Voynich L. E. - Szerszeń.rtf

(670 KB) Pobierz
L

L. E. Voynich

Szerszeń

 

tytuł oryginału: “The Gddfiy”

przełożyła: Maria KRECZOWSKA

tekst wklepał: dunder@poczta. fm

 

Państwowe Wydawnictwo “Iskry” - Warszawa - 1954.

 

Obwolutę projektował

Janusz Grabiński

Redaktor

Zofia Jerzyńska

Redaktor techniczny

Marek Aniosłewicz

Korektor

Olga Kaminska

Część Pierwsza

Rozdział I

Artur siedział w bibliotece seminarium teologicznego w Pizie przeglądając stos opracowanych kazań. Wieczór czerwcowy był tak gorący, że okna szeroko otwarto, okiennice zaś na wpół przymknięto, by chłodniej było w pokoju. Dyrektor zakładu, kanonik Montanelli, przerwał na chwilę pisanie, by rzucić spojrzenie pełne miłości na głowę chłopca schyloną nad papierami.

- Nie możesz odszukać, carino?*[1] To daj pokój; będę musiał ustęp ten napisać ponownie. Może go nawet zniszczyłem i na próżno zabieram ci tyle czasu. Montanelli miał głos raczej niski, lecz pełny i dźwięczny, o metalicznej czystości, co mowie jego nadawało specjalny urok. Był to głos urodzonego mówcy, o wszelkich możliwych odcieniach. Gdy mówił do Artura, słowa brzmiały pieszczotliwie.

- Nie, ojcze, muszę znaleźć; jestem pewny, że tu je włożyłeś. Po raz drugi nie potrafisz już tak napisać. Montanelli znów się zabrał do pracy. Senny chrabąszczyk monotonnie brzęczał za oknem, a długie, melancholijne wołanie przekupnia owoców niosło się echem po ulicy: Fragola! fragola! *[2]*

- “O uleczeniu trędowatego”, oto jest! - Artur przebiegł pokój swym bezszelestnym krokiem, który zawsze irytował jego współmieszkańców. Drobny, smukły chłopiec bardziej przypominał jakiś włoski portret z wieku XVI niż chłopca z średnich warstw Anglii. Od długiej linii brwi do delikatnie zarysowanych ust i małych rąk i nóg wszystko było u niego zbyt misterne, zbyt wyrzeźbione. Gdy siedział bez ruchu, mógł uchodzić za bardzo ładną dziewczynę przebraną za chłopca; chód jego i gibkość ruchów przypominały oswojoną panterę bez pazurów.

- Naprawdę znalazłeś?! Arturze, co ja bym począł bez ciebie? Pogubiłbym rychło wszystkie moje notatki. No, nie będę już pisał. Chodźmy do ogrodu, a pomogę ci trochę. Cóż to za ustęp, którego nie możesz zrozumieć? Wyszli razem do zacisznego, cienistego ogrodu okalającego klasztor. Seminarium mieściło się w budynkach starego klasztoru dominikańskiego. Przed dwustu laty czworokątne to podwórze było całkiem puste, krzewy rozmarynu i lawendy bramowały wysoki parkan. Biało odzianych mnichów, którzy je ongiś pielęgnowali, dawno już pokryła cisza i zapomnienie, lecz balsamiczne zioła dotąd kwitły i wydawały woń w uroczy wieczór letni, choć nikt ich już nie zrywał, by z nich sporządzać leki. Kępki dzikiej pietruszki i orlika wyrastały wśród gracowanych ścieżek, a wodotrysk pośrodku podwórza zakryły paprocie i pryszczeńce. Róże rozrosły się dziko, ich kolczaste łodygi snuły się w poprzek ścieżyn. Po bokach płonęły ogromne czerwone maki; duże naparstnice opadały na zmierzwioną trawę, a stara winna latorośl, zdziczała i bezpłodna, oplotła swe pędy koło zaniedbanego niespliku, który liściastą głową potrząsał zwolna ze smutnym jakimś uporem. Jeden róg ogrodu zajęła olbrzymia kwitnąca magnolia - gąszcz ciemnych liści tu i ówdzie upstrzonych śnieżnobiałym kwieciem. Prosta ława drewniana oparta była o jej potężny pień; na niej usiadł Montanelli. Artur, słuchacz filozofii na miejscowym uniwersytecie, nie mogąc zrozumieć jakiegoś zawiłego ustępu zwrócił się do „ojca” o wyjaśnienie. Montanelli był dlań żywą encyklopedią, do której sięgał w potrzebie, choć nigdy nie był uczniem seminarium.

- A teraz odejdę - rzekł, gdy niezrozumiały ustęp został już wyjaśniony - chyba że mogę jeszcze być na coś potrzebny.

- Nie będę już pracował, ale chciałbym cię jeszcze trochę zatrzymać, jeżeli masz czas.

- O, tak! - Oparł się o pień drzewa i poprzez ciemne gałęzie patrzył w spokojne niebo, na którym zapalały się zwolna pierwsze blade gwiazdy. Marzycielskie, mistyczne oczy, koloru ciemnobłękitnego, pod czarnymi rzęsami, odziedziczył po matce. Montanelli odwrócił głowę, by ich nie widzieć,

- Carino, wyglądasz, jakbyś był ogromnie znużony

- Cóż poradzę? - W głosie Artura brzmiało lekkie rozdrażnienie, które tamten wyczuł natychmiast.

- Nie trzeba było wracać tak prędko na uniwersytet; jesteś zupełnie wyczerpany po tamtych nocach. Powinienem był stanowczo nalegać, byś wypoczął należycie przed wyjazdem z Livorno.

- Ach, ojcze, na co by się to przydało? Nie mogłem przecież po śmierci matki pozostać w tym obrzydliwym domu. Julia byłaby mnie doprowadziła do obłędu!

 

Julia, której nie mógł znosić, była żoną jego najstarszego przyrodniego brata.

- Nie żądałbym, żebyś pozostał u swych krewnych - łagodnie odparł Montanelli. - Wiem dobrze, że byłoby to dla Ciebie czymś najgorszym. Żałuję jednak, że nie przyjąłeś zaproszenia swego angielskiego przyjaciela, doktora; miesiąc spędzony w jego domu byłby cię uczynił zdolniejszym do dalszej pracy.

- Nie, ojcze, nie mógłbym, naprawdę! Warrenowie. są bardzo dobrzy i serdeczni, ale oni tego nie rozumieją...martwią się z mego powodu...Czytam to na ich twarzach...Zapewne próbowaliby mnie pocieszyć i mówiliby o matce. Gemma nie - to wiem...Ona zawsze wiedziała, o czym nie należy mówić, nawet wtedy, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Ale inni...Zresztą nie tylko to...- Co więc, mój synu? Artur zerwał kilka kwiatów ze zwisającej gałęzi naparstnicy i nerwowo miął je w palcach.

- Nie mogę znieść tego miasta - zaczął po chwilowej pauzie - Na każdym kroku sklepy, w których zwykła kupować zabawki, gdy byłem dzieckiem, to znów wybrzeże, gdzie ją prowadziłem, zanim rozchorowała się na dobre. Gdzie stąpnę, wszędzie to samo. Każda kwiaciarka na ulicy ofiarowuje kwiaty...jak gdyby teraz były mi potrzebne! Wreszcie ten cmentarz...Nie, musiałem stamtąd uciec! o chorobę przyprawiał mnie sam widok tego miejsca...Urwał nagle i usiadł rwąc w strzępy dzwoneczki naparstnicy. Zapanowało milczenie tak długie i głębokie, że nareszcie podniósł oczy, zdumiony, iż ojciec nic nie odpowiada. Mrok już zapadał pod rozłożystym drzewem magnolii i wszystkie przedmioty wokół zacierały się z wolna, dość jednak było jasno, by Artur mógł widzieć, jak śmiertelnie blada stała się twarz Montanellego. Zwiesił głowę na piersi, a prawą ręką kurczowo obejmował brzeg ławy. Chłopak odwrócił oczy, zdjęty trwożnym zdumieniem. Miał wrażenie, że niechcący stąpił na ziemię świętą. Boże! - pomyślał - jakże mały i samolubny jestem wobec niego! Gdyby mój smutek był jego własnym, nie mógłby go głębiej odczuwać. W tej chwili Montanelli podniósł głowę i rozejrzał się wokoło. - Nie chcę cię zmuszać, byś tam wracał, zwłaszcza teraz - rzekł tonem najbardziej pieszczotliwym - musisz mi jednak przyrzec, że postarasz się o zupełny wypoczynek podczas wakacji letnich. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy je spędzisz z dala od Livorno. Nie mogę pozwolić, byś zapadł na zdrowiu.

- A ty, ojcze, gdzie zamierzasz wyruszyć po zamknięciu seminarium?

- Jak zwykle, ruszę z uczniami w góry i tam ich poumieszczam. Ale w połowie sierpnia, gdy zastępca dyrektora wróci z wakacji, postaram się wyjechać w Alpy, by mieć jakieś urozmaicenie. Pojechałbyś ze mną? Zabrałbym cię chętnie na kilka górskich wycieczek, gdzie mógłbyś też poznać alpejskie mchy i porosty. Tylko obawiam się, czy w moim towarzystwie nie byłoby ci za nudno?

- Ojcze! - Artur ujął jego ręce w sposób „demonstracyjnie przesadny”, jak zwykła mówić Julia. - Oddałbym wszystko w świecie, aby móc wyjechać z tobą. Tylko...nie jestem pewny...- urwał.

- Sądzisz, że pan Burton nie pozwoli?

- Oczywiście, że mu to będzie nieprzyjemne, ale zakazać mi przecież nie może. Mam osiemnaście lat i mogę robić, co mi się podoba. Ostatecznie jest tylko przyrodnim moim bratem i nie widzę powodu, dla którego miałbym mu być posłuszny. Zawsze był niedobry dla mojej matki.

- Jeśli jednak sprzeciwi się stanowczo, to sądzę, że lepiej byłoby go nie drażnić; to mogłoby jeszcze pogorszyć twe stosunki domowe...

- Pogorszyć się już nie dadzą! - porywczo zawołał Artur. - Zawsze mnie nienawidzili i będą nienawidzić...bez względu na moje postępowanie. Zresztą, jakżeby James mógł się sprzeciwiać memu wyjazdowi z tobą. mym ojcem- spowiednikiem?

- Zważ, że jest protestantem. W każdym razie lepiej będzie napisać do niego i zaczekać na odpowiedź, jak się na to zapatruje. Tylko staraj się pisać spokojnie, mój synu, wszak postępowanie twoje musi być niezależne od tego, czy cię ktoś kocha czy nienawidzi. Napomnienie udzielone zostało w formie tak łagodnej że Artur lekko się tylko zarumienił.

- Tak, wiem o tym - odpowiedział wzdychając - ale to tak trudno...

- Żałowałem, że nie mogłeś przyjść do mnie we wtorek wieczór - rzekł Montanelli przechodząc na inny temat. - Był tu biskup z Arezzo i chętnie byłbym cię z nim zapoznał.

- Przyrzekłem wpierw jednemu z kolegów, że przyjdę na zebranie w jego mieszkaniu. Byliby na mnie czekali.

- Jakież to było zebranie? Artur zdawał się zmieszany tym pytaniem.

- To...to nie było zebranie zwyczajne - odparł zacinając się nerwowo. - Przybył jeden student z Genui i wygłosił mowę...rodzaj wykładu.

- Cóż on wykładał? Artur się zawahał.

- Ojcze, czy nie będziesz żądał, bym ci wymienił jego nazwisko? Bo przyrzekłem...

- Nie będę ci w ogóle zadawał żadnych pytań, a jeśli zobowiązałeś się do tajemnicy, to musisz ją, oczywiście. zachować. Sądzę jednak, że mogłeś już nabrać do mnie zaufania.

- Rozumie się, ojcze. Mówił nam...o naszych obowiązkach względem narodu...i...względem nas samych. no i o tym...w jaki sposób moglibyśmy przyjść z pomocą...

- Z pomocą, komu?

- Ludowi...i...

- I?

- Włochom. Zapanowało długie milczenie.

- Powiedz mi, Arturze - ozwał się Montanelli tonem bardzo poważnym - Od jak dawna myślisz już o tych sprawach?

- Od...zeszłej zimy.

- Jeszcze przed śmiercią matki? A czy ona o tym wiedziała?

- Nie. Wówczas...mnie to nie obchodziło.

- A teraz cię obchodzi? Artur zerwał znów garść naparstnic.

- Posłuchaj, ojcze, jak to się stało - zaczął spuszczając oczy. - Zeszłej jesieni, przygotowując się do egzaminu wstępnego, poznałem wielu studentów, wszak pamiętasz? Otóż niektórzy z nich poczęli opowiadać o wszystkich tych sprawach i pożyczali mi książki. Nie zajmowałem się tym zbytnio, bo spieszyłem się zawsze do matki. Wiesz przecie, że była zupełnie sama wśród nich wszystkich, w tym obrzydłym domu, jakby w kaźni więziennej, a język Julii zabijał ją po prostu. Później w zimie, gdy tak ciężko zachorowała, zapomniałem zupełnie o studentach i ich książkach; no, a potem, jak wiesz, przeniosłem się na stałe do Pizy. Byłbym mówił z matką, gdybym o tym myślał, ale zupełnie mi to wyszło z głowy. A potem zrozumiałem, że zbliża się jej koniec...Wiesz, że byłem z nią ustawicznie aż do ostatniej chwili; często czuwałem całą noc, a Gemma Warren przychodziła w dzień, bym mógł się trochę położyć. Tak, to stało się podczas owych długich nocy; wówczas zacząłem myśleć o tych książkach i o tym, co słyszałem od studentów...i zastanawiałem się, czy mieli słuszność i...czy...Pan Bóg byłby z tego zadowolony. - Czy pytałeś Go o to? - Głos Montanellego drżał lekko.

- Często, ojcze. Nieraz modliłem się do Niego, by mi powiedział, co mam uczynić, lub pozwolił umrzeć razem z matką. Żadnej jednak nie otrzymałem odpowiedzi.

- I nigdy o tym nie rzekłeś ani słowa, Arturze, sądziłem, że mi ufasz.

- Ojcze, wiesz dobrze, że ci ufam! Istnieją jednak rzeczy, o których mówić nie można z nikim. Ja...miałem wrażenie, że nikt mi pomóc nie zdoła...ani nawet ty, ani matka; muszę otrzymać odpowiedź wprost od Boga. Widzisz przecie, że chodzi tu o całe moje życie, o duszę. Montanelli odwrócił się i wlepił oczy w osłonięte cieniem gałęzie magnolii. Zmierzch wieczorny był już teraz tak gęsty, że twarz księdza miała wyraz upiorny, niby oblicze czarnego ducha wśród czarniejszych jeszcze gałęzi.

- A potem? - spytał powoli.

- A potem...ona umarła. Wiesz, że ostatnie trzy noce czuwałem przy niej...Urwał i zamilkł na chwilę, lecz Montanelli siedział bez ruchu, nie przerywając milczenia.

- Przez całe dwa dni przed pogrzebem - począł znów Artur głosem znacznie cichszym - nie mogłem myśleć o niczym. A potem...po pogrzebie zachorowałem. Pamiętasz, ojcze, że nie mogłem pójść do spowiedzi.

- Tak, pamiętam. - Otóż w nocy wstałem i poszedłem do pokoju matki. Był zupełnie pusty i tylko wielki krucyfiks stał w alkowie. Przyszło mi na myśl, że może teraz Bóg mi pomoże. Ukląkłem i czekałem...całą noc. A rano, gdy oprzytomniałem...Ojcze, to się na nic nie zda...ja tego wytłumaczyć nie potrafię. Nie potrafię ci powiedzieć, co widziałem...sam dobrze nie wiem. Ale to wiem, że Bóg mi odpowiedział i nie śmiem być mu nieposłuszny. Chwilę siedzieli w mroku milcząc. Następnie Montanelli odwrócił się i położył rękę na ramieniu Artura.

- Synu mój - rzekł - Bóg zabrania mi twierdzić, że nie mówił do twej duszy. Przypomnij sobie jednak, w jakim byłeś wówczas stanie ducha, i nie bierz majaczeń płynących z choroby lub zgnębienia za solenny Jego rozkaz. A jeśli rzeczywiście było Jego wolą dać ci odpowiedź poprzez cienie śmierci, to zważ, byś słowom Jego nie podsunął znaczenia mylnego. Cóż więc w sercu swym postanowiłeś? Artur wstał i powoli, jakby odmawiając modlitwę, powiedział:

- Oddać życie za Włochy, pomóc oswobodzić ojczyznę z niewoli i hańby i wypędzić Austriaków, by stała się wolną republiką, nie mającą innego króla prócz Chrystusa.

- Arturze, pomyśl tylko, co mówisz. Wszak nie jesteś nawet Włochem.

- To nie stanowi żadnej różnicy; jestem sobą. Sprawę tę widziałem oczyma duszy i do niej należę. - Przed chwilą mówiłeś, że chciałbyś wiedzieć, co by powiedział Chrystus...- powoli zaczął Montanelli, lecz Artur przerwał:

- Chrystus powiedział: “Ktokolwiek traci żywot dla mnie, odzyska go na powrót”. Montanelli oparł się ramieniem o gałąź drzewa i oczy przysłonił ręką.

- Usiądź na chwilę, mój synu - rzekł wreszcie. Artur usiadł, a Montanelli ujął obydwie jego ręce w silny, długi uścisk.

- Nie mogę dziś z tobą dysputować - rzekł - wszystko spadło na mnie tak nagle...nie myślałem...muszę się nad tym zastanowić. Później pomówimy bardziej szczegółowo. Teraz muszę ci tylko przypomnieć jedno. Jeśli wpadniesz w nieszczęście, jeśli zginiesz, złamiesz mi serce.

- Ojcze...

- Nie! Pozwól mi dokończyć. Mówiłem ci już raz, że nie mam na świecie nikogo prócz ciebie. Zdaje mi się, że nie rozumiesz w całej pełni, co to znaczy. Trudno jednak pojąć, gdy się jest tak młodym; ja w twoim wieku również nie byłbym tego zrozumiał. Arturze, ty jesteś dla mnie jakby...własnym moim...synem. Czy wiesz o tym? Jesteś światłem moich oczu i radością duszy. Oddałbym wszystko, by cię ustrzec od fałszywego kroku i zmarnowania życia. I nic uczynić nie mogę. Nie żądam od ciebie żadnych obietnic, proszę cię tylko, byś o tym pamiętał i był ostrożny. Zastanów się dobrze, zanim uczynisz krok nieodwołalny; uczyń to dla mnie, jeśli nie możesz dla pamięci matki twojej w niebie.

- Będę nad tym myślał...i...ojcze...módl się za mnie i za Włochy, Ukląkł w milczeniu, a Montanelli w milczeniu położył rękę na jego pochylonej głowie. Po chwili Artur wstał, ucałował rękę księdza i cicho odszedł po zroszonej trawie. Montanelli został sam pod drzewem magnolii, zapatrzony w mrok wieczoru. Pomsta Boga spada na mnie - myślał - jak ongi spadła na Dawida. Ja, który zbezcześciłem Jego Przybytek i Ciało Pana skażonymi ująłem rękoma...Długo okazywał mi cierpliwość, a oto nadszedł dzień Jego gniewu. “Bo uczyniłeś to potajemnie, lecz ja uczynię to w obliczu całego Izraela i w świetle słońca; dziecię, które się z ciebie narodziło, niechybnie zginąć musi”.

Rozdział II

James Burton wcale sobie nie życzył, by młody jego brat przyrodni “wałęsał się po Szwajcarii” z Montanellim. Jednakże stanowczy zakaz odbycia niewielkiej wycieczki w góry, w towarzystwie starszego profesora teologii, wydałby się Arturowi nie znającemu powodu takiej odmowy po prostu głupią tyranią. Zaraz by ją. przypisał przesądom religijnym lub rasowym, a Burtonowie szczycili się właśnie swym oświeceniem i tolerancją. Cała rodzina była protestancka i konserwatywna już wówczas, gdy “Burton&Synowie”, właściciele okrętów w Londynie i Livorno, otwierali swe przedsiębiorstwo, a zatem od przeszło wieku. Jako dżentelmeni angielscy byli jednak zdania, że należy się obchodzić przyzwoicie nawet z papistami (1). Gdy przeto nieboszczyk ojciec, przyszedłszy do przekonania, że stan wdowieński jest jednak zbyt nudny, ożenił się z piękną katoliczką, guwernantką młodszych dzieci, starsi dwaj synowie, James i Tomasz, mimo niechęci do macochy, nie starszej od nich samych, z głuchą rezygnacją poddali się woli Opatrzności. Po śmierci ojca starszy brat się ożenił, co bardziej jeszcze skomplikowało trudne stosunki rodzinne; obaj bracia starali się jednak o ile możności bronić Gladys, dopóki żyła, przed okrutnym językiem Julii i spełniać swe obowiązki względem Artura tak, jak je pojmowali. Nie udając nawet miłości dla chłopca, wspaniałomyślność swą przejawiali głównie hojnymi zasiłkami pieniężnymi i pozostawieniem mu zupełnej swobody. Toteż w odpowiedzi na swój list Artur otrzymał czek bankowy na pokrycie kosztów podróży i chłodne pozwolenie spędzenia wakacji, jak mu się podoba. Połowę swego kapitału użył na kupno książek przyrodniczych i zielników, po czym wyruszył z ojcem Montanellim na pierwszą wycieczkę w Alpy. Od pewnego czasu Montanelli był w pogodniejszym usposobieniu. Po pierwszym wstrząsającym wrażeniu, jakie na nim wywarła owa rozmowa w ogrodzie, odzyskiwał stopniowo równowagę ducha, a obecnie patrzył już na całą tę sprawę znacznie spokojniej. Artur jest bardzo młody i niedoświadczony; postanowienie jego nie może być nieodwołalne. Łagodną perswazją i radą potrafi go jeszcze odzyskać i zawrócić z niebezpiecznej drogi na którą dopiero wstępował. Zamierzali pozostać parę dni w Genewie, lecz na widok błyszczących białych dróg, pełnych kurzu i turystów, na twarzy Artura ukazała się drobna zmarszczka niechęci. Montanelli ze spokojną radością śledził każdą zmianę wyrazu jego twarzy.

- Nie podoba ci się, carino?

- Sam nie wiem. Tak inaczej to sobie wyobrażałem Jezioro jest istotnie prześliczne, a kontury gór także mi się podobają. - Stali na wysepce Rousseau, skąd widać było długie, ostro zarysowane wybrzeża Sabaudii.

- Ale miasto jest takie sztywne i gładkie, takie jakieś...protestanckie...jakby było zupełnie z siebie zadowolone. Nie, nie podoba mi się; przypomina swym wyglądem Julię. Montanelli się zaśmiał.

- Biedny chłopcze, jaka przykrość! Ale ponieważ jesteśmy tu dla przyjemności, nie ma powodu się zatrzymywać. Co byś powiedział, gdybyśmy dzisiejszy dzień spędzili na statku na jeziorze, a jutro rano ruszyli w góry?

- Ależ...ojcze, chciałeś się przecież zatrzymać?

- Mój drogi chłopcze, ja wszystkie te miejscowości widziałem już kilkakrotnie, chciałbym ci sprawić przyjemność, to będzie dla mnie najlepszy wypoczynek. Dokąd chciałbyś wyruszyć teraz?

- Jeśli to ojcu istotnie nie sprawia różnicy, to najchętniej pojechałbym w górę rzeki. ~ Rodanu?

- Nie, Arvy, płynie tak- bystro...

- W takim razie udamy się do Chamonix. Popołudnie spędzili na przejażdżce małym parostatkiem. Piękne jezioro uczyniło na Arturze wrażenie znacznie słabsze niż szeroka, błotnista Arva. Wychował się w pobliżu Morza Śródziemnego i był przyzwyczajony do widoku błękitnych fal; szczególnie jednak miał upodobanie do wody szybko mknącej, a z szumem spadający strumień górski wprawił go w prawdziwy zachwyt. Następnego poranka ruszyli o wczesnej godzinie do Chamonix. Artur był w doskonałym humorze, dopóki przeciągali urodzajną równiną, z chwilą jednak gdy znaleźli się na krętej drodze w pobliżu Ciuses, zamknięci wyniosłymi, zygzakowatymi wzgórzami, nagle spoważniał i zamilkł. Od wzgórza św. Marcina szli powoli doliną, zatrzymując się na noc w szałasach przydrożnych lub małych górskich wioseczkach, po czym znów wyruszali dalej, zależnie od chwilowej chęci. Artur był tak wrażliwy na piękno krajobrazu, że pierwszy wodospad, koło którego przechodzili, wywołał w nim zachwyt bezgraniczny; w miarę jednak zbliżania się do śnieżnych szczytów radosne jego uniesienie ustępowało miejsca marzycielskiej egzaltacji, której Montanelli nie znał u niego aż do owej chwili. Pomiędzy nim a górami zdawało się istnieć mistycznie jakieś pokrewieństwo. Godzinami całymi mógł leżeć bez ruchu w ciemnym tajemniczym lesie szpilkowym, po którym błąkały się dalekie jakieś echa; poprzez wysokie, smukłe pnie wpatrywał się w słońcem zalany, dalszy krajobraz pełen błyszczących szczytów i nagich turni. Montanelli przyglądał mu się z pewnego rodzaju smutną zazdrością.

- Carino, chciałbym, żebyś mi mógł pokazać, co widzisz - rzekł pewnego dnia odrywając oczy od książki przenosząc je na Artura, który od godziny leżał obok niego w tej samej pozycji, wyciągnięty na mchu, wielkimi rozmarzonymi oczyma zapatrzony w migotliwy przepych błękitu i bieli. Zboczyli z gościńca, by przenocować w spokojnej wsi niedaleko wodospadu Diosaz, a ponieważ słońce zaszło już nisko na bezchmurnym niebie, więc weszli na wierzchołek turni porosłej sosnami, by stąd obserwować żagwienie Alp na szczytach Mont Blanc. Artur podniósł głowę, oczy jego miały wyraz tajemniczy i pełen podziwu.

- Co ja widzę, ojcze? Widzę wielką białą istotę w błękitnym przestworzu, nie mającą początku ni kresu. Widzę ją czekającą wiek za wiekiem na przyjście Ducha Bożego. Widzę ją niewyraźnie, poprzez szkła. Montanelli westchnął.

- I ja kiedyś widywałem takie rzeczy.

- A teraz nie widujesz ich nigdy?

- Nigdy. I nigdy ich już nie ujrzę. One istnieją, wiem o tym, lecz moje oczy ujrzeć ich już nie zdołają. Widzę coś zgoła innego.

- A co?

- Co ja widzę, carino? Błękitne niebo i śnieżne góry - oto wszystko, co widzę podnosząc wzrok do góry. Ale tam w dole jest inaczej. Wskazał leżącą u stóp góry dolinę. Artur ukląkł i przechylił się ponad krawędzią przepaści. Wysokie sosny, posępne w zapadającym mroku wieczoru, stały niby strażnice wzdłuż wąskich brzegów zamykających rzekę. W tej chwili słońce czerwone jak rozżarzony węgiel zsunęło się poza zębaty wierzchołek gór i całe życie i światło uciekły z oblicza ziemi. Nad doliną zawisło coś ciemnego, ponurego, tchnącego upiorną grozą. Pionowe skały nagiego łańcucha gór zachodnich wyglądały niby kły potwora czającego się, by dopaść ofiar' i wciągnąć ją w paszczę głębokiej doliny, czarnej od lasów, zawodzącej żałośnie w ciszy wieczoru. Smukłe sosny, niby najeżone ostrza noży, zdawały się szeptać “uderzcie w nas!”, a wśród ciemności, coraz gęściej osłaniającej ziemię, strumień huczał i wył bijąc o skalne ściany swego więzienia z wściekłością wieczystej rozpaczy. - Ojcze! - Artur powstał drżący i cofnął się znad przepaści. - To jakby piekło.

- Nie, synu - łagodnie odparł Montanelli - raczej jak dusza ludzka.

- Dusze tych, co pogrążeni w mroku i cieniach śmierci...

- Dusze tych, których co dnia spotykasz na ulicy. Artur zadrżał i znów utkwił oczy w mroku. Zwiewne białe mgły niby biedny upiór nie mogący dać żadnej pociechy majaczyły między sosnami, tłumiąc rozpaczliwy jęk strumienia.

- Spójrz! - nagle zawołał Artur - ludzie pogrążeni w mroku ujrzeli wielkie światło. Śnieżne szczyty po stronie wschodniej płonęły w odblaskach zachodu. Gdy czerwone płomienie zgasły na szczytach, Montanelli odwrócił się i dotknął ramienia Artura.

- Chodźmy, carino, światło już całkiem zagasło Zbłądzimy w mroku, jeśli tu jeszcze zostaniemy.

- Wygląda jak trup - rzekł Artur odwracając się od upiornego oblicza śnieżnego szczytu migocącego jeszcze w półmroku. Ostrożnie zstępowali pomiędzy czarnymi sosnami ku szałasowi, gdzie mieli przenocować. Wchodząc do izby, w której Artur czekał na niego z wieczerzą, Montanelli na pierwszy rzut oka zauważył, że chłopak otrząsnął się z wrażenia ponurych widziadeł ' był w zupełnie innym usposobieniu.

- Och, ojcze, spójrz no na tego śmiesznego psa! Tańczy na tylnych łapkach! Pies i jego sztuczki zajmowały go niemal tak silnie jak poprzednio żagwienie Alp. Gospodyni z szałasu, o czerwonej twarzy, w białym fartuszku, podparłszy się pod boki, z uśmiechem przyglądała się jego zabawie z psem.

- Widać, że ma lekką głowę, skoro może się tak bawić - rzekła w dialekcie do swej córki. - A jaki śliczny chłopiec! Artur zapłonił się jak pensjonarka, a kobieta widząc że zrozumiał, co powiedziała, odeszła śmiejąc się z jego zmieszania. Podczas wieczerzy mówił wyłącznie o wycieczkach i snuł rozmaite plany wypraw w celu zbierania górskiej roślinności. Widocznie marzycielskie jego fantazje nie psuły mu humoru ani apetytu. Nazajutrz rano, gdy Montanelli się zbudził, Artura już nie było. O świcie wyruszył w góry, by z Gaspardem wypędzić owce na pastwisko. Zaledwie jednak podano śniadanie, wpadł do pokoju, z gołą głową, niosąc na ramieniu trzyletnią dziewczynkę wiejską, a w ręce ogromny pęk dzikich kwiatów. Montanelli spojrzał nań z uśmiechem. Dziwny to był kontrast z milczącym, poważnym Arturem z Pizy lub Livorno.

- Gdzież to biegałeś, szalona pałko? Po górach się wspinałeś nie czekając śniadania? Och, ojcze, jak tam było przyjemnie! Góry wyglądają cudownie o wschodzie słońca, a jaka rosa obfita! Spójrz tylko! Na dowód podniósł nogę w wilgotnym, zabłoconym bucie.

- Zabraliśmy z sobą trochę chleba i sera, a na pastwisku wydojono mi kozę; och, jakie to było paskudne! Ale znów jestem głodny i potrzebuję też czegoś dla tej małej osóbki. Anetko, chcesz trochę miodu? Usiadł trzymając na kolanach dziewczynkę i pomagając jej uporządkować kwiaty.

- Nie! nie! - wmieszał się Montanelli. - Nie mogę pozwolić, byś się przeziębił. Idź zaraz do pokoju i zmień obuwie. Pójdź do mnie tymczasem, Anetko. Gdzież ty ją znalazłeś?

- Na samym końcu wsi. To dziecko tego człowieka któregośmy spotkali wczoraj, tego wiejskiego łaciarza butów. Prawda, że ma ładne oczka? Złapała żółwia, schowała do kieszeni i nazywa go “Karolcia”. Gdy Artur zmieniwszy obuwie wrócił na śniadanie dziecko siedziało na kolanach Montanellego i szczebiotało o żółwiu, którego trzymało w pulchnej rączynie odwróconego na grzbiet, by monsieur widział, jak porusza nóżkami.

- Patś, panie! - mówiła poważnie swym na wpół niezrozumiałym dialektem - patś na buty Karolci Montanelli bawił się z malutką gładząc jej włosy, podziwiając ukochanego żółwia i opowiadając historyjki. Gospodyni szałasu, przyszedłszy zebrać ze stołu, osłupiała na widok Anetki gospodarującej w kieszeniach poważnego księdza.

- Bóg uczy dzieci poznawać dobrych ludzi - oświadczyła. - Anetka zawsze się boi obcych, a z jego świątobliwością taka jest śmiała. Jakie to dziwne! Anetko, uklęknij i poproś dobrego ojca duchownego, by cię pobłogosławił, zanim odjedzie. To ci przyniesie szczęście. - Nie wiedziałem, ojcze, że umiesz tak dobrze bawić się z dziećmi - mówił Artur w godzinę później, gdy szli skąpanymi w słońcu łąkami. - Ta dziewczynka przez cały czas nie odrywała oczu od ciebie. Wiesz, ojcze, mnie się zdaje...

- Co takiego?

- Chciałem tylko powiedzieć, że mi jest żal, iż Kościół nie pozwala księżom się żenić. Nie rozumiem, dlaczego. Przecież wychowywanie dzieci jest sprawą tak wielką i tak jest ważne zarazem, by od samego urodzenia pozostawały pod dobrym wpływem. Dlatego mi się zdaje, że im świętszy zawód i czystsze życie ma człowiek, tym bardziej nadaje się na ojca. Jestem pewny, że gdyby ciebie, ojcze, nie wiązały śluby kościelne...gdybyś się był ożenił...to dzieci twoje byłyby...

- Cicho! Słowo to, wyrzucone gorączkowym szeptem, zdawało się jeszcze pogłębiać milczenie, które po nim nastąpiło.

- Ojcze - zaczął znów Artur, zgnębiony posępnym wyrazem twarzy towarzysza - czy sądzisz, że powiedziałem coś złego? Zapewne, mylę się, ale nie mogę przecież myśleć inaczej, niż umiem.

- Być może - łagodnie odparł Montanelli - nie uświadamiasz sobie dokładnie znaczenia swych słów. Za kilka lat będziesz o tym sądził inaczej. A tymczasem mówmy o czym innym. Było to pierwsze zakłócenie doskonałej harmonii, jaka panowała między nimi podczas tych idealnych wakacji. Z Chamonix ruszyli przez Tete Noire do Martigny, gdzie zatrzymali się, by wypocząć, gdyż upał był nie do zniesienia. Po obiedzie siedzieli na tarasie hotelu, osłoniętym od słońca i ukazującym piękny widok na góry. Artur przyniósł swe zielniki i niebawem potoczyła się żywa pogawędka przyrodnicza w języku włoskim. Na tarasie siedzieli również dwaj angielscy artyści; jeden szkicował, drugi gawędził swobodnie. Nie przyszło mu na myśl, że zajęci roślinami cudzoziemcy mogą rozumieć po angielsku.

- Przestańże już lizać ten krajobraz, Willy - mówił - a naszkicuj tego ślicznego chłopca w ekstatycznym podziwie nad zielskami. Spójrz na te pyszne linie jego brwi! Daj mu tylko krucyfiks do ręki zamiast szkła powiększającego i rzymską togę zamiast kurtki i krótkich spodni, a masz gotowy portret swego “pierwotnego chrześcijanina” w wyrazie i postaci.

- Dalibóg, pierwotny chrześcijanin! Siedziałem obok tego młodzieńca przy obiedzie; otóż w taki sam zachwyt wprawiło go pieczone kurczę jak teraz te zeschłe zielska. Tak, ładny jest, przyznaję; ten oliwkowy odcień cery jest nawet bardzo piękny, ale ani w przybliżeniu nie wygląda tak malowniczo jak jego ojciec,

- Kto, powiadasz?

- Jego ojciec siedzący na wprost ciebie. Czyżbyś go przeoczył? To twarz przewspaniała.

- Och, ty niepoczytalny ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin