GRAHAM MASTERTON
NOCNA PLAGA
PRZYLOT CZOŁOWEGO SKRZYPKA AMERYKAŃSKIEGO
Amerykański wirtuoz, Stanley Eisner, lat 44, przybył dziś do Londynu, by przez
kilka miesięcy występować wraz z Kameralną Orkiestrą Kensington. Eisner, gwiazda
Zespołu Barokowego z San Francisco będzie prowadził zajęcia z wybitnie
utalentowanymi młodymi muzykami, a także będzie grał pierwsze skrzypce w serii
nowych nagrań suit i improwizacji Bacha. Jego miejsce w San Francisco zajął Joh
Bright, czterdziestojednoletni skrzypek z orkiestry Kensington.
-,,Evening Standard", 25 października 1989
To ja byłem w twym śnie -
Każdej nocy czekam daremnie,
Aż sen znów odsłoni
Te żywe wzgórza...
- Walter de la Mare
ROZDZIAŁ l
KAPTUR
Nigdy przedtem nie bał się w Londynie. W Nowym Jorku - tak, i raz na Haiti w
Port-au-Prince, kiedy jego samochód został zatrzymany i przeszukany przez zbirów
z Tontons Macoute uzbrojonych w pistolety maszynowe. Ale nigdy w dobrym starym
Londynie.
Kiedy wyszedł tego mroźnego poranka o ósmej na ulicę, pogwizdując rondo z
Serenady na trąbkę Mozarta, człowiek w szarym wełnianym kapturze czekał już na
niego na narożniku po przeciwnej stronie, dokładnie tam, gdzie czekał wczoraj,
przedwczoraj i trzy dni temu.
Stanley, który zawsze miał Londyn za przyjazne, gwarne i tak bezpieczne jak
tylko może być miasto (w każdym razie tak bezpieczne jak Sztokholm czy Bonn),
zatrzymał się gwałtownie, uniósł podbródek, stając się nagle czujny, jakby ktoś
dał mu prztyczka, niezbyt mocno, ale wystarczająco, by go zdenerwować, by
zburzyć jego spokój. "Trzy kolejne poranki i dziś znowu tu jest". Stanley poczuł
w ustach smak soli i jeszcze czegoś, co było smakiem autentycznego strachu.
Gdzieś w pobliżu grało radio:...wielka muzyka dla wielkiego miasta...
Stanley zamknął za sobą powoli czarną furtkę do ogrodu, zaskrzypiała i
trzasnęła. Raźno, marszcząc brwi, oddychając trochę za szybko, rozejrzał się po
domach z żółtobrunatnej cegły, z wczesnowiktoriańskimi balkonami, zdobionych
świeżo pomalowanymi stiukami. Dookoła nie było nikogo oprócz mężczyzny w szarym
kapturze oraz pręgowanego kota, który przemykał się niemal wstydliwie z żywym
różowym pisklakiem w pysku. Niespełna pięćdziesiąt metrów stąd King's Road
tętniła i huczała od porannego szczytu, ale Langton Street była pozostawionym
sobie odrębnym światem.
o sytuacji na drogach... powietrzny patrol...
Wzdłuż krawężnika stały jeden za drugim zaparkowane samochody, brudne citroeny z
zabłoconymi szybami i nowe modele roverów z wgniecionymi zderzakami i nie
opróżnionymi popielniczkami. Widać w Fulham nie było w modzie traktowanie
samochodu choćby z odrobiną troski. Niebo wisiało nisko, chmury kłębiły się
złowieszczo, jakby zaraz miał zacząć padać śnieg.
Stanley stał ciągle z futerałem na skrzypce w ręku i gapił się na człowieka w
kapturze, chcąc zmusić go, żeby się odwrócił. Ale mężczyzna nie poruszył się ani
nie dał po sobie poznać, że jest świadom, iż Stanley się w niego wpatruje.
Oprócz kaptura mężczyzna miał na sobie długi, szary, gabardynowy prochowiec i
dziwaczne ciężkie buty, wyglądające jak buty chirurga albo średniowieczne
chodaki. Stał niezgrabnie, pochylony na jedną stronę, jakby miał wadę
kręgosłupa.
Każdego dnia, od pojawienia się we wtorkowy poranek, człowiek w kapturze czekał
na przeciwnym narożniku Langton Street, aż Stanley ruszy w kierunku King's Road,
wówczas natychmiast ruszał za nim. Trzymał się w odległości dwudziestu,
trzydziestu metrów, i jeśli Stanley zwalniał kroku albo zatrzymywał się, on
również zwalniał bądź stawał - nie od razu i w sposób nie nazbyt oczywisty, tak
żeby Stanley nie miał pewności, że jest śledzony.
Podczas gdy Stanley czekał na autobus, człowiek w kapturze trzymał się z dala od
przystanku, łażąc tam i z powrotem, niespokojny, jak bohater kreskówek Popeye'a,
zawsze ze spuszczoną i odwróconą w bok głową. Kiedy autobus nadjeżdżał, znikał
wśród pchających się do środka ludzi. Zawsze potrafił jakoś znaleźć się na górze
autobusu i zająć miejsce w szóstym, czy siódmym rzędzie za Stanleyem. Twarz
odwracał do okna. Kiedy Stanley dojeżdżał do swego przystanku i wstawał z
miejsca, by wysiąść, człowieka w kapturze nigdy już nie było.
Dziś już po raz czwarty z rzędu Kaptur stał nieruchomo na przeciwległym rogu
obok skrzynki pocztowej, lekko pochylony, z rękami w kieszeniach. Wiatr ciął jak
brzytwa. Stanley oblizał w zdenerwowaniu usta, po czym otarł je chusteczką, żeby
mu nie popękały. Nie wiedział, co robić. Było jasne, że mężczyzna nie zamierza
go zaatakować, zawsze stał tak samo oddalony. Nie mógł być żebrakiem, a jeśli
był, to miał chyba najdziwaczniejszą metodę ze wszystkich żebraków, polegającą
na straszeniu potencjalnych dobroczyńców swoją cichą, przyczajoną obecnością,
aby dali mu pieniądze na odczepne.
Stanleyowi przyszła nawet do głowy irracjonalna myśl (rzeczywiście
irracjonalna), że Kaptur być może jest prywatnym detektywem pracującym dla Eve,
jego żony. Ale Eve wróciła do matki i ojca do Napa w Kalifornii, do ich
luksusowego domu z nowobogackimi puszystymi dywanami, i Stanley nie mógł
doprawdy sobie wyobrazić, że Eve robi coś tak dziwacznego jak nasyłanie
prywatnego detektywa, sama będąc o sześć tysięcy mil stąd. Ani nic równie
kosztownego. Oczywiście, Eve użerała się z nim przez całe miesiące w sprawie
alimentów dla Leona - oskarżyła go nawet o to, że umyślnie wyjechał do Anglii,
by uniknąć ojcowskiej odpowiedzialności i ukryć swe rzeczywiste dochody (co w
pewnym sensie było prawdą). Nie mógł jednak sobie wyobrazić, do czego byłby jej
potrzebny szpotawy kaleka w szarym wełnianym kapturze, łażący za nim codziennie
do autobusu.
...Dzisiaj będzie... zimno i wilgotno, zachmurzenie duże i silny wiatr
poludniowo-wschodni... temperatura w mieście spadnie do...
Bardziej rozsądne było domniemanie, że Kaptur prawdopodobnie jest wałęsającym
się z miejsca na miejsce obdartym, ale nieszkodliwym wariatem, których było w
Londynie tysiące, jednym z tych bezdomnych włóczęgów, którzy żyli w tekturowych
kartonach, albo jednym z owych ekscentryków, którzy odstawiali ulicznych
wariatów lub siadywali pod obkichanymi przez ptaki pomnikami bohaterów
kolonialnych, popijając mocne piwo i pomstując na miasto, które ich pioruńsko
olewało. Mogło być i tak, że Kaptur w ogóle nie śledził Stanleya, lecz po prostu
chodził na ten sam autobus. Tylko że jeśli był to przypadek, to dlaczego czekał
co rano, dopóki Stanley nie pójdzie ku King's Road, i dopiero potem ruszał za
nim prawie zawsze w tej samej odległości? Stanley odczekał dwie albo trzy minuty
zastanawiając się, czy nie powinien przejść na drugą stronę i zapytać Kaptura,
czego chce. Zazwyczaj nie bał się spotkania z obcymi. W Nowym Jorku, gdzie
mieszkał przez osiem i pół roku, był dwukrotnie napadnięty. Za drugim razem
napastnikom nie udało się go obrabować, bo postawił im się i musieli uciekać.
Trzech czarnych z karkami Mike'a Tysona i o oczach jak łebki od gwoździ.
Uderzyli go w twarz z wielką precyzją i złamali kość policzkową, po czym kopnęli
w usta. Ale ledwie to poczuł. Był wtedy zdrowo nagrzany i pewny siebie, nie
mówiąc już o tym, że ostatnio zaliczył Wrzesień Woody Allena i Pragnienie
śmierci III. Ale akurat tego ranka nie czuł się w formie.
Było jeszcze coś poza tym. Coś w wyglądzie Kaptura, co wywoływało niepokój,
jakiego nigdy wcześniej nie doznał. To było coś, co przywodziło na myśl
średniowiecze. Przypominał mu mnichów, trędowatych i te kalekie stworzenia z
obandażowanymi na szaro kulasami z obrazów Breughla.
Coś chorobliwego.
Wahał się przez prawie pół minuty, po czym odchylił swą wełnianą rękawiczkę i
spojrzał na zegarek: 8.17. Jego autobus powinien nadjechać w każdej chwili,
pomimo że ulice wydawały się dziś mocno zatłoczone. Był drugi dzień styczniowej
wyprzedaży.
- Hej - zawołał przez ulicę.
Kaptur pozostał tam, gdzie był, i nie dał po sobie poznać, że coś usłyszał.
- Hej - zakrzyknął Stanley głośniej.
Jednakże Kaptur nie odpowiedział. Stanley chciał już sobie całą sprawę
podarować, ale przez to krzyczenie podskoczyła mu adrenalina i wydało mu się
tchórzostwem teraz odejść i zostawić Kaptura tam, gdzie był - szczególnie, jeśli
Kaptur zacznie znów iść za nim.
Zszedł z chodnika i zaczął iść przez ulicę. Drogę zajechał mu jasnożółty
samochód British Telcom, więc na chwilę musiał przystanąć. Jednak furgonetka
odjechała i na ulicy znów był tylko on i Kaptur.
- Hej, przepraszam! - zawołał, starając się wymawiać słowa jak Anglik.
Kaptur pozostał nieporuszony i milczący.
- Przepraszam! - powtórzył, podchodząc dwa, trzy kroki bliżej. - Przepraszam
pana, ale odnoszę wrażenie, że mnie pan śledzi!
Czekał. Kaptur jakby go nie słyszał. Wiatr podwinął poły jego szarego płaszcza z
gabardyny, ukazując lniane spodnie w paski przewiązane pakunkowym szpagatem.
"Żaden szpicel - pomyślał Stanley - nawet najgorszy patałach nie podwiązuje
kalesonów szpagatem".
Stanley obchodził Kaptura, próbując zobaczyć jego twarz. Ale ten zawsze zdołał
się jakoś odwrócić.
Przez całą minutę panowała między nimi cisza - niewysoki amerykański muzyk z
przerzedzonymi ciemnymi włosami w płaszczu z welwetowym kołnierzykiem od
Harrodsa oraz wielki zwalisty angielski strach na wróble w szarym wełnianym
kapturze. Żaden z nich się nie poruszył ani nie przemówił. W końcu Stanley
zakasłał i spojrzał w inną stronę, niczym starający się zachować spokój
nauczyciel. Po czym znowu spojrzał na Kaptura.
- Słuchaj, przyjacielu, dopóki nie uzyskam od ciebie jakiejś odpowiedzi, nie
ruszę się stąd, rozumiesz? A jeśli autobus mi zwieje, to mnie cholera weźmie.
Rozumiesz?
Znów żadnej reakcji. Ponad ich głowami rozległ się ryk odrzutowca zmierzającego
na Heathrow i nawet jeśli Kaptur coś powiedział, Stanley nie był w stanie tego
usłyszeć. Ulica pozostawała wciąż dziwnie pusta. Mogliby się równie dobrze
znajdować o tysiące mil stąd, zamiast o pięćdziesiąt metrów od jednej z
najruchliwszych ulic w Londynie.
- W porządku - rzekł Stanley - skoro tak chcesz, zapomnijmy o tym. Ale pozwól,
że ci coś powiem. Jeśli jutro rano będziesz tu znowu sterczał, idę na policję.
Słyszysz mnie? Jeśli cię jeszcze tylko raz tu zobaczę.
Kaptur odwrócił się plecami. Stanley miał właśnie odejść, ale z powodu
zachowania Kaptura wpadł we wściekłość, jakiej u siebie już dawno nie pamiętał.
Poczuł się bardziej wściekły, niż gdy miał do czynienia z Eve. Wtedy
przynajmniej wiedział, czego ona chciała. Pragnęła wyciągnąć od niego jak
najwięcej pieniędzy i ograniczyć jego prawa rodzicielskie. Jasne i proste. Eve
chciała się zemścić. Ale czego, u licha, chce Kaptur? Jeśli pieniędzy, to wybrał
jakąś idiotyczną metodę. Czego jednak innego mógł chcieć, jak nie pieniędzy?
Rozmowy? Towarzystwa? Kto to mógł wiedzieć? Może słyszał, że Stanley jest
skrzypkiem o międzynarodowej sławie? Może sam jest zdolnym, ale straszliwie
okaleczonym
muzykiem, który rozpaczliwie potrzebuje prywatnych lekcji, a nie śmie się udać
do orkiestry, by o nie poprosić? Kimś w rodzaju bohatera z Ducha w operze.
- Posłuchaj, przyjacielu - powiedział Stanley, zbliżając się o jakieś pół metra.
- Jeśli chcesz czegoś ode mnie, czemu mi o tym nie powiesz? Być może nie jestem
w stanie ci pomóc, ale mogę cię choć wysłuchać. No wiesz, jak to mówią: jeśli
możesz podzielić się z kimś problemem, to zostaje ci już tylko połowa problemu.
Spróbował wśliznąć się między Kaptura i skrzynkę pocztową, by zobaczyć jego
twarz. Ale postać zdołała okręcić się w ostatniej chwili, tak że tylko dojrzał
świecący, biały koniuszek nosa.
- Słuchaj! - powtórzył Stanley. - To czyste szaleństwo! Praktycznie śledziłeś
mnie co rano przez ostatni tydzień, a teraz nawet nie chcesz mi pokazać swej
twarzy! Na miłość boską, jeśli czegoś chcesz, zrezygnuj z tej pieprzonej zabawy
i powiedz, o co ci chodzi. A jeśli nie, to nie pokazuj się tutaj, rozumiesz?
Przestań mnie śledzić! Jest przecież, do licha, specjalny paragraf na tych, co
dręczą ludzi śledzeniem.
Wcale nie wiedział, czy taki paragraf istnieje, ale brzmiało to autorytatywnie.
Kaptur, odwrócony plecami, nadal milczał. Stanley spojrzał na zegarek. Miał
teraz do wyboru - albo sponiewierać Kaptura, obrócić go siłą, albo zapomnieć o
całej sprawie i łapać swój autobus.
Nie widział nic miłego w dotykaniu brudnego gabardynowego prochowca, i jeśli
miał być szczery, wcale się nie palił, by zobaczyć, jak wygląda twarz Kaptura.
Ale szło tu o zasadę. Stanley skłonny był przyznać, że być może cała sprawa
zirytowała go jako Amerykanina, bowiem Anglicy śledzą siebie nawzajem bez
żadnego powodu i nikt nie ma nic przeciwko temu. Nie minęły trzy miesiące jego
pobytu tutaj, gdy zaczął rozumieć, że Anglicy mają zupełnie inny pogląd na
sprawę swobód obywatelskich. Byli jacyś zboczeni na tle trzymania wszystkiego w
tajemnicy, zdawali się myśleć, że dzielenie się informacją jest prawie równie
niehigieniczne jak dzielenie się szczoteczką do zębów.
Stanley pomyślał nagle: "To absurd. Idź stąd. Ten facet nic ci nie powie.
Prawdopodobnie nie ma nic do powiedzenia. Jest takim samym publicznym
utrapieniem, jak nadzorca ruchu, kontroler biletów czy czarne plastikowe
pojemniki na śmieci stojące na ulicy".
Odwrócił się. Ale kiedy to zrobił, Kaptur wydał dziwny dźwięk, coś pomiędzy
gwizdnięciem a kaszlnięciem.
Przeciągły gwizd hoo-eee, z kończącym go oop.
- O, widzę, że zdecydowałeś się mówić - powiedział Stanley, odwracając się do
niego.
Włosy z przerażenia stanęły mu dęba, gdy ujrzał tę twarz - tak białą i
błyszczącą jak z celuloidu. Twarz ta nie należała ani do mężczyzny, ani do
kobiety, ale była przerażająco piękna. Twarz świętego, twarz anioła.
Swoją doskonałością przerażała sto razy bardziej, niż gdyby była brzydka. W jaki
sposób tak pokurczone stworzenie mogło zostać obdarzone tak zachwycającym
obliczem?
Stanley cofnął się, czuł, jak serce podchodzi mu do gardła. W twarzy tkwiły
puste oczy, w każdym razie czarne. Czarne jak noc. Twarz bez wyrazu, słodka,
lśniąca - męczennik z karnawałowych ostatków.
- Czego chcesz? - zapytał Stanley głosem zdławionym strachem.
Kaptur nie odpowiedział, ale wykonał niezgrabny krok ku niemu. Szur-szur.
Stanley usłyszał cichy, chrapliwy oddech. Oddech zza celuloidowej maski.
- Czego chcesz? - powtórzył. Czuł, że za chwilę będzie miał mokro w spodniach.
Spiął się do ucieczki.
Nieskazitelnie białe czoło Kaptura zaczęło się marszczyć. Jego czarne oczy
zwęziły się, zmalały i stały się rozbiegane. Podbródek pofałdował się i odpadł.
Stanleya ogarnęło przerażające uczucie, że jest świadkiem śmierci, patrzy na
czyjś całkowity rozpad fizyczny dokonujący się na jego oczach. Jak to możliwe?
Jak ktoś mógł tak po prostu rozpadać się, kawałek po kawałku?
Postanowił uciekać. Wtedy jednak - bez ostrzeżenia - Kaptur chwycił go za
rękawy, okręcił dokoła i na wpół skoczył, na wpół runął na niego.
- Jezu! - wykrzyknął Stanley.
Kaptur ważył nieprawdopodobnie dużo, tyle co dwustu-pięćdziesięciokilogramowy
worek buraków, i kolana Stanleya natychmiast się załamały. Wpadł do rynsztoka,
gubiąc jeden z butów i drąc swoje tweedowe brązowe spodnie.
- Złaź ze mnie! Jezu Chryste, złaź!
Ale Kaptur ścisnął jego kark ręką jak kleszczami i wdusił twarz w chodnik.
Stanley poczuł, że wyłamuje mu się jeden z przednich zębów. Dolną wargą
przejechał po betonie, jednocześnie zdzierając skórę z czoła. Przeguby miał
wykręcone do tyłu w pełnym nelsonie ruchem tak mocnym i szybkim, że usłyszał
chrupnięcie kości. Gwałtowny ból, jakby wlewano mu do stawów barkowych rozgrzane
do białości żelazo, przenikał do jego mięśni. Próbował krzyczeć, ale nie mógł
nabrać powietrza do płuc. "Dobry Boże, nie pozwól, by mi połamał ręce."
Kaptur był nie tylko przytłaczająco ciężki. Jego zwaliste ciało było jakby
zniekształcone i poowijane wszelkimi rodzajami szmat, szali, pasów z metalowymi
sprzączkami i kawałkami koców. Śmierdział brudem i potem, a z nozdrzy wionęło
jakimś syntetycznym, ostrym zapachem podobnym do toaletowego odświeżacza. Z
twarzą przyciśniętą do chodnika Stanley wystękał:
- Zostaw mnie. Na miłość boską, połamiesz mi ręce, zostaw!
Bez słowa Kaptur chwycił Stanleya za włosy i trzasnął jego głową o beton, o mało
jej nie rozłupując. Stanley poczuł w ustach krew i zwymiotował kawę wraz z
potokami śliny. Nie mógł prawie uwierzyć w to, co się z nim dzieje. Wiedział
tylko, że gorąco pragnie, aby to się skończyło.
Słyszał ruch uliczny, muzykę z radia, rozmawiających ludzi. Z pewnością ktoś
dostrzeże, co się z nim dzieje.
Wtedy jednak poczuł szponiastą dłoń zdzierającą z niego płaszcz, a potem
spodnie. Poczuł gwałtowne i lubieżne gmeranie między nogami. Sprzączka od jego
paska Gucciego puściła, potem poczuł rozdarcie sztruksu i bawełnianych majtek.
- Boże! Zostaw mnie! Co robisz! - wykrzyknął wysokim, jakby kobiecym głosem.
Zmagali się na chodniku pod płaszczem Kaptura, jeden na drugim, niczym jakiś
groteskowy szary wielbłąd. Stanley próbował wyczołgać się, odpychając się
kolanami od chodnika. Nie był już w stanie krzyczeć. Był zbyt przerażony, by
wydobyć głos. Pragnął tylko uciekać.
Wtedy jednak Kaptur zacisnął swą brudną szponiastą łapę wokół jego obnażonych
genitaliów, nie miażdżąc ich, ale ściskając je dostatecznie, by Stanley jęknął i
został tam, gdzie był. Drżał, a widok co chwilę przesłaniały mu szarpane wiatrem
poły Kapturowego prochowca.
Kciuk Kaptura znalazł drogę do penisa Stanleya i zaczął go łagodnie, prawie
miłośnie drapać. Stanleyowi ścisnął się żołądek, a oczy napełniły łzami. "Dobry
Boże, to niemożliwe." Jego jądra skurczyły się, cała jego dusza się skurczyła.
"Riboyne Shel Olam - broń mnie".
- Boże! - zdołał wydusić z siebie. - Jestem bogaty, dam ci pieniądze!
Ale wszystko, co usłyszał od przyciskającego go stwora, to nieregularny oddech.
Stwór nie przestawał drapać, aż w końcu Stanley poczuł, że krwawi.
- Umiesz mówić? - wyjąkał. - Rozumiesz, co mówię? - Z trudem rozpoznawał własny
głos.
Kaptur jęczał i stękał w dwóch różnych tonacjach, prawie jakby dwóch ludzi
mówiło naraz. Ale tylko jeszcze mocniej przycisnął plecy Stanleya i jeszcze
bardziej zagłębił swój pazur w jego penisie, a potem wszedł w Stanleya z całą
niewyobrażalną siłą zwierzęcia, w ten sam sposób, w jaki byk pokrywa krowę.
Stanley poczuł ból rozdzieranych pośladków, pękającej skóry. Potem coś
gładkiego, tłustego i niewiarygodnie twardego zaczęło napierać na niego. Coś tak
dużego jak kij do baseballa, nieprzyzwoicie gorącego, wdarło się do jego odbytu.
Bolało go tak bardzo, że zapłakał, zapłakał tak gorzko, jak wtedy gdy był
dzieckiem. Przygryzł wargi zębami i krew pociekła mu z ust. Ale ból nie ustawał
i on nie przestawał płakać. To wdzierało się do jego tyłka i czuł, jak w środku
wszystko pęka. Kaptur pchał i pchał, aż w końcu Stanley zaczął krzyczeć głośno
(albo cicho, sam już nie wiedział). Czuł zimne, mocne, regularne pocieranie
genitaliów Kaptura na swoim udzie. Słyszał jego oddech dobywający się jakby ze
skórzanych miechów. Potem poczuł, jak jego wnętrzności napełniają się czymś
gorącym i wilgotnym, i Kaptur natychmiast wysunął się z niego, a on zwymiotował
na swoje ręce kawą i na wpół strawionymi krakersami.
Jego policzek spoczywał na twardej, płaskiej i diabelnie zimnej powierzchni.
Zastanawiał się, czy spał. Nie lubił spać w ciągu dnia. Po przebudzeniu ma się
zawsze uczucie, jakby świat nieodwołalnie się zmienił, podczas gdy ty tego nie
widziałeś, jakby jakiś ukryty scenarzysta przemienił twoje życie.
Przed samymi oczami ujrzał czarne lakierki na wysokich obcasach. Potem usłyszał
dziewczęcy, przerażony głos:
- Hej, nie umarłeś? Spróbował potrząsnąć głową.
- Nie - wyszeptał. - Nie umarłem.
- Zostań tu. Zadzwonię po karetkę.
- Chcę wstać.
- Co?
- Chcę wstać, podnieść się.
Milczenie. Po chwili dziewczyna powiedziała:
- Na twoim miejscu nie robiłabym tego. Poczekaj tu. Wezwę karetkę.
Czuł, że jest dokądś wieziony. Widział uciekające rozświetlone okna, twarze,
które tańczyły przed jego oczami jak roje muszek. Otaczała go biel i zimno,
cichy szelest prześcieradeł i ostry zapach środków dezynfekujących. Ciepły głos
z obcym akcentem wdzierał mu się w głąb mózgu, zapewniając go, że jest pod
opieką w szpitalu i że wszystko będzie dobrze.
"Wszystko będzie dobrze, panie ...
asiulek28