!Petra Hammesfahr - Matka.doc

(1706 KB) Pobierz

Petra Hammesfahr

Matka

tłumaczył

Krzysztof Żak

 

Abenka

Redakcja Literacka Bellony

Warszawa

 

 

Bywają chwile, w których jesteśmy ze wszystkiego za-dowoleni i uważamy się za dziecko szczęścia. W moim przy-padku zdarzyło się tak pewnego niedzielnego popołudnia w końcu maja. Był to jeden z tych dni na pograniczu wiosny i lata, które są już niemal zbyt piękne, aby były prawdziwe. Gdybym chciała go opisać, wyszedłby mi tylko kiczowaty obrazek.

Łagodny blask słońca, umyte do czysta przez krótką ulewę w nocy płytki na tarasie, świeża zieleń w ogrodzie warzyw-nym, pyszny trawnik. A nad tym wszystkim delikatne niebo, nie na tyle błękitne, aby wydawało się nieprawdziwe. Wyglą-dało, jakby ktoś porozlewał na nim resztki mleka pozostałe w garnku; lekkie białe pasemka pozbawiały je wyglądu wido-kówki, dodając mu prawdy - tak jak i nam samym.

Siedzieliśmy na tarasie; talerze po cieście były już opróż-nione, a w filiżankach stygły ostatnie łyki kawy. Jiirgen roz¬parł się w fotelu i z zamkniętymi oczami rozkoszował się słoń¬cem. Ojciec podniósł się i zszedł do ogrodu, żeby, jak powie¬dział, rozprostować nogi. Tak naprawdę chciał tylko popa¬trzeć na swoje młode roślinki. Kalarepę, sałatę i dobrze zapo-wiadające się kalafiory. Mój ojciec wypełniał tym sobie czas, który mu jeszcze pozostał z jego życia.

Matka wyniosła resztkę tortu do kuchni, wróciła i wyraziła radość, że udało nam się przetrwać podwieczorek bez ataku os. Zapatrywała się dość sceptycznie na pomysł nakrycia sto-łu na świeżym powietrzu, mimo że Anna kilkakrotnie ją za-pewniała, że osy stają się agresywne dopiero w znacznie póź-niejszej porze roku.

Anna i jej chłopak Patrick Urban dyskutowali z ożywieniem, czy warto już teraz pojechać do Kolonii obejrzeć jakiś film,

 

chociaż na pewno za trzy czy cztery tygodnie będzie wyświe-tlany w „naszym" kinie. W bramie rozległ się stukot kopyt. Jurgen otworzył oczy, wykrzywił siew uśmiechu i powiedział:

-              Zbliża się najazd Hunów.

Matka pośpiesznie chwyciła cukiernicę, a żeby zatuszować swój gest, wyniosła do kuchni także dzbanuszek ze śmietanką do kawy. Zdążyła akurat zniknąć w drzwiach, kiedy Rena wyjechała konno zza narożnika domu.

-              Tak też pomyślałam, że pewnie siedzicie na dworze. Zo¬

stał wam jeszcze jakiś kawałek tortu?

Jej wzrok prześliznął się po stole; zsiadła z konia i dwoma skokami była już przy nas.

-              Czy nie powinnaś uwiązać tego stworzenia? - spytała

matka przez otwarte drzwi kuchni. Koń stał po prostu pozo¬

stawiony samemu sobie.

Była to kasztanka, ładny koń, na ile mogę to ocenić. Nie znam się na koniach, dla mnie są to tylko wielkie zwierzęta. Rena obejrzała się przez ramię na kobyłę.

-              Stój spokojnie i nie obgryzaj trawnika. Jak będziesz

grzeczna, dostaniesz coś dobrego.

Wpadła do kuchni. Słyszałam jak matka protestuje:

-              Tylko nie palcami!

Jurgen wciąż jeszcze szczerzył się w uśmiechu. Ojciec wró¬cił z ogrodu i klepał kobyłę po szyi.

-              Grzeczny konik, dobra Tanita. Tak, grzeczny z ciebie ko¬

nik.

Rena pojawiła się znów na tarasie ze śmietaną na brodzie, trzymając w jednej ręce nadgryziony, kruszący się kawałek tortu, a w drugiej cukier. Wyciągnęła dłoń z kostkami cukru do konia, a resztę tortu wsunęła sobie do ust. Wytarła ręce w spodnie, po czym przeżuwając kęs wskoczyła na siodło i zni¬kła tak samo jak się pojawiła.

-              To na razie, ludziska!

Bywają chwile, które dają człowiekowi złudne poczucie, jakby był odporny na zranienia. Jedną z takich chwil było to niedzielne popołudnie w maju. Kiedy o tym myślę, napływa-

 

ją mi łzy do oczu. Nic nie mogę na to poradzić. Czuliśmy się po prostu zbyt pewnie i byliśmy przekonani, że już nigdy nie będzie inaczej.

Dobrze nam się wiodło, byliśmy szczęśliwą rodziną. Ro¬dzice cieszyli sięjeszcze najlepszym zdrowiem, mieliśmy dwie udane córki, harmonijne małżeństwo, a kiedy kupiliśmy stare gospodarstwo, spełniły się także marzenia o domu na wsi.

Widzieliśmy i słyszeliśmy, jak innym życie nagle wali się w gruzy. A to wypadek, a to śmiertelna choroba, coś spadało na nich przeważnie bez żadnego ostrzeżenia. Tak było ze śmier¬cią Susi Rembach. To się zdarzyło tej niedzieli, kiedy siedzie¬liśmy na tarasie. Dowiedzieliśmy się we wtorek. Pięcioletnia dziewczynka utopiła się podczas wakacji nad morzem na oczach swojej matki.

To przerażające, powiedzieliśmy, jak to zniesie ta biedna pani Rembach? Dobrze ją znaliśmy. Była pacjentką Jiirgena. Opiekował nią się także w czasie ciąży i wiedział, jak bardzo chciała mieć to dziecko, jak długo na próżno go oczekiwała i jaka była szczęśliwa, kiedy wreszcie mógł jej powiedzieć, że jest w ciąży. Po śmierci Susi już nie pojawiła się w gabine¬cie Jurgena. Obwiniała się o to nieszczęście, ponieważ na chwi¬lę spuściła dziecko z oka. Zaledwie dwa tygodnie po pogrzebie odebrała sobie życie. To okropne, powiedzieliśmy, święcie prze¬konani, że takie katastrofy spotykają zawsze tylko innych.

Nam coś takiego przecież się nie zdarzy!

Wprawdzie gdzieś w tyle głowy tykał zegar: rodzice nie są nieśmiertelni. Mój ojciec miał siedemdziesiąt pięć lat, a mat¬ka była tylko o dwa lata młodsza. Wiedziałam, że kiedyś, może całkiem nagle, będę musiała stracić jedno z nich obojga. Tyl¬ko wolałam o tym nie myśleć. A troski o dzieci? Nie było powodu.

Nie należało się obawiać, że utoną w momencie nieuwagi. Już wyrosły z tego wieku. Anna miała prawie osiemnaście lat, a Rena miała wkrótce obchodzić szesnaste urodziny. Natural-nie, to także niebezpieczny wiek. Ale nasze córki nie włóczy¬ły się po podejrzanych lokalach. Dla nich nawet papierosy ich

 

8

dziadka były czystą trucizną. Po co mieliśmy martwić się o nar¬kotyki czy AIDS?

Anna miała tak zwanego stałego chłopaka, odkąd skończy-ła 15 lat: był to Patrick Urban, miły, dobrze wychowany mło-dy człowiek z dobrego domu. A Rena jeszcze nic sobie nie robiła z chłopców. Rena kochała Tanitę, kasztankę, którą tamtej majowej niedzieli nagradzała kostkami cukru za to, że nie za-częła się paść na naszym trawniku. Kochała Bery'ego, jabł-kowitego siwka, dla którego często podkradała z ogrodu parę marchewek. Nadal kochała Blacky, czarną piękność ze wscho¬du, chociaż Blacky była już w końskim niebie. W styczniu trze¬ba było ją uśpić. A pierwsze miejsce w sercu Reny należało się Mattho, gniademu ogierowi. Był to wspaniały okaz konia, cudowne zwierzę, jeśli wierzyć słowom Reny.

W lipcu pojechaliśmy na dwutygodniowy wypoczynek do przytulnego rodzinnego pensjonatu w Harcu. Był tam tylko Jurgen, dziewczynki i ja. Moi rodzice nie chcieli już wyjeżdżać, a Jurgen czuł się zbyt wyczerpany na długi lot. Uważał też, że nie jest wskazane wystawianie się na żar południowego słoń¬ca. Robiliśmy wspaniałe spacery po cienistych leśnych dróż¬kach. Cieszyliśmy się spokojem i słuchaliśmy dwadzieścia razy dziennie westchnień Reny: „Wracajmy już do domu".

Domu? Dla Reny domem nie było gospodarstwo, które kupiliśmy dwa lata temu, ale ujeżdżalnia. Już się z tym pogo-dziliśmy. Trudno jej się było przyzwyczaić do nowego miej¬sca po przenosinach z miasta na wieś. Na początku upierała się, że będzie wracać do domu dopiero wieczorem: „Inaczej już nie będę widywać moich przyjaciół".

Akurat to było całkiem po mojej myśli. Jej przyjaciele z tam¬tego okresu wcale mi się nie podobali. Przez pierwsze tygo¬dnie po naszej przeprowadzce odbierałam Renę w południe ze szkoły i zawoziłam ją do domu. Kiedy siedziała obok mnie w samochodzie, nie narzekała, ale jej mina była wystarczają¬co wymowna.

- Chodzi jak z krzyża zdjęta - często powtarzał Jurgen.

Anna za to od razu zakochała się w naszej nowej siedzibie. Tyle miejsca! Pokój, z którego można było z powodzeniem

 

zrobić dwa, własna łazienka i chłopak z samochodem! Rena natomiast czuła się jak wygnana na koniec świata. Nudziła się popołudniami. Aż pewnej niedzieli na spacerze przechodzili-śmy obok zagrody i tam właśnie ujrzała ten kłębek energii.

Mattho był wtedy jeszcze źrebakiem i miał cztery miesią¬ce. Niemowlę, powiedziała Rena. To niemowlę sprawiło, że przyjaciele, którzy pozostali w mieście, stali się mało ważni. A szkolny autobus, który po drodze przejeżdżał jeszcze przez dwie inne wsie, okazał się zbyt powolny. Renie potrzebny był szybki rower. Rena biła rekordy na trasie, wpadała do domu już kwadrans po szkole i skarżyła się, że obiad jeszcze nie stoi na stole. Potem połykała w wielkim pośpiechu jedzenie, za-mykała się na pół godziny w swoim pokoju, żeby odbębnić prace domowe, i znikała. Pojawiała się w domu dopiero wie-czorem, opowiadała nam z błyszczącymi oczami o Mattho i je¬go wyrośniętych towarzyszach.

Błagała o lekcje jazdy konnej. Jiirgen znał właściciela ujeżdżalni i umówił się z nim na jedną godzinę tygodniowo. Tylko pro forma, bo Rena i tak codziennie była w stajni.

-              Ale on też chce żyć - powiedział Jiirgen.

Od tej pory dla Reny wszystko obracało się już tylko wokół koni. A Mattho, który tymczasem przeobraził się w okazałe¬go dwulatka z typowymi narowami wyrostka, był dla niej ważniejszy niż każde umówione spotkanie z rówieśnikami. Od czasu do czasu pozwalano jej na nim jeździć i odbierała to jako szczególne wyróżnienie. Mattho miał być wytrenowany na konia wyścigowego, kiedy osiągnie odpowiedni wiek. To znaczyło, że wkrótce zostanie sprzedany.

Kiedy wróciliśmy z urlopu, Rena musiała się od razu upew¬nić, czy jeszcze stoi w stajni. Dopiero potem wzięła się za roz¬pakowanie swojej walizki. Widzę ją jeszcze przed sobą, jak odkłada na bok część ubrań, a kilka innych chce powiesić od razu z powrotem do szafy.

-              Tego nie nosiłam.

-              Nie szkodzi, odłóż to do prania.

-              Ale te rzeczy są jeszcze całkiem czyste, mamo.

 

10

-              Mają nieświeży zapach.

Przycisnęła do nosa białą koszulkę i obwąchiwała materiał.

-              Ja tam nic nie czuję.

Ona sama pachniała stajnią, końmi. Miała ten typowy zapach, na który matka często kręciła nosem, zrzędząc: „Ile razy ci mó¬wiono, że masz brać prysznic, zanim usiądziesz do stołu!?".

-              Idź pod prysznic - powiedziałam - Ja zrobię to za ciebie.

Spojrzała na mnie z tym błaganiem w spojrzeniu.

-              Miło z twojej strony. Ale skoro ty to zrobisz, to czy mogę

jeszcze raz...? Proszę, mamo! Nie masz pojęcia, jak Mattho

się ucieszył, gdy mnie zobaczył. Tylko na pół godziny. Mamo,

proszę, proszę, proszę...

Klaskała w ręce jak małe dziecko, błagając mnie o zgodę. Miała wydęte usta i wesołe oczy, a długie blond włosy były na karku spięte klamrą. Była taką ładną dziewczyną.

Przeszło cztery tygodnie później, pierwszej niedzieli we wrześniu, w rodzinnym gronie obchodziliśmy jej urodziny. Burzliwe przyjęcie dla przyjaciół ze względu na moich rodzi-ców przesunęliśmy o jeden dzień, a przygotowania osłodzili-śmy matce dwoma biletami na koncert. Chociaż w gruncie rzeczy nie było takie znowu burzliwe.

Jurgen i ja byliśmy kilkakrotnie na dole i przez chwilę sie-dzieliśmy z młodymi. Nie przez cały czas, bo chcieliśmy unik¬nąć wrażenia, że ich kontrolujemy. Nie było też takiej potrze¬by. Było miło i wesoło. Pamiętam jeszcze, jak pomyślałam, iż mogliśmy oszczędzić na tych biletach na koncert. Byłaby to dobra okazja, aby przekonać matkę, że nie zawsze we wszyst¬kim ma rację.

Zdaniem matki młodzi ludzie przede wszystkim hałasują i brudzą, wprowadzają zamęt, nie szanują niczego i nie przyj-mują do wiadomości żadnych dobrych rad. A kiedy jeszcze była ich cała gromada, to już matka żegnała się ze zgrozą.

Nie można było nic złego powiedzieć o chłopaku Anny, który siedział z nami w tamto niedzielne popołudnie przy pod¬wieczorku. Patrick Urban wiedział, co wypada. Dziękował za

 

11

kawałek tortu agrestowego, a następnie recytował hymn po-chwalny na cześć talentów kulinarnych matki.

Ale całe przyjęcie, na pół tuzina takich łobuzów! A żaden nie doceni trudu włożonego w przygotowanie sałatek! Nikt nie zwróci uwagi na kunsztowne przybranie. Będą z non-szalancją napychać sobie usta, a mózgi zamroczą dziką mu-zyką.

Matka żywiła takie przekonania od dawna; nie nabrała ich dopiero wtedy, kiedy zamieszkała pod jednym dachem ze swoimi wnuczkami. Kiedy ja byłam w wieku Reny, prywatka z przyjaciółmi była nie do pomyślenia. Beatlesi albo Stonsi? Wykluczone! Nigdy nie nauczyłam się nawet tańczyć rock'n'rolla ani twista. Znam walca, fokstrota i parę innych tańców towarzyskich.

Mało ważne drobiazgi. Wszystko nieważne. Ale z drugiej strony wszystko nabrało wagi. W każdej błahostce, każdym najdrobniejszym szczególe mogłaby kryć się odpowiedź na dręczące pytania.

Pozwoliliśmy Renie zaprosić, kogo tylko chciała. Kontak¬ty z jej dawniejszymi przyjaciółmi były zerwane. Nie całkiem, wiedziałam o tym. Było ich siedmioro, trzech chłopców i czte¬ry dziewczyny. Wszyscy byli o rok, o dwa, a nawet o trzy lata starsi od Reny. Kontakty z tą hałastrą nawiązała za pośrednic¬twem Nity Kolter.

Podobnie jak Anna i Rena, również Nita Kolter chodziła do gimnazjum Humboldta. Raz nie otrzymała promocji do na¬stępnej klasy i na pewien czas pojawiła się w klasie Reny. Miała wtedy trzynaście lat i dla Reny nie była nikim więcej jak tylko nową koleżanką, którą znała już przelotnie z widzenia. Za¬pewne Nita w tym czasie nie zwracała specjalnie na siebie uwagi. Ale wkrótce się zaczęło. I nie minęło wiele czasu, by wychowawczyni zaczęła się domagać przeniesienia Nity do równoległej klasy.

Była nadzwyczaj trudną dziewczyną, wychowywaną bez ojca. Jej matka ogłaszała się w różnych gazetach w rubryce „Towarzyskie".

 

12

Ktoś z naszych znajomych natknął się raz na takie właśnie ogłoszenie. Podano w nim nawet adres. Na twarzach mężczyzn pojawiły się obleśne uśmieszki. Jiirgen powiedział:

- Patrzcie państwo, prywatny burdel w naszym małym czy-stym miasteczku. Czy nam w ogóle jest potrzebne coś takiego?

Pewnie tak. Regina Kolter raczej nie wychodziła źle na swo¬jej działalności „towarzyskiej". Kupiła jedno z tych piekielnie drogich własnościowych mieszkań zbudowanych na gruntach po dawnej stacji towarowej. Jeździła mercedesem coupe 350 SL, a od początku jesieni do początku wiosny otulała się w prze¬różne futra. Krótko mówiąc, nie zaniedbywała niczego, aby dokładnie odpowiadać stereotypowi luksusowej prostytutki.

NaNitę styl życia jej matki miał katastrofalny wpływ. Włó-czyła się, szukała akceptacji i kontaktów wśród najbardziej podejrzanych indywiduów. Swoim wyszczekaniem i hałaśli-wym sposobem bycia na pewien czas zaimponowała Renie. To minęło od czasu przeprowadzki. Wprawdzie nie dało się zapobiec temu, aby się na przerwach nadal spotykały na bo-isku, ale Rena, jak się zdawało, już nawet do tego nie przykła-dała wagi. Czasami słyszałam od Anny, że Nita znowu próbo¬wała namówić Renę na spędzenie popołudnia w mieście. Ale słyszałam o tym tylko od Anny, i zawsze wyglądało to tak, jakby dla Reny odpieranie inicjatyw Nity choćby tylko przez kilka minut było czymś uciążliwym i niemiłym.

W ujeżdżalni Rena zawarła nowe znajomości. Udo, Armin, Horst, Katrin, Ilona, Tania - dla mnie przez długi czas były to tylko imiona. Nie znałam ich twarzy, nie wiedziałam, w jakim są wieku. Słyszałam tylko, że Udo jest synem gospodarza ze wsi, a Ilona córką adwokata z miasta, że Katrin ma własnego konia. Że Horst okropnie cierpiał, kiedy Blacky musiała umrzeć, że odtąd wolał zostać weterynarzem niż doradcą po-datkowym. Że Tania ostatnio musiała nosić aparat na zęby, a Armin okulary. Tego sobotniego wieczoru miałam ich wresz¬cie poznać.

Dziewczyny były młodsze niż Rena, a mężczyźni — chłop¬cami już nie byli - starsi. Udo dochodził już do trzydziestki,

 

13

był prawdziwym siłaczem, o wzroście ponad metr dziewięć-dziesiąt i muskularnej budowie. Było po nim widać, że na¬wykł do mocnego chwytu. Był typem miejscowego miesz¬kańca, nieco oszczędnym w słowach i zamkniętym w sobie, ale sympatycznym.

Horst okazał się mizernym facecikiem o bladej, okrągłej dziecięcej twarzy i rzadkich rudych włosach. Wydawało mi się, że jest w wieku Reny i byłam zdziwiona, słysząc, że i on przekroczył już dwudziestkę. Później dowiedziałam się jesz-cze, że mając czternaście lat zachorował na białaczkę. Poko-nał chorobę, ale mocno opóźniła ona jego rozwój. Zwróciłam uwagę, że we wzruszający sposób był zajęty Reną. W jego zachowaniu była jakaś naiwna egzaltacja, jakby ubóstwiał ido¬la, o którym wiedział, że jest dla niego nieosiągalny. Horst był miły, doświadczony i mądry jak stary mężczyzna.

Także osiemnastoletni Armin nie miał w sobie niczego ze sposobu bycia wielu jego rówieśników. Łatwiej mi było wy-obrazić go sobie z opasłym tomiszczem przy biurku niż na końskim grzbiecie. Inteligentny młody człowiek z zamiłowa-niem do paleontologii. Jiirgen bardzo go lubił. Długo rozma-wiali. Od Jiirgena dowiedziałam się, że moja wizja młodzień¬ca pochłoniętego lekturą opasłych tomów jest bardzo bliska prawdy. Ojciec zaordynował mu lekcje jazdy konnej przymu-sowo, żeby syna przynajmniej na parę godzin odciągnąć od biurka.

Byłam zdziwiona, kiedy na krótko przed dziewiątą jeszcze raz zadźwięczał dzwonek. Nie byłam też zachwycona, kiedy zobaczyłam, kto stoi u drzwi: Nita Kolter z całą swoją groma-dą. Tak samo hałaśliwa i natrętna, jak ją zapamiętałam, i tak samo jak dawniej lubiąca szokować.

Przypominam sobie pewne zdarzenie. Mieszkaliśmy jesz¬cze w mieście. Pewnego popołudnia kilka osób z tej grupy przyszło po Renę, dwóch chłopców i Nita. Rena była w swo-im pokoju. Musiała jeszcze odrobić lekcje. Chciałam, aby to zrobiła w spokoju i poprosiłam tych troje, żeby parę minut zaczekali w dużym pokoju. Siedziała w nim Anna z książką

 

14

i filiżanką kawy, a na stole stała tubka z tabletkami słodziku, którego używała. Jeden z chłopców wziął tę tubkę i wycisnął z niej tabletki. Po prostu wycisnął je jedną po drugiej, wysy¬pał na podłogę i rozdeptał.

Kiedy ich wpuściłam, wróciłam do sypialni zatelefonować do ojca i usłyszałam jak Anna pyta:

-              A poza tym dobrze się czujesz, co?

Nie otrzymała odpowiedzi. Słyszałam tylko chichotanie -Nita dobrze się bawiła - a po kilku sekundach znowu głos Anny:

-              Dosyć tego! Postaw to z powrotem na stole, ty idioto!

Poszłam tam zobaczyć, co się stało, ale nie miałam okazji

niczego zrobić. Dokładnie w chwili, kiedy weszłam do nich i chciałam coś powiedzieć, Rena wyszła ze swojego pokoju. Skończyła odrabiać lekcje i w parę chwil wszyscy się wynie-śli. Zostały po nich podeptane okruchy na podłodze. Było to bezsensowne i niepotrzebne. Znak odrzucenia, demonstracja inności.

Ani przez chwilę nie sądziłam, że to Rena mogła zaprosić swoje dawne grono na urodziny. Kiedy matka chciała się do-wiedzieć, czy ma zrobić dwie czy trzy sałatki, powiedziała przecież:

-              Nie rób za dużo, babciu. Jedna sałatka wystarczy dla tych

paru osób. Mamy już przecież chipsy, orzeszki i wszystko co

trzeba. Będzie półmisek z mięsem, ryby i ser.

Nita musiała się dowiedzieć o przyjęciu Reny w szkole i po¬wiadomić resztę.

Jiirgen i ja siedzieliśmy w dużym pokoju. Kiedy ktoś za-dzwonił, poszłam do drzwi, otworzyłam i zobaczyłam przed sobąupudrowanąna biało twarz Nity z oczami w czerwonych obwódkach. Miała czarny kapelusz z miękkim rondem i dłu¬gą czarną pelerynę. Wyglądała jak wampir, brakowało jej tyl¬ko plastikowej sztucznej szczęki z wielkimi kłami.

Obok niej stał ten, którego Anna nazwała kiedyś idiotą. Obejmował Nitę w pasie, a w uszach, nosie i brwiach miał cienkie złote kolczyki. Pozostała piątka stała półkolem za

 

15

swoim prowodyrem; jedni mieli miny pełne znudzenia, a dru-dzy napięcia.

Wydawało mi się, że Nita jest podchmielona. Chwiała się na nogach, a jej słowa brzmiały niewyraźnie.

-              Niespodzianka, niespodzianka - mamrotała pod nosem. -

Cieszycie się, co? Teraz dopiero będzie ubaw na całego!

Jej głos zwabił Jurgena do sieni.

-              Na pewno zabłądziliście - powiedział. - A więc posłu¬

chajcie, teraz trzeba pojechać na dół do szosy i skręcić w pra¬

wo. Tak dojedzie się najszybciej z powrotem do miasta. Tam

na pewno znajdziecie więcej możliwości odbicia sobie kosz¬

tów, niż tutaj.

Nita uśmiechnęła się złośliwie.

-              Chcieliśmy tylko złożyć życzenia!

-              Nie ma tu nikogo, komu by na tym zależało - powiedział

Jiirgen.

Jeszcze nie dokończył mówić, kiedy jeden z chłopców za Nitą odwrócił się na pięcie i odszedł do jednego z dwóch sa-mochodów, którymi przyjechali. Otworzył drzwiczki kierow-cy i zawołał:

-              Dajcie już spokój i chodźcie!

Sądząc z jego słów i miny, wygłupy Nity wzbudzały w nim niesmak. Dystansował się od reszty, a jego wygląd był tylko w połowie tak krzykliwy, jak innych. Nikt nie zwracał na nie¬go uwagi.

Nita szczerzyła dalej zęby w krzywym uśmiechu, wspięła się na palce i zajrzała przez ramię Jurgena do sieni.

-              Hej, Koniku - zawołała. - Zapomniałaś powiedzieć swo¬

jemu odźwiernemu, że jeszcze przyjdą honorowi goście.

-              Dosyć tego - powiedział Jurgen spokojnie. - Spływajcie.

Tamten chłopiec wsiadł do samochodu i odjechał. Nita

i reszta jej kompanii nie zważali ani na jego odjazd, ani na Jurgena.

-              Hej, Koniku - zawołała jeszcze raz. - Co tam porabiasz?

A może już cię tam zaczęli ujeżdżać?

 

16

Paru wyrostków wykrzywiło się w uśmiechu. Na twarzy Jiirgena nie drgnął ani jeden mięsień. Bez słowa zamknął drzwi domu i wrócił do pokoju. Ja poszłam do kuchni. Przez okno widziałam, że jeszcze przez chwilę niezdecydowanie stali w gromadzie. Nita wydała nowe dyspozycje, po czym ruszyła z miejsca. Zataczała się. Ten ze złotymi kolczykami chwycił ją znowu w pasie.

Po tamtym chłopcu i jego samochodzie nie było już śladu. Pozostali wtłoczyli się w szóstkę do drugiego samochodu i zni¬kli. Zdziwiłam się, bo nie spodziewałam się, że opuszczą pole bez walki. To nie było w stylu Nity, żeby dać sobie zatrzasnąć drzwi przed nosem. Ja również wróciłam do dużego pokoju.

-              Chyba była pijana - powiedziałam.

Jiirgen pokręcił głową.

-              Wątpię, nie czuć było od niej alkoholu. Już raczej była

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin