podróżników. Nikt nie zauważyłby mojej nieobecności. Nikt z wyjątkiem, być może, mojej bystrookiej siostry Amilli, której uwadze nie uszło nic, co później mogłoby okazać się dla niej pożyteczne.

Tak naprawdę nie pragnęłam, aby ich co złego spotkało, tym bardziej że poprzedniego dnia nastąpił Opad, choć obyło się bez większych szkód na polach. Nie życzyłam im też radości. Zostawiono mnie bowiem specjalnie i ciężko mi było słuchać paplania sióstr żywiących próżne nadzieje na podboje miłosne podczas jarmarku w Warowni Ruatha.

Brutalne wykreślenie mnie - jednym ruchem ręki mego pana ojca - z listy podróżnych było kolejnym dowodem niezrozumienia z jego strony. Jakże to typowe dla niego - niewrażliwość na ludzkie uczucia - przynajmniej do czasu, gdy wróciwszy z Ruathy, zamknął się na długie tygodnie we własnych pokojach.

Wyłączono mnie bez szczególnego powodu. Jedna osoba więcej nie utrudniałaby wyprawy. Nawet kiedy zwróciłam się z błaganiem do matki przypominając jej, że wykonywałam wszystkie nieprzyjemne prace wyznaczone dziewczętom, odepchnęła mnie. Okrutnie rozczarowana pogrzebałam ostatecznie swoje szansę przypominając, że wychowywałam się z Surianą, zmarłą na skutek nieszczęśliwego upadku z biegonia żoną Alessana, pana Ruathy.

Lord Alessan z pewnością nie ucieszyłby się widokiem twojej twarzy. Przypominałaby mu o bolesnej stracie - mówiła matka.

Nigdy mnie nie widział - zaprotestowałam - A Suriana była moją przyjaciółką. Wiesz, że pisała do mnie z Ruathy. Gdyby doczekała tej chwili i stała się panią Warowni, zaprosiłaby mnie, jestem tego pewna.

Od pełnego Obrotu leży w grobie, Nerilko - powiedziała matka chłodnym tonem. - Lord Alessan musi wybrać nową narzeczoną.

Nie myślisz chyba, że moje siostry mają jakąkolwiek szansę, aby zwrócić na siebie uwagę Alessana... - zaczęłam.

Nie poniżaj się, Nerilko. Myśl nie o sobie, ale o swoim rodzie - odparła gniewnie matka. - Nasza Warownia jest pierwszą osadą i nie ma rodziny na Pernie, która... pragnęłaby  którejś z  brzydkich cór Fortu.  Niedobrze, że tak szybko wydałaś Silmę. Była jedyną ładną dziewczyną wśród nas.

- Nerilko! Jestem wstrząśnięta! Gdybyś była młodsza, to...

Nawet sztywno wyprostowana w gniewie, matka rozmawiając ze mną musiała zadzierać głowę do góry. Nie nastrajało jej to do mnie przychylnie.

- A ponieważ nie jestem, przypuszczam, że znowu przypadnie mi nadzór nad kąpielą sług.

Wyraz jej twarzy sprawił mi złośliwą satysfakcję, bo najwyraźniej taką wymyśliła dla mnie karę.

- W porze zimnej zawsze korzystają z ciepłej wody i mydlanego piasku. A potem wyczyścisz jeszcze sidła na węże na najniższym poziomie! - Pomachała mi palcem przed nosem. - Zauważyłam, że ostatnio twoje zachowanie nie spełnia naszych oczekiwań Nerilko. Do czasu mego powrotu masz zastanowić się nad znośniejszym sposobem bycia albo, ostrzegam cię, ograniczę twoje przywileje zwiększając obowiązki. W razie nieposłuszeństwa zwrócę się do twego ojca, aby przywołał cię do porządku. Z twarzą zarumienioną od kontrolowanego gniewu kazała mi odejść.

Opuściłam jej pokoje trzymając wysoko głowę, ale groźba odwołania się do ojca odniosła skutek. Jego ręka była równie ciężka dla najstarszych i największych spośród nas jak i dla najmłodszych.

Kiedy później wróciłam myślami do rozmowy z matką, w trakcie kąpieli sług w ciepłych basenach - tym, którzy w moim przekonaniu nie dość energicznie dokonywali ablucji, osobiście nacierałam plecy piaskiem - żałowałam pochopnych słów. Prawdopodobnie pogrzebałam swoje szansę na jarmark na okres całego Obrotu i niepotrzebnie ją uraziłam.

To nie matki wina, że jej córki nie wyróżniały się urodą. Była dość przystojną kobietą nawet teraz, w pięćdziesiątym Obrocie życia, i to pomimo nieustannych ciąż, które zaowocowały dziewiętnaściorgiem żyjącego potomstwa. Lord Tolocamp także uchodził za pociągającego mężczyznę. Wysoki, pełen życia, męski. „Tabun z Fortu” - jak nazywali nas uczniowie harfiarzy - nie stanowił jedynego dowodu na jego siły witalne. Szczególną goryczą napawało mnie to, że większość moich sióstr przyrodnich była zdecydowanie ładniejsza od cór z prawego łoża, z wyjątkiem Silmy, najstarszej po mnie wśród rodzeństwa.

Z prawego czy z nieprawego łoża, wszystkie byłyśmy wysokie i mocno zbudowane. Bardziej to pasuje do chłopców. Najmłodsza siostra, Lilia, w dziesiątym Obrocie miała ładniejsze rysy twarzy niż pozostałe dziewczyny, a mogła jeszcze wypięknieć. Gęste czarne rzęsy Campena, Mostara, Dorala, Theskina, Gallena i Jessa, przy naszych rzadkich, były czystym marnotrawstwem; do tego wielkie ciemne oczy przy naszych jaśniejszych, niemal wodnistych, proste zgrabne nosy wobec mojego, który trudno by nazwać inaczej jak dziobem. Bracia na głowach mieli gęstwę kędziorów. My, dziewczęta, także miałyśmy gęste, grube włosy; moje przy rozczesywaniu sięgały poniżej pasa i były czarne jak noc, ale w związku z tym moja cera robiła wrażenie chorobliwie bladej. Siostry w zbliżonym do mego wieku dotknęło przekleństwo burych, ni to brązowych, ni to czarnych włosów, których nie dawało się rozjaśnić żadnymi ziołami. Owa niesprawiedliwość losu zdawała mi się katastrofą. Mężczyźni o przeciętnym wyglądzie mogli świetnie się żenić, zwłaszcza że Obieg Czerwonej Gwiazdy miał się ku końcowi i pan Warowni Fort starał się rozszerzyć osadnictwo. Ale dla przeciętnie brzydkich kobiet brakowało mężów.

Od dawna już porzuciłam romantyczne rojenia młodych dziewcząt, a nawet nadzieję, że pozycja ojca zapewni mi to, czego nie mogła zapewnić moja nieciekawa powierzchowność, ale nadal bardzo lubiłam podróżować. Uwielbiałam zamęt i atmosferę swobody na jarmarkach. Tak bardzo pragnęłam uczestniczyć w pierwszym jarmarku Alessana, nowo obranego pana Warowni Ruatha. Pragnęłam zobaczyć choćby z daleka mężczyznę, który zyskał miłość i uwielbienie Suriany z Warowni Mgieł; Suriany, której rodzice mnie wychowywali; Suriany, mojej najdroższej przyjaciółki, obdarzonej z łaski losu wszystkim tym, czego mi brakowało. Alessan nie mógł rozpaczać bardziej po jej śmierci niż ja, która życie Suriany stawiałam ponad swoje.

Nie przesadzę twierdząc, że wraz z nią umarła jakaś część mojej osoby. Rozumiałyśmy się bez zbędnych wyjaśnień, jak smok i jeździec, jednocześnie wybuchałyśmy śmiechem, wypowiadałyśmy słowa, które druga miała na końcu języka, w lot wyczuwałyśmy swoje humory, a okres miałyśmy w tym samym czasie co do minuty, bez względu na dzielącą nas odległość.

Za owych szczęśliwych Obrotów w Warowni Mgieł wydawałam się nawet ładniejsza, jakby opromieniona wdziękiem Suriany. W jej towarzystwie stawałam się odważniejsza. Zmuszałam swojego biegonia, aby szedł w jej ślady po najniebezpieczniejszych ścieżkach. Przy wściekłym wietrze nie bałam się żeglować wraz z nią w małym słupie po rzece i po morzu. Na tym nie kończyły się niezwykłe cechy Suriany. Śpiewała najsłodszym czystym sopranem, do którego mój alt stanowił znakomity akompaniament. W Forcie mój głos nie robi na nikim specjalnego wrażenia. Kilkoma śmiałymi pociągnięciami potrafiła naszkicować rysunek; haftowała tak pięknie, że matka nie wahała się powierzać jej delikatnych jak pajęczyna tkanin. Dzięki jej radom nabrałam takiej biegłości w szyciu, że doczekałam się później mrukliwych pochwał ze strony matki. W jednej tylko dziedzinie prześcignęłam Surianę, ale nawet moje uzdrowicielskie zdolności nie wystarczyły, aby wyleczyć jej złamany kręgosłup. Nie mogłam także, córka Warowni Fort, wstąpić do Cechu Uzdrowicieli, aby pobierać nauki.

A teraz zadręcza mnie własna bezmyślność i zawziętość okazana tamtego dnia, kiedy niezdolna przełknąć własną dumę i uczucie zawodu, odmówiłam szczęśliwszym siostrom słowa pożegnania. Okazało się, że szczęście opuściło je wówczas, gdy pozwolono im udać się na jarmark do Ruathy. Ale kto owego świetlistego poranka mógł przewidzieć straszliwą zarazę i ich nieszczęsny los?

Doszła nas wiadomość o dziwacznym stworzeniu znalezionym przez mieszkańców wybrzeża. Ojcu zależało na tym, aby wszystkie jego dzieci rozumiały kod, w jakim przysyłano informacje wybijając rytmy na bębnie. Mieszkając tuż obok siedziby Cechu harfiarzy, wiedzieliśmy niemal wszystko o ważniejszych wydarzeniach na Północnym Kontynencie. Nie wolno nam było jednak dzielić się z innymi posiadaną wiedzą. Chodziło o to, by pewne wiadomości pozostały w tajemnicy. Tak wiec dowiedzieliśmy się o odkryciu niezwykłego zwierzęcia z rodziny kotowatych w Keroon. Nie skojarzyłam początkowo tej informacji z późniejszą prośbą o przysłanie mistrza Capiama w celu rozpoznania choroby atakującej mieszkańców Igen. Ale wybiegam naprzód z opowieścią...

Zatem moi rodzice i cztery siostry - Amilla, Mercia, Merin i Kista - wyruszyli w podróż poprzez północną połać obszaru podległego Warowni Fort. W drodze do Ruathy, gdzie miało dopełnić się fatalne przeznaczenie, ojciec zamierzał skontrolować kilku swoich podwładnych. A ja, która we własnym przekonaniu zasługiwałam na tę podróż, zostałam w domu.

Na szczęście udało mi się zejść z drogi Campenowi. Byłam pewna, że wyznaczyłby mi dodatkowe obowiązki. Campen uwielbia zwalać robotę na innych, co pozwala mu zachować energię na krytykowanie wyników cudzej pracy i udzielanie cennych rad. Bardzo przypomina ojca. Kiedy ojciec umrze, doprawdy, nie odbije się to na sposobie zarządzania Warownią, a lista moich obowiązków na pewno nie ulegnie skróceniu.

Zbieranie ziół, korzeni i innych leczniczych roślin należało do obowiązków dziewcząt. Nie czekałam zatem, aż Campen coś dla mnie wymyśli. Tylko że Campen nie wiedział, że nie zbiera się ziół zimą. Nikomu nie przyszło jednak do głowy, aby na mnie donieść. Na tak zwaną wyprawę po zioła zabrałam ze sobą Lilię, Nie, Marę i Gaby. Wróciłyśmy z wczesną rzeżuchą i dziką cebulą, a Gaby ku własnemu zaskoczeniu upolowała zręcznym rzutem dzidy dzikiego whera. Owe łupy wymusiły niechętną pochwałę Campena przy wieczornym posiłku. Narzekał przy tym na nieudolność służby, która sprawia się jako tako jedynie pod nadzorem. Tak często słyszałam to samo z ust ojca, że aż spojrzałam znad kości, którą właśnie obgryzałam, aby upewnić się, czy na pewno Campen wypowiada te słowa.

Nie pamiętam, czym zajmowałam się przez parę następnych dni. Nie zdarzyło się nic szczególnego, nie licząc wezwań mistrza Capiama, które zlekceważyłam. Gdybym wiedziała, co się dzieje, i tak niczego by to nie zmieniło. Piąty dzień wstał jasny i pogodny. Na tyle już otrząsnęłam się z rozczarowania, że chciałam, by pogoda w Warowni Ruatha była równie ładna. Wiedziałam, że siostry nie mają żadnych szans, by ściągnąć na siebie uwagę Alessana, ale w takim tłumie mogła trafić się rodzina, która spełniłaby oczekiwania ojca co do zamążpójścia córek. Mogły znaleźć niezłe partie. Zwłaszcza teraz, gdy kończył się niebezpieczny okres i panowie Warowni szykowali się do kolonizacji nowych terenów. Nie tylko lord Tolocamp zamierzał rozszerzyć swoje włości i objąć w posiadanie więcej ziemi ornej. Gdyby tylko zmienił wymagania co do związków małżeńskich swoich dzieci!

Miło mi wspomnieć, że zjawił się raz kandydat do mojej ręki. Nie miałabym nic przeciwko założeniu siedziby „na surowym korzeniu”, nawet gdyby trzeba ją było wyrąbać w skalnej ścianie. Za to rządziłabym się wedle własnej woli. Garben pochodził z godnego rodu Tillek. Nawet mi się spodobał, ale w oczach ojca nie okazał się odpowiedni. Mimo że Garben pochlebił mi powtarzając swoją ofertę dwa Obroty z rzędu - za każdym razem donosząc o postępach rozbudowy swojej skromnej siedziby - ojciec go odrzucił. Gdyby lord Tolocamp zechciał zapytać o moje zdanie, wyszłabym za Garbena. Amilla twierdziła złośliwie, że poleciałabym na każdego i zgodziłabym się na każde warunki w mojej sytuacji. Może i miała rację, ale Garben naprawdę mi się podobał. Przewyższał mnie o pół głowy. To było pięć Obrotów temu.

Suriana wiedziała o wszystkim. Mówiła wiele razy, że może uda się jej namówić lorda Leefa, aby przystał na nasz wspólny, dłuższy pobyt w Ruathcie. Sądziła, że gdy zajdzie w ciążę, lord przystanie na jej prośbę. Ale Suriana umarła i zniknął nawet cień nadziei. Zrzucił ją narowisty biegoń, na którym pędziła jak oszalała. Wyznała mi niedługo przed śmiercią, że Alessanowi udało się wyhodować odmianę zdumiewająco zręcznych biegoni. Jego ojciec polecił mu, aby postarał się uzyskać silniejsze, mogące podołać różnym zadaniom zwierzę. Wiem tylko tyle co inni; Suriana złamała w wyniku upadku kręgosłup i zmarła nie odzyskawszy przytomności mimo wysiłków pośpiesznie wezwanego mistrza uzdrowicieli. Mistrz Capiam, który zazwyczaj chętnie omawiał ze mną zagadnienia medyczne, uznając mnie za osobę na tyle kompetentną, na ile pozwalała moja ranga, w tej sprawie zachował znaczące milczenie.

 

Rozdział II

3.11.43-1541

 

Nowa tragedia Ruathy rozpoczęła się dokładnie w tej samej godzinie, która przyniosła mi wieść o śmierci Suriany. Z wieży siedziby Cechu Harfiarzy bębny przekazały polecenie mistrza Capiama o wprowadzeniu kwarantanny. Odmierzałam właśnie korzenie dla kucharza; tylko najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałam drżenie rąk i nie rozsypałam przypraw, zachowałam spokój. Kucharz nie rozumiał mowy bębnów, a ja nie chciałam go denerwować, licząc na smaczny posiłek wieczorny. Wydałam mu tyle przypraw, ile zażądał, starannie zamknęłam słój i umieściłam go na zwykłym miejscu w szafce. Tę samą wiadomość powtórzono, gdy dochodziłam do wyższego poziomu Warowni. Słyszałam, jak Campen miotał się w swoim biurze żądając wyjaśnień.

Na szczęście tylu ludzi spieszyło do Cechu Harfiarzy, że nikt me zwrócił uwagi na moje dziwaczne zachowanie. Dziedziniec Cechu zapełnili zaniepokojeni uczniowie i czeladnicy harfiarscy i uzdrowicielscy. Byli jak zawsze zdyscyplinowani; nie wpadali w panikę, chociaż wyczuwało się powszechny niepokój i niepewność.

Mistrza Capiama wzywała nie tylko Warownia Hodowców Keroon i Warownia Igen. Domagano się również jego przybycia w Telgarze; krążyły słuchy, że zabrano go na grzbiecie smoka na jarmark w Warowni Ista, a stamtąd, na rozkaz lorda Ratoshigana, do Południowego Boli. Towarzyszył mu nie kto inny jak Sh’gall, pan Weyru Fort, na spiżowym Kadithcie.

W chwili gdy na schodach pojawił się mistrz Fortine w towarzystwie czeladniczki Desdry z Cechu Uzdrowicieli oraz mistrzów Brace’a i Dungrine’a z Cechu Harfiarzy, na placu zapadła cisza.

- Poruszyła was wiadomość przesłana przez bębny - zaczął mistrz Fortine chrząknąwszy. Świetnie zna się na teorii sztuki uzdrawiania, ale brak mu polotu mistrza Capiama. - Musicie zdać sobie sprawę z tego, że mistrz Capiam nie wydałby takiego zarządzenia - niepotrzebnie podniósł głos do pisku - bez koniecznej potrzeby. Wszyscy harfiarze i uzdrawiacze, którzy uczestniczyli w jarmarkach, mają stawić się natychmiast u czeladniczki Desdry w Małej Sali Uzdrawiaczy. Pozostałych proszę o zgromadzenie się w Głównej Sali. Chcę do was przemówić. Mistrz Brace...

Mistrz Brace wystąpił naprzód poprawiając pas i odchrząkując.

- Mistrz Tirone z ramienia Cechu pełni funkcję mediatora w sporze, jaki ma miejsce w kopalniach. Zgodnie ze zwyczajem ja, starszy mistrz, przejmuję jego władzę do czasu, gdy wróci do Cechu.

- Ma nadzieję, że mistrz Tirone zostanie zatrzymany z powodu kwarantanny albo zarazi się i umrze... - mruknął ktoś stojący obok mnie. Sąsiedzi uciszyli go natychmiast, nie byłam więc w stanie wypatrzyć go w tłumie.

Tirone pełnił kiedyś, zanim został Mistrzem Harfiarzy, funkcję wychowawcy dzieci lorda Tolocampa, toteż znałam go dobrze. Miał swoje wady, ale słuchanie jego głębokiego aksamitnego głosu sprawiało przyjemność bez względu na to, co próbował zaszczepić niepojętnym lub nie zainteresowanym umysłom wychowanków. Nie wybrano by go na Mistrza Cechu, gdyby nie wyróżniał się czymś szczególnym poza pięknie brzmiącym barytonem. Powiadano, że misje mediacyjne Tirone’a kończyły się porażką jedynie wówczas, gdy chorował na zapalenie krtani. Poza tym zawsze udawało mu się przekonać oponentów do swojego punktu widzenia.

Oczywiście, kwestią dyplomacji ze strony Mistrza Harfiarzy było zachowanie poprawnych stosunków z panem Warowni; sam Cech cieszył się bowiem autonomią. Mistrzowi Tirone udawało się to znakomicie.

Wydało mi się dziwne, że mistrz Brace wystąpił z takim oświadczeniem - i to, że Desdra i Fortine reprezentowali uzdrawiaczy. Gdzie podział się mistrz Capiam? Spychanie na kogoś innego żmudnej roboty zupełnie nie leżało w jego stylu. Kiedy harfiarze i uzdrawiacze ruszyli ku wskazanym pomieszczeniom, wymknęłam się stamtąd niewiele mądrzejsza, za to bardziej niespokojna.

Matka, cztery siostry i ojciec zostali uwięzieni w Ruathcie. Tym bardziej żałowałam teraz, że nie wzięli mnie ze sobą, Przydałabym się jako pielęgniarka. Do opieki nad chorymi przejawiałam niewątpliwy talent, prawie nie wykorzystywany poza rodziną. Zganiłam się za takie myśli i celowo poszłam na niższy poziom Warowni, gdzie znajdowały się magazyny.

Jeśli owa choroba wymagała kwarantanny, z pewnością przyda się przejrzeć zapasy. Podczas gdy Cech Uzdrowicieli zawsze miał na składzie większość ziół i leków, Warownie i inne Cechy same musiały dbać o zaspokajanie swoich potrzeb. Teraz mogą się okazać potrzebne rzadkie leki ziołowe, których zazwyczaj nie gromadzi się w większej ilości. Nakrył mnie tam Campen. Ruszył w moją stronę mrucząc z irytacją.

- Rill, co tam się dzieje? Czy dobrze usłyszałem, że chodzi o kwarantannę? Czy to oznacza, że ojciec utknął w Ruathcie? Co my mamy teraz robić?

Przypomniał sobie, że występując w roli pana Warowni nie powinien prosić o radę podwładnych, a zwłaszcza siostry. Odchrząknął hałaśliwie i wypiął pierś przybierając surowy wyraz twarzy, który mnie tylko rozbawił.

- Czy mamy dostateczny zapas ziół?

- W rzeczy samej, tak.

- Nie stawiaj się, Rill. Nie teraz - zmarszczył gniewnie brwi. - Zabierałam się właśnie do przejrzenia zbiorów, bracie, ale mogę bez obawy stwierdzić, że mamy więcej, niż będziemy potrzebowali.

- Znakomicie. Nie zapomnij dostarczyć mi pisemnego wykazu.

Poklepał mnie po karku jak ulubioną sukę i wyszedł, wciąż pomrukując. Uznałam sceptycznie, że nie bardzo wie, jak ma się zachować w obliczu katastrofy.

Czasami przygnębiało mnie marnotrawstwo w naszych magazynach. Wiosną, latem i jesienią zbieramy, konserwujemy, solimy, suszymy, marynujemy i gromadzimy więcej żywności, niż Warownia potrzebuje. Za każdym Obrotem, mimo wysiłków matki, pozostają nie zużyte wcześniejsze zapasy i w ten sposób rezerwy rozrastają się nadmiernie. Węże i robaki dobierają się do nich w ciemnych zakamarkach. My, dziewczęta, często dokonujemy porządków szmuglując część zasobów, by rozdać je rodzinom znajdującym się w potrzebie. Ojciec i matka nie uznają dobroczynności, nawet jeśli plony zawiodą bez niczyjej winy. Rodzice powtarzają zawsze, że do ich uświęconych tradycją obowiązków należy zaopatrywanie całej Warowni w czasach kryzysu, tyle że nie zdradzili nigdy, co słowo „kryzys” oznacza w ich pojęciu. I tak oto ilość nie zużytej, nie nadającej się do spożycia żywności stale wzrasta.

Zioła, wysuszone...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin