Cat Patrick - Zapomniane.TXT

(336 KB) Pobierz
 
Cat Patrick 

Zapomniane

Forgotten

Przełożył Jan Hensel 
Dla moich dziewczynek. 


Kiedyś, gdy książki będą do czytania, a nie do jedzenia, mam nadzieję, że będziecie ze mnie dumne. 
 
Nic nie odciska się w pamięci mocniej niż to, co chciałoby się zapomnieć.

MICHEL DE MONTAIGNE 
PIĄTEK 




14.10 (Czw.) Ubranie:

 0•Dżinsy z prostymi nogawkami 

 0•Granatowa tunika w kwiatki (nie była brudna – z powrotem w garderobie) 

 0•Uwierające czerwone czółenka 



Szkoła:

 0•Zabrać podręcznik do anglika 
 0•Poprosić mamę o podpisanie zgody na histrę 
 0•Jutro sprawdzian z hiszpańskiego – (niezapowiedziany) 


 0•Przeczytać rano pracę domową z histry... – byłam zbyt zmęczona... 



Notatki:

 0•Pochłonęłam dzisiaj mnóstwo węglowodanów (mama kupiła lody miętowe z kawałkami czekolady!). ĆWICZYĆ! 

 0•Zamówiłam kolorowe rajstopy na Halloween  
1 




Czy piątki nie powinny być dobre? Ten zaczął się źle.

Notatki na mojej szafeczce nocnej nie podpowiedziały mi niczego przydatnego. Moje powieki nie chciały się otworzyć, ulubione dżinsy leżały w koszu z ubraniami do prania, a w lodówce nie było mleka.

A najgorsze, że komórka mi padła: moja lśniąca, czerwoniutka komórka, którą będę nosiła, aż wpadnie mi do studzienki kanalizacyjnej

– komórka, która ma kalendarz i funkcję przypominania sygnałem dźwiękowym i jest właściwie moim podręcznym, akceptowanym społecznie talizmanem.

– Poradzisz sobie – powiedziała mama, kiedy jechałyśmy dziś rano do szkoły. 

– Skąd wiesz? – zapytałam. – Możliwe, że będę miała dzisiaj klasówę z matmy. A może będzie jakaś wielka szkolna impreza, a ja nie mam o niej pojęcia. 

– To tylko jeden dzień, London. Poradzisz sobie jeden dzień bez telefonu. 

– Łatwo ci mówić – wymamrotałam, wyglądając przez okno. 

A teraz, właśnie teraz stoję tu i mam dowód, że mama nie miała racji. Nie radzę sobie bez komórki nawet przez jeden dzień.

Dzisiaj potrzebowałam świeżej koszulki na WF. Gdyby mi nie padła komórka, którą razem z mamą zaprogramowałyśmy na początku roku, wpisując przypomnienia o takich drobnych, ale ważnych sprawach, poinstruowałaby mnie wcześniej dużymi literami, żebym ją wzięła.

W związku z tym stoję oto w przebieralni w szortach i swetrze i zastanawiam się, co robić.

Nie mogę raczej w swetrze grać w koszykówkę (co według informacji na tablicy przy drzwiach szatni mamy dzisiaj robić), pytam więc Page, czy nie ma dodatkowej koszulki. Nigdy się tak naprawdę nie zakumplujemy, mimo to reaguje z nadmiernym entuzjazmem.

– Jasne, London. Znowu zapomniałaś czystej, co? 
 
Znowu? Notuję sobie w głowie, żeby później zanotować to sobie na papierze, a jednocześnie zastanawiam się, dlaczego w dzisiejszych notatkach nie było nic o koszulce na WF.

Page przerywa mi ten ciąg myśli. Uśmiecha się i podaje jaskrawożółty za duży T-shirt z zadowolonym kotem i napisem: „Nie bądź mrrrukiem!”.

– Dzięki, Page – mamroczę pod nosem, biorę od niej koszulkę i czym prędzej ją wkładam. 

Prawie zakrywa mi szorty – szorty! – które już mam na sobie. Dlaczego w mojej szafeczce znalazły się szorty, a nie jakiś cieplejszy i ładniejszy element dolnej garderoby sportowej, nie mam zielonego pojęcia. 

Notatka do siebie: dodać „przynieść spodenki” do poprzedniej notatki. 

Mam wrażenie, że Page się na mnie gapi. Zerkam na nią. Rzeczywiście się gapi. Wymieniamy uprzejme kiwnięcia głową, a potem wrzucam swoje ciuchy do szafki, zatrzaskuję ją i ruszam na salę gimnastyczną. 

Kiedy tak idę, przez głowę przebiegają mi dwie myśli. Po pierwsze, zastanawiam się, czy pani Martinez pozwoli mi pójść do pielęgniarki po plaster na pęcherz na pięcie, który dokucza mi coraz bardziej z każdym krokiem. I po drugie, dziękuję łaskawemu losowi, że tylko dwanaście nieszczęsnych dusz, które mają WF na pierwszej lekcji, zobaczy mnie w tym szkaradnym stroju. 

Na moje nieszczęście pani Martinez ma serce z kamienia. 

– Nie – mówi, gdy pytam, czy mogę pójść do pielęgniarki, zanim zacznie się mecz. 

– Nie? – reaguję niedowierzaniem. 

– Nie – powtarza, a jej czarne oczy zdają się ostrzegać: „Tylko spróbuj się wykłócać”. Trzyma w pogotowiu gwizdek. 

Nie jestem głupia, więc odpuszczam sprawę. Kuśtykam z powrotem do ławki, dołączam do koleżanek z drużyny i przysięgam sobie, że wejdę na boisko bez względu na ból. 

A potem, w połowie meczu – jak przypuszczam, o najniższym wyniku punktowym w historii sportu w szkołach średnich – przez salę  
 
odbija się rykoszetem hałas, który sprawia, że włoski na ramionach stają mi dęba, pękają mi bębenki i dzwonią zęby.

Przez chwilę nie mam pojęcia, co się dzieje.

Pani Martinez macha rękami w kierunku wyjścia i uczennice leniwym krokiem ruszają do drzwi.

I wtedy do mnie dociera. Mamy alarm przeciwpożarowy.

My, uczniowie Szkoły Średniej Meridan, wychodzimy na dwór. Wszyscy: 956 osób. A wśród nich również i ja, London Lane, ubrana w jaskrawożółtą koszulkę z kotem i napisem „Nie bądź mrrrukiem!” oraz za krótkie szorty, którym to strojem napasą sobie teraz oczy wszyscy uczniowie.

No tak, to się nazywa dobry piątek. 
2 




Sala gimnastyczna jest blisko wyjścia, więc jako jedne z pierwszych znajdujemy schronienie na parkingu dla grona pedagogicznego. W otoczeniu dziwnej zbieraniny pojazdów, od starego kombi po wiśniowoczerwone porsche, patrzę, jak uczniowie z apatią wylegają z betonowego bloku, w którym mieści się nasze liceum. Zupełnie jakby byli ognioodporni.

Oczywiście, nie wierzę w wybuch pożaru. Przypuszczam, że jakiś dureń włączył alarm dla jaj, tylko że zabrakło mu pomyślunku, żeby przewidzieć, że razem z całą resztą będzie musiał stać przez godzinę na zimnie, czekając, aż przyjadą strażacy, którzy sprawdzą cały budynek i dopiero wtedy wyłączą tę zgrzytliwą syrenę.

Wieje wiatr i wydaje mi się, że widzę tumany śniegu. Żeby nie zmarznąć, z każdym podmuchem coraz mocniej się kulę. Ale to nic nie daje.

Rozplątuję bezładny węzeł na karku i rozpuszczam włosy w nadziei, że okryją mnie jak szalik. Ale wiatr natychmiast porywa ognistorude kędziory, oślepiając mnie i jednocześnie chłoszcząc nimi po twarzy.

Gdy zbierają się uczniowskie hordy, słyszę szepty i chichoty, przypuszczalnie z mojego stroju. I przysięgam, że usłyszałam pstryknięcie aparatu w komórce, ale zanim wyjrzałam zza burzy włosów, sprawca zdążył schować narzędzie zbrodni. Mimo to echo śmiechów z wnętrza ścisłego kręgu cheerleaderek gra mi na nerwach.

Wpatruję się w ich plecy, aż Alex Morgan zarzuca lśniącymi czarnymi włosami, odwraca się i spogląda mi prosto w oczy. Jestem niemal pewna, że przed opuszczeniem budynku w ostatniej chwili podrysowała sobie jeszcze oczy czarną kredką. Grunt to priorytety.

Alex uśmiecha się z wyższością, odwraca do koleżanek i z ich kręgu znowu dobiegają śmiechy.

W tej chwili żałuję, że nie ma przy mnie Jamie, mojej najlepszej przyjaciółki. Dziewczyna ma swoje wady, ale nigdy nie stchórzyłaby w pojedynku z takimi sztucznymi lalami. 
 
Samotna, w żółtej koszulce i z gołymi nogami, słyszę strzępy rozmów o planach na weekend, o kartkówce, która nas omija, i „zwińmy się stąd i pojedźmy po prostu do Reggiego na śniadanie, skoro już wyszliśmy z klasy”. Oplatam się ramionami jeszcze mocniej – częściowo po to, żeby osłonić się przed zimnem, a częściowo, żeby zasłonić kota.

– Ale wyczesana koszulka – mówi dźwięczny męski głos z nutką drwiny. 

Lewą ręką zgarniam tyle włosów, ile mogę, i odwracam się w stronę, z której dobiegł. 

I czas staje. 

Najpierw widzę uśmiech. A potem stwierdzam, że przez drwinę wyraźnie przebija słodycz. Serce zaczyna mi mięknąć, chociaż jeszcze nie podniosłam wzroku na oczy, na których widok zupełnie stracę głowę. Lśniące, fiołkowoniebieskie, z ciemniejszymi cętkami, okolone rzęsami, których mogłaby pozazdrościć każda dziewczyna. 

Patrzące na mnie. 
Prosto na mnie. 

I jeszcze bardziej roześmiane niż usta. 

Gdyby obok mnie stał jakiś mebel albo ktoś mi życzliwy, wyciągnęłabym rękę i oparłabym się o niego, bo pojawienie się nieznajomego wytrąciło mnie z równowagi. Normalnie kolana się pode mną uginają. 

O, kurde. 

A potem wszystkie problemy znikają: koszulka, komórka, koszykówka, Alex Morgan... Nie ma niczego oprócz tego chłopaka. 

Wygląda, jakby przyjechał prosto z Hollywood albo właśnie spadł z nieba. Mogłabym się na niego gapić przez cały dzień. 

– Dzięki – mówię po nie wiadomo jak długiej chwili i mrugam z niedowierzaniem. 

Jego twarz wygląda jakoś znajomo, ale bez żadnych złych skojarzeń. Zaraz, czy go pamiętam? Och, proszę, żebym go pamiętała. 

Wertuję w głowie albumy z twarzami z kolejnych lat. Ale tej nigdzie nie ma. 

Na ułamek sekundy robi mi się z tego powodu smutno. A potem  
 
optymizm bierze górę. Pewnie się mylę. Musi tam gdzieś być. Na czym to stanęliśmy? Ach, tak, ubranie...

– Dzięki. Próbuję wylansować nową modę – żartuję.

Odwracam się tak, żeby wiatr odgarnął mi włosy z oczu, i z wysiłkiem odrywam wzrok od jego twarzy.

– Podobają mi się twoje buty – dodaję. 

– Ee, dzięki – mówi z zakłopotaniem i spogląda na swoje czekoladowobrązowe converse’y. Nie ma nic więcej do powiedzenia na temat obuwia, za to rozpina i zdejmuje beżową bluzę z kapturem. 

Zanim się zorientowałam, co się dzieje, okrywa mi nią ramiona i mam wrażenie, jakby osłonił mnie przed całym światem, a nie tylko żywiołami. Polarowa podszewka jest ciepła od jego ciała i pachnie leciutko mydłem, płynem do płukania tkanin i po prostu... facetem. 

Megafajnym facetem. 

Stoi trochę za blisko jak na kogoś obcego, teraz tylko w koszulce wyglądającej na vintage, bo nigdy nie słyszałam o zespole, którego nazwa widnieje na piersi. 

– Dzięki – powtarzam, jakby to było jedno z dziesięciu słów po angielsku, jakie znam. – Ale nie jest ci zimno? 

Śmieje się, jakby to było najgłupsze pytanie na ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin