Joanna Chmielewska - Porwanie.txt

(530 KB) Pobierz
JOANNA CHMIELEWSKA 

PORWANIE 


Gdybym siedziała na swoim miejscu i nie trzymała się zgubnych 
nałogów, niczego, zajęta brydżem, w ogóle bym nie zauważyła. 
Korzystajšc z chwili, kiedy Ania rozgrywała, ja za leżałam na stole 
pewna wygrania robra, oddaliłam się na moment, żeby wzišć 
papierosy. Znalazłszy się w samym rodku domu, doznałam wrażenia, 
że co mi w ogrodzie mignęło. Zatrzymałam się, spojrzałam 
uważniej. 
I osłupiałam. Za tarasowymi drzwiami pojawiły się czarne postacie 
w workach na łbach, z dziurami na oczy, z broniš palnš w ršczkach, 
skierowanš najwyraniej ku wnętrzu mojego domu. Napad, niech ja 
pierzem porosnę! Zwariowali, mam szyby antywłamaniowe... Ale 
popękajš, cholera, jeszcze mi teraz armii szklarzy brakuje. .. 
Jakie takie wydało mi się to dosyć szokujšce. 
-Hej, bandziory się tu wdzierajš -powiadomiłam dwa siedzšce przy 
różnych stołach towarzystwa głosem, zdaje się, zdumionym, z 
domieszkš lekkiego niesmaku. -Czy drzwi sš zamknięte? 
-Które? -spytała cierpko Małgosia, moja siostrzenica, siedzšca przy 
stole jadalnym. 
Znajdowałam się dokładnie porodku, słyszeli i widzieli mnie 
wszyscy mniej więcej jednakowo, drzwi udzieliły odpowiedzi 
samodzielnie. 
-O... to i dobrze, że nie, nie zacznš strzelać po oknach... 
-Jakie bandziory? -zdšżyła się jeszcze zdziwić Klara. 
-Ostatnie atu poproszę -rzekła grzecznie Ania, popukujšc palcem w 
stół. 
Klara odpowied uzyskała wizualnie. Do salonu wpadły dwa czarne, 
zamaskowane potwory, trzeci zamajaczył mi w przedpokoju przy 


drzwiach wejciowych, za oknem mignęły jeszcze ze dwie sztuki, a 
może jedna, ale bardzo ruchliwa. Rany boskie, otoczyli cały dom, 
kogo chyba pogięło, na plaster im takie oblężenie?! Co ja, u diabła, 
mam aż tak cennego...?!!! 
Pomylałam o ogólnym pilocie alarmowym, który leżał przy moim 
tapczanie, spojrzałam na Małgosię. Chyba również o nim pomylała. 
-Do sypialni już też jeden poleciał -powiedziała beznadziejnie i nie 
ruszyła się z krzesła. 
-Mnie się to chyba ni -oznajmiła Martusia, wpatrzona w scenę 
szeroko otwartymi oczami. 
-Na plecach majš napisane, że policja -zauważył Witek 
beznamiętnie, obejrzawszy się za tym na schodach. -No i popatrz, 
wygrały! 
Zgrupowani bylimy wszyscy wokół dwóch stołów, razem siedem 
osób, z których cztery grały w brydża w holu, a trzy załatwiały różne 
sprawy przy stole jadalnym. Zastanowiłam się, co powinnam zrobić, 
bez względu na rozwój sytuacji nie miałam zamiaru tkwić na stojšco 
porodku domu jak zmurszały słup, stanowczo wolałam gdzie 
usišć. Uczyniłam kilka kroków i usiadłam przy jadalnym stole, 
odruchowo wybierajšc swoje stałe miejsce, gdzie akurat leżały moje 
papierosy. Po które przecież szłam. 
Zamaskowańcy już się wdarli wszędzie. 
-Policja, nie ruszać się! -zaryczał który gronie i chrapliwie. 
No i na plaster mu głupi i spóniony okrzyk, skoro ja już siedziałam, 
a nikt poza tym nawet nie drgnšł? A co by było, gdyby, na przykład, 
kto kichnšł? Albo zemdlał...? Nikt nie kichał i nie mdlał, krótko to 
trwało, ledwo chwilę, do salonu energicznie wkroczyło jakich 



dwóch normalnych, w odzieży powszechnie używanej, z twarzami 
bez zasłon, bez dzikich błysków w oku i nawet doć przystojnych. 
Prawie równoczenie pojawiło się obok nich dwóch czarnych, jeden 
z głębi domu, drugi zszedł ze schodów. 
-Pusto -zameldował jeden. 
-Czysto -poparł go drugi. 
Wielkie mi odkrycie. A czego się spodziewali? Karaluchów? 
Panowie w garniturach identycznym gestem błysnęli nagle tym 
czym, co na ogół uważa się za odznaki policyjne, i poglšd ogólny 
poparli słowem. 
-Policja -rzekł ostro jeden, potwierdzajšc rykliwy komunikat. Proszę, 
żeby wszyscy... 
Więcej nie zdšżył. W Klarę wstšpiło nagle złe, które dyplomatycznie 
drzemało w jej charakterze i ujawniało się rzadko, a za to porzšdnie, 
z tym że na ogół w chwilach nieoczekiwanych. Nie wstajšc z krzesła i 
nie baczšc na warkliwy rozkaz, z gwałtownym szurnięciem odsunęła 
się od stołu. 
-Zaraz! Tak machać czymkolwiek każdy potrafi. Je żeli panowie się 
nie podszywajš, proszę pokazać legitymacje w sposób wyrany i 
przyzwoity, żšdam tego! Chcę je móc odczytać i mam do tego prawo! 
Niemal wprawiła nas w podziw. Tamci przy stole brydżowym 
zaniedbali karty i zainteresowali się wreszcie sytuacjš. Sekunda 
wahania panów dała się zauważyć, ale obaj spełnili życzenie 
rozgniewanej magnatki. Wyjęli dokumenty ponownie, podetknęli jej 
pod nos, pozwolili odpracować lekturę. Kiwnęła głowš. -Zgadza się 
-stwierdziła z godnociš i złe zniknęło w kšcie równie nagle, jak z 
niego wyskoczyło. 


Wszystko razem zaczęło mnie rzetelnie ciekawić. Jednak nie napad, 
tylko wręcz przeciwnie, ludzka rzecz, ale dlaczego wkraczajš z takš 
paradš? 
-Proszę, żeby wszyscy zgromadzili się w jednym miejscu -zażšdał 
ten, który odezwał się pierwszy. -Proszę przejć tutaj, do tego 
jednego stołu. 
Gdybym miała w domu materiały wybuchowe, kradzione diamenty, 
wytwórnię fałszywych banknotów, magazyn narkotyków albo zgoła 
parę trupów w niewieżym stanie, zapomniałabym o tym, tak 
głęboko ogarnęło mnie namiętne pragnienie wyjanienia 
dziwowiska. Na ile znałam swoich goci, a znałam ich całkiem niele, 
nikt z nich nie zasługiwał na tak potężne zaszczyty. Szczególnie 
Ania... 
-Chodcie, chodcie -zachęciłam gorliwie, wiedziona 
niecierpliwociš. 
Przeszli. Usiedli. Ania pierwsza, a Paweł i Witek za niš. 
Mój stół, mimo iż doć wšski, w stanie złożonym wystarczał w 
zupełnoci na szeć osób. Akurat został rozłożony i rozcišgnięty na 
całš długoć, bo tuż przedtem porozkładane na nim były rozmaite 
papiery, przeważnie służbowe, przeglšdane, podpisywane i 
porzšdkowane, teraz już pochowane w teczkach. Rozcišgnięty, miecił 
wokół siebie dziesięć osób swobodnie, a dwanacie w lekkiej 
ciasnocie, siedem natomiast mogło tarzać się w luksusie. Tyle że 
musiał stać nieco skosem, bo inaczej brakowało możliwoci 
przechodzenia dookoła, z czego wynikło, że siedziałam niejako w 
kšcie. 
Obok mnie, po zewnętrznej, siedziała Małgosia, za niš Klara, dalej 


Martusia, potem Witek, Paweł i Ania. Przenosiny poleciały szybko, 
łatwo i przyjemnie, najsurowsza władza nie mogła mieć zastrzeżeń. 
-Gdzie jest Joanna Chmielewska? -spytał twardo i zimno ten, który 
już zaczšł pogawędkę. 
-Tu -przyznałam się natychmiast, zainteresowana jeszcze bardziej, 


o ile to w ogóle było możliwe. 
-Gdzie? 
-Przecież patrzy pan na mnie. Jestem niewidzialna? Tu siedzę. To 
ja. 
-Bzdura -rzekł złym głosem ten drugi. 
Teraz, zdaje się, ogólne zainteresowanie wręcz eksplodowało. 
Pierwszy gliniarz obejrzał się na czarnych zamazańców, wzrokiem 
zapewne, bo bez słów, zadał im jakie pytanie, pokręcili głowami. 
Miał wštpliwoci, czy nie ma tam gdzie drugiej mnie...? 
-Ma pani może jaki dowód tożsamoci? Z fotografiš, jeli łaska. 
Ponownie wzruszyłam ramionami, rozejrzałam się za torebkš i 
zamarłam. 
Nie miałam żadnego dowodu tożsamoci. Uwiadomiłam sobie 
nagle, że wszystkie, ale to absolutnie wszystkie dokumenty 
wiadczš, że nazywam się zupełnie inaczej. Wszędzie wraz ze 
zdjęciem widnieje moje prawdziwe nazwisko, a nie pseudonim 
literacki. Nie doć na tym, opiewajš na nie wszelkie umowy, 
korespondencja bankowa, rachunki, nawet cholerne podatki płacę 
jako ja, a nie jako Chmielewska, co jest już kompletnym 
idiotyzmem, bo jako ja nic nie zarabiam. Potworne. Jak ja im mam 
udowodnić...? 
A właciwie dlaczego mam im cokolwiek udowadniać? Istnieje jaki 

przymus bycia Joannš Chmielewskš? Nosem mi już ta baba wyłazi! 
-Cicho bšdcie! -rozzłociłam się znienacka, chociaż nikt nie 
odzywał się ani słowem. -O co tu chodzi, proszę panów?? A jeli nie 
jestem Joannš Chmielewskš, to co? To karalne? 
-Wprowadzanie organów cigania w błšd jest karalne, owszem powiadomił 
mnie zimno ten pierwszy. -Ale nie marnujmy czasu. 
Wiemy, że w tym domu znajduje się Joanina Chmielewska. Gdzie 
została ukryta? 
-To się w głowie mšci -powiedział nagle Witek. -Nie jadę sobš! 
Odwrócił: się i otworzył podręcznš lodówkę, którš miał za plecami. 
Efekt był piorunujšcy. Obaj cywilni panowie miotnęli się jako 
dziwnie, w ich dłoniach pojawiły się nagle spluwy, Lufy czarnych 
postaci podskoczyły w górę, zgodny ruch ku lodówce sprawił 
wrażenie, jakby ruszył cały dom. Drogę do celu przegradzał jednakże 
stół oraz siedzšce przy mim Martusia i Klara. Małgosia, siedzšca 
bliżej mnie, też przegradzała, za to największš przeszkodę stanowił 
Wojtek w otwartych drzwiczkach urzšdzenia. On jeden, zaglšdajšc 
do wnętrza, niczego nie zauważył, wyjšł małpkę whisky, zatrzasnšł 
drzwiczki, sięgnšł do bufetu po szklankę, wszystko akurat miał pod 
rękš, i odkręcił kapselek. Dopiero nalewajšc, podniósł głowę i 
rozejrzał się po zamarłym zgromadzeniu. 
-Co się stało? -spytał podejrzliwie. -Nie jeżdżę już dzisiaj, mogę 
sobie chyba pozwolić? 
Martusia gwałtownie złapała dech. 
-Oni myleli, że ona tam siedzi -powiedziała szybko. -Możesz 
sięgnšć po piwo dla mnie? 
Witek ponownie otworzył lodówkę i wycišgnšł puszkę piwa. 


Atmosferze jakby nieco ulżyło, teraz wszyscy zaczęli mówić 
równoczenie, z czego wynikło co w rodzaju sceny zbiorowej w 
kulminacyjnym momencie opery. Co prawda nikt nie piewał, ale 
tak samo niczego nie dawało się zrozumieć. Przebiła się wreszcie 
przez tę nawałnicę Małgosia, która miała pewnš wprawę, bo przez 
kilka lat zmuszona była porozumiewać się z osobš prawie całkowicie 
głuchš. 
-Dwóch wiadków! -darła się konsekwentnie, walšc pięciš w stół. -
Dwóch wiadków! Dwóch wiadków! Dwóch wiadków! 
-Co dwóch wiadków... ? 
-Dwóch wiadków potrzeba dla stwierdzenia tożsamoci! 
-Dokumenty wszystkich poproszę! -zażšdał wciekle i przenikliwie 
pierwszy gliniarz. -Natychm...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin