Trembowla - Kossak Zofia.doc

(1199 KB) Pobierz

 

         Zofia Kossak

          Trembowla

 

     Powieść historyczna

 

  Księgarnia Św. Wojciecha

Poznań-Warszawa  -Wilno-Lublin

 

   

 

 

 

 

 

 

           Tom

 

      Całość w tomach

 

 

 

          $p$w$z$n

         "Print 6Ď"

        Lublin 1995

  `pa

  Przedruk na podstawie

  pozycji wydanej przez

  Księgarnię Św. Wojciecha

  Poznań-Warszawa

  -Wilno-Lublin

 

  Redakcja techniczna

  wersji brajlowskiej:

   Piotr Kaliński

 

  Skład, druk i oprawa:

   $p$w$z$n "Print 6Ď"

   ul. Wieniawska 13

   20-071 Lublin

   tel. (0-81) 295-18

 

  $i$s$b$n 83-85987-38-X

  `st

  `tc

  ŃRozdział I:

  Obcymi oczami

  `tc

 

  Gdy żydek poborca Fiszel, zawsze wszystko pierwszy wiedzący, przyniósł

wiadomość o obiorze marszałka koronnego, hetmana wielkiego, starosty

jaworowskiego Jana Sobieskiego królem - pan Hieronim Kośmiński z Kośmina

zaniemówił ze zdziwienia na chwilę. Po czym, że miał umysł rozważny, daleko

w przyszłość wybiegający, pogładził wąsa i rzekł:

  - Ani chybi wojewoda ruski obejmie po nim buławę, a wtedy nie zwoli

stacji w tej okolicy sprawować. O Dęblin mu będzie chodziło.

  - Dałby to Bóg - westchnęła jejmość pani Małgorzata.

  - Wysoko wyjechał starosta jaworowski, wysoko - ciągnął pan Hieronim nie

bez skrywanej urazy. - A zarzekali się, że Piasta więcej nie obiorą...

  - Pan Hetman wojenny mąż - wtrącił nieśmiało imć Pokora, szafarz, famulus

i ekonom w jednej osobie. - Nie będą przy nim Tatary pod Zamość podchodziły

jak łoni...

  - A bodaj - stwierdził obojętnie pan Hieronim. Choć miał opinię statysty

i dalekowidza, nie lubił zajmować się sprawami nie obchodzącymi jego

powiatu. Lublin, odzdzielony puławskimi, żyrzyńskimi, zdał u się wielce

odległy, a cóż dopiero Zamość!

  - Wojenny, to pewnie znów na Turka ruszy... - zaniepokoiła się pani

Małgorzata spoglądając z troską w stronę podwórza, skąd dochodziły młode,

ożywione głosy.

  - Dalibóg, nie utrzymasz, jejmość, synalków w domu - roześmiał się

małżonek rozumiejąc to spojrzenie. - Jedna pociecha, że hetman (trza już

pono mówić miłościwy pan) nie będzie pospolitaków gnoił przez pół roku,

jeno zaraz pogna w pole.

  - Oj, to pospolite ruszenie - westchnęła znów jejmość.

  Byłą z usposobienia frasobliwa, wiecznie trwożąca się i niepokojąca. Tym

razem jednak każdy podzielał jej uczucia. Ostatnie pospolite ruszenie,

przez nieboszczyka króla Michała pod Gołąb zwołane, dało się we znaki całej

okolicy. Więcej o nim mówiono niż o najeździe szwedzkim sprzed dwustu lat,

potopem nazywanym.

  Wiadomo, że wróg to wróg, wojna to wojna. Nic dobrego od nich nie

uzyszczesz. Ale bodaj że gorsze zło, gdy kilkanaście tysięcy konnych

swojaków z pachołkami i wozami stoi w miejscu przez rok blisko, krzycząc,

paradując niby na okazywaniu, wiecując, pomstując to na hetmanów za królem,

to przeciw wszystkim, pustosząc równocześnie i gładząc całą okolicę.

Sprawiedliwie, że zagony tatarskie, hulające bezkarnie w Zamojszczyźnie,

nie poczynały okrutniej. Głodne rajtary i służba niszczyły wsie, wyciągając

ostatniego świniaka z chlewa, ostatnią kokoszkę z gniazda, ostatnią garść

mąki z komory. Tyle że jasyru jak tamci nie brali.

  I choć kronikarze powiadali później, że obiór Jana Sobieskiego

zwiastowały wielkie znaki na niebie i ziemi, trudno się może dziwić, iż pan

Hieronim Kośmiński jedną rzecz najważniejszą widział w tym zdarzeniu:

wojewoda ruski Jabłonowski, właściciel sąsiedniego Dęblina, objąwszy

porzuconą przez króla buławę nie dozwoli postoju wojsk w tej okolicy.

  - Dałby to Bóg. Każ dać, jejmość, miodu. Wypijemy z pane Pokorą za

zdrowie nowego pana...

  - Niderlandczyka też zawołać?

  - Tfu! A po co? Rad jestem, gdy go na oczy nie widzę.

  Jejmość odeszła szuszcząc kamlotową suknią, dzwoniąc kluczami i

wzdychając z przyzwyczajenia. Pan Pokora siedział cicho na brzeżku ławy jak

uosobienie swego nazwiska, a pan Hieronim zamyślił się głęboko, aż sapał z

przejęcia. Nad nagłym zgonem nieboszczyka Michała (gadają, że z

przejedzenia żołądek się w nim odwrócił) i nowym obiorem. Na poprzedniej

elekcji dziedzic kośmiński był obecny. Wypadało być obecnym i na tej. Salus

Reipublicae suprema lex! Cóż, kiedy właśnie przyszły sianokosy! Jakże siana

poniechać? Główna to podstawa majątku, a spuścić się nie ma na kogo.

Synowie wartogłowy, a Pokora poczciwiec, ech! nie dopilnuje niczego.

 

  Na tamtej elekcji imć pan Hieronim nie żałował głosu. Wraz z sąsiadami

gardłował zaciekle przeciw "Kondysowi", a za Karolem Lotaryńskim. Dlaczego

głosował tak, a nie przeciwnie, trudno byłoby mu powiedzieć, zarówno bowiem

Francuzi jak Niemce byli mu jednako nieznani. Potem dał się przekonać bez

trudu i wraz z innymi krzyczał: "Niech żyje Piast!" na cześć niezdarzonego

Michała. Cały powiat popił zdrowo przy tej okazji, służba odwoziła panów

leżących pokotem na ziemi i pan Hieronim oprzytomniawszy wspominał mile tę

dobrą, ogólną chęć, życzliwą myśl ku nowemu królowi, gotów przysięgać, że

nie masz jak pan swojej krwi. Wrychle poniesione klęski i pokój buczacki

niewiele go poruszyły. Dopiero pospolite ruszenie gołąbskie otrzeźwiło z

zapału. Ozeźlony, krzyczał wraz z panem Czarnieckim (bratankiem owego

wielkiego, zmarłego), że Piasta zarówno jak Francuza trza raz na zawsze

wykluczyć od tronu.

 

  Aż tu patrzajcie, znów wybrano Piasta... No, no... Gdyby pan Hieronim

pojechał na elekcję, może by się to nie zdarzyło. Jeden światły głos wiele

nieraz znaczy. Przez sianokosy zaniedbał sprawy publiczne... Dalibóg!

 

  Pani Małgorzata wracała niosąc gąsiorek i szklanice. Za nią postępował

nieśmiało najstarszy z pana Hieronimowej progenitury Wicek, rosły chłop w

spłowiałym i przyciasnym ojcowym lejbiku.

  - Zwołałam Wicka - zsepnęła jejmość usprawiedliwiająco.

  - To i dobrze. Niech się napije... Na zdrowie króla jegomości! Z pełnego!

  - Na zdrowie!

  Wychylili do dna. Pan Hieronim z rozmachem, imć Pokora wolniutko, by jak

najdłużej radować przełyk doskonałym smakiem nektaru.

  - Coś acan tak poczerwieniał? - zwrócił się dziedzic do syna.

  - Ja, miłościwy panie ojcze dobrodzieju?... Ja?...

  - Ty. Miodu nie potrafisz wypić? Wstyd mi acan czynisz.

  - To nie przez miód... to...

  Bąkał strapiony, związany własną nieśmiałością, nie wiedzący, jak wyrazić

przepełniające go uczucia. Posłyszawszy o obiorze króla, skrył się za

stodołę i płakał. Z radości. Toć wszędzie mówiono o hetmanie i jego

tureckich przewagach. Zostawszy królem, powoła ani chybi wszystkich pod

broń. On, Wicek Kośmiński, wyrwie się nareszcie z domu, zobaczy prawdziwych

rycerzy, prawdziwą wijaczkę...

  Od dawna paliło go pragnienie wyfrunięcia z ojcowego ciasnego gniazda,

ruszenia w świat za otaczające wieńcem lasy. Pragnienie dotychczas

nieurzeczywistnione. Na to, by zaciągnąć się do pancernych, a bodaj

petyhorców, fortuna pana ojcowa nie wystarczała. Stał więc z pospolitakami

pod Gołębiem i rozczarował się do tego rodzaju wojowania gruntownie. A w

domu wytrzymać już nie mógł, tak go w świat rwało. Nie on jeden. Młodsi o

dwa lata bliźniacy Oleś i Kostek dreptali również niecierpliwie w miejscu,

jak młody koń trzymany w zbyt szczupłej gródzi, i tylko patrzyli, jakby

ruszyć, ale dokąd?... Owoż, może się teraz droga otworzy...

  Coraz bardziej zmieszany, pokłonił się nisko ojcu, otarł wierzchem dłoni

usta i uciekł do ogrodu nad rzekę.

  Dwór, gospodarskie obejście i śliwnik leżały w pętli utworzonej przez

rzekę Wieprzę, grymaśnie i kręto płynącą skroś równiny. Za rzeką czerniały

lasy dębińskie, głębokie, rozległe, do Jabłonowskich należące. Na tle lasu,

tuż nad rzeką, bielał wysoko na górze położony folwark klasztorny Wymysłów,

po czym znów następował las aż do Bobrownik, gdzie był bród na rzece.

Niegdyś znajdowały się tu liczne bobrowe żeremia, dawno jednak wyniszczyło

je niedbalstwo podstarościch. Przypisywano wytępienie bobrów Szwedom, ale

było to wierutne łgarstwo. Jeszcze prze szwedzkim najazdem nie znalazłbyś

ni jednego bobra.

  Po drugiej stronie zamykały widnokrąg lasy puławskie, żyrzyńskie i własny

niewielki, ale piękny, bogaty w zwierzynę las kośmiński. Pan Hieronim mógł

polować z ogarami dowoli na swoim i to była jedyna przyjemność młodych

Kośmińszczaków. W mokrych olszynach wylegiwali się dziki, nad szerokimi

łęgami ciągnęły wiosną słonki, a latem w mokradłach aż huczało od głosów

wodnego ptactwa.

  Mimo obfitości lasów okolica była ludna, gęsto zarzucona wsiami. O ćwierć

mili od Kośmina leżały Strzyżowice. U wejścia do wsi stała kapliczka bardzo

starożytna, w której figurę porąbali Szwedzi. Ludzie bali się jej ruszyć ni

inną zastąpić, i zrąbany Jezus stał kaleki, patrząc jakby z zamyśleniem na

własne ramiona i dłonie odcięte, złożone u swoich stóp. Niedaleko

Strzyżowic leżała Parafianka, własność gołąbskiego proboszcza. Bo parafia

znajdowała się w odległym o dobre dwie mile Gołębiu.

  Z dala, aż zza Wisły, widać było wyniosłą, wspaniałą gołębiowską

kolegiatę. Tamtędy też przechodził królewski gościniec wiodący z Lublina do

Warszawy. Zwano go tak szumnie królewskim, bo był szeroki i gdzieniegdzie

okopany rowami, po prawdzie jednak błoto lub piach zalegało jego

nawierzchnię tak samo jak każdą zwykłą polną drogę. Po obu stronach

gościńca leżały kolejno szerokie błonia, łęczyny, na koniec suche piaski

porosłe rzadkim, karłowatym jałowcem. Doskonałe miejsce do obozowania,

toteż na tych błoniach rozkładali się chętnie pospolitacy, zawiązywano

konfederacje, a nierzadko toczyły się bitwy. Ostatnia byłą ze Szwedami.

Pastuchy, pasące wśród jałowców chude gromadzkie bydło, znajdowały nieraz

rajtarskie pasy, zardzewiałe hełmy i czerepy pocisków. Mawiali wtedy: "To z

czasów starszego pana Czarnieckiego". Nazywali go starszym dla odróżnienia

od bratanka, też Stefana, wielkiego krzykacza i tchórza.

  Sam dwór kośmiński, chroniony z trzech stron rzeką, z czwartej

częstokołem, nie był warowny; drewniany, szeroki, rozłożysty, o niezmiernie

wysokim, czworokątnym niby namiot dachu. W samym środku domu, między dwoma

ogromnymi kominami znajdował się sklepiony murowaniec, ciemna, niska izba

stanowiąca skarbiec, skrytkę, a zarazem podtrzymanie wiązania dachu. Do był

bowiem zbyt szeroki, by belki sięgnęły od węgła do węgła, przeto końce

siestrzanów wspierały promienisto na sklepieniu murowańca. Z ciemnej izby

było zejście do loszku, od którego klucza pan Hieronim nierad powierzał

nikomu. Za dworem ciągnęły się grzędy ziół, sadek i śliwnik schodzące aż na

brzegi rzeki.

  Rzeką od wczesnej wiosny do jesieni sunęły tratwy, czyli "pasy" z

drzewem, płynące Wieprzą do Wisły, Wisłą do Gdańska. Co rok wiedli je ci

sami oryle. Poznawali ludzi stojących na brzegu i pokrzykiwali ku nim

przyjacielsko. Na wieczór spuszczali w wodę prostopadle ociężale pale,

zwane śrykami, podnosili stery, "drygawki", i nawoływali się rozgłośnie, a

głos szedł daleko po rosie. Potem rozpalali na tratwach ogniska, które w

ciemności błyszczały jak gwiazdy. W czasie takiego postoju można było

przechodzić rzekę wygodnie po nieruchomym pomoście tratw suchą nogą. Gdy

synowie kośmińskiego dziedzica byli młodsi, stanowiło to dla nich

nieustającą radość. Zbiegali wczesnym rankiem na połyskujące od rosy drzewo

i z żalem schodzili, gdy oryle wyciągali śryki. Czasem płynęli do

najbliższego zakrętu, skąd zeskakiwali na piasek w płytką wodę. Miło było

sunąć z wolna, patrzeć na oddalający się dom ojcowski i wyobrażać sobie, że

wraz z flisami płynie się gdzieś do morza, na kraj świata.

 

  - No, teraz niech panicze skaczą - mówili oryle - dalej zejdziemy na

głębię. Rzeka, psiajucha, znowu koryto zmieniła...

 

  Zmieniała je istotnie co roku prawie. Niby prawdziwy wieprz ryła, jak

chciała, odwalając piaszczyste ławice na tym brzegu, a podrywając połacie

najlepszej ziemi na drugim. Żal było patrzeć, jak zanurzają się w wodzie na

przepadłe całe zagony uprawnej ziemi, jak chylą się i padają drzewa. To, że

z drugiej strony przekorna woda odsypie dwakroć tyle piasku, mała pociecha,

bo co komu po nim? Tyle, że gęsi dzikie mają gdzie nocować. Długich lat

trzeba, zanim porosnął go chyda wiklina, rozchodnik, skrzyp i dziewanna.

 

  Ale na wybryki rzeki nikt nie znał rady.

  - Byłaby rada - mawiał Arnold van Janssen, Niderlandczyk w gościnie u

Kośmińskich bawiący - byłaby rada: pale na zakręcie wbić, faszyną

przepleść, kamieniami umocować i ziemią zasypać. Prąd poszedłby wtedy

prosto, zamiast walić się na brzeg.

  - A jużci, posłucha się rzeka człowieka - parsknął drwiąco pan Hieronim.

  - Morze większe od rzeki, a przecie nim rządzim.

  Pan Hieronim nie odpowiadał. Raz, że morza nie znając uważał je za coś

pośledniejszego i nieruchawego;następnie, że go drażnił nadto mądry

cudzoziemiec. Jaki mi dufny! Rzece chciałby rozkazywać! W swym czarnym

odzieniu, wąskim biały kołnierzu, w czarnym kapeluszu wyglądał na tle dworu

dziwacznie i obco. Sąsiedzi zapytywali już śmiejąc się pana Hieronima, czy

nowinkarz sprowadził i kwestie dysydenckie zamierza podnosić?

  Nie. Panu Hieronimowi ani to było w głowie. Dysydenci! Odkąd ariański

kościół w Piaskach Luterskich pod Lublinem, opuszczony przez wygnanych

wyznawców, rozsypywał się w ruinę, nie słyszało się o nowinkarzach,

chrystianach i w ogóle dysydenstach.

  Zresztą Arnold van Janssen nie był nowinkarzem. Był kupcem drzewnym z

Amsterdamu, wspólnikiem rodzonego brata pana Hieronima, Pawła Kośmińskiego.

Od niego nauczył się cokolwiek polskiego języka, znał także nieźle łacinę.

Ów Paweł Kośmiński wyjechał z kraju prze laty, słuch o nim zaginął,

myślano, że dawno nie żyje. Alić okazało się teraz, że mieszka w

Niderlandach, że ma własne statki i lądowisko w porcie amsterdamskim. Że

dobrze mu się powodzi. Sam nie przyjechał (wstydzi się, że z dobrej krwi

pochodząc kupczykie został - dorozumiewał się pan Hieronim), lecz wspólnika

przysłał.

  Z niezadowoleniem słuchał dziedzic kośmiński o niskiej kondycji brata i

niechętnie przyznawał się panom sąsiadom, kto zacz przyjezdny. Ale nie mógł

obojętnie patrzeć na przysłane fartury z Delft, obrusy lniane połyskujące

jak jedwab i inne dary braterskie. Krzywił się tylko na cebule, jakie

otrzymały jejmościanki. Cebule, nie cebule, miały z nich wyrosnąć

niezwykłej urody kwiaty. Van Janssen zapewniał, że podobnych nawet król na

zamku nie posiada i że wartość ich jest bezmierna. Pan Hieronim powątpiewał

z o prawdziwości tych słów. Zresztą nie obchodziły go kwiaty.

  Arnold von Janssen nie ukrywał wcale, że nie same uczucia rodzinne

skłoniły Pawła Kośmińskiego do wysłania swego wspólnika do Polski. Chodziło

i obu o sprawdzenie, czy nie byłoby możliwe zakupić drzewo wprost na

miejscu, bez opłacania pośrednictwa kupców gdańskich. Gdańsk bowiem

posiadał przywilej, że każdy surowiec z Polski nie mógł być sprzedany

inaczej niż do składów gdańskich, skąd dopiero puszczano go dalej w świat.

Zdarzało się niejednokrotnie, że towar (szczególnie drzewo) nie był

przeładowywany wcale, że przechodził bezpośrednio z ręki sprzedawcy

polskiego do cudzoziemskiego nabywcy, zawsze jednak kupiec gdański

asystował przy dokonywanej sprzedaży i swój zarobek, bardzo pokaźny,

odciągał. Duńscy, niderlandzcy czy niemieccy armatorzy sarkali na takie

prawo i dziwili się powolności polskiej. Polacy za łacny grosz oddawali swe

dostatki, a nabywca płacił drogo. Za co? Za chytrość gdańską?

  Van Janssen dziwił się również.

  - Żebyż przynajmniej - mawiał - ów gród, co odkąd pierwszy kamień jego

murów położony jest, wszystko zawdzięcza wspaniałości waszej

Rzeczypospolitej, do wdzięczności się poczuwał.

  - Do wdzięczności? A jużci? - odpowiadał pan Hieronim. - Nie masz

gorszych synów jak Gdańszczany! Pierwsze do buntu... Nie było króla, co by

z nimi nie musiał wojować...

  - Czemuż to cierpicie? Gdańsk zginąłby bez was...

  - U wylotu Wisły siedzą... Statków naszych do portu, gdy chcą, nie

puszczają... Co im zrobić?... Zazdrośni o to morze, jakby było o co...

  - Nie zależy wam na morzu?! - wykrzyknął kupiec ze zdumieniem.

  - A nie. Po co? Starczy dla Polaka tyle morza, żeby koń się oskąpał, a

nie zatonął.

  - Chyba waszmość żartujesz! Morze to największa potęga, to droga na

świat!...

  - My świata obcego nie ciekawi, a potęgę mamy i tak, że o większą trudno.

Jeżdżąc po świecie, widziałżeś waść drugie państwo jak nasze?

  Van Janssen przyznawał najszczerzej, że nie widział; z czego zadowolony

pan Hieronim ciągnął:

  - Powiadasz waść: droga w świat. Co nam po onej drodze, kiedy szlachcic

polski takie od Boga otrzymał przyrodzenie, że inaczej wędrować nie będzie,

jeno wierzchem... A jakoż na okręcie konia utrzymasz? Czym go naobroczysz?

Gdzie popasiesz?... Morze dobre tylko dla narodu, co zwykły mizernie

piechotą chodzić, nie dla nas... Nawet po śmierci szlachcic polski konno

przed majestatem Boskim się melduje. Mój dziadek Jędrzej Kośmiński, mąż

wielkiego animuszu, ale złośnik i przechera, straszył po śmierci, widno mu

skargi ludzkie ciążyły. Ojciec na msze święte dawał i obejście święcił, a

on precz straszył. Myślisz waść, że piechotą niby łazęga się błąkał? Gdzie

zaś! Na wronym koniu przejeżdżał, aż ziemia tętniała! Nie będzie szlachcic

polski bez konia. I dlatego my, Sarmaty, nigdy się w morzu nie pokochamy!

  Pan Hieronim, kończąc te słowa, odstawił kufel i spojrzał tak górnie, że

panią Małgorzatę aż zatchło z podziwu. Mądryż ten jegomość, mądry!

  Niderlandczyk nic nie mówił. Człowiek niższego stanu, pośledniejszej

nacji, cóż mógł rzec na niezbite dowody z wyższych regestrów pochodzące?

Pan Hieronim kazał mu łaskawie nalać miodu. Van Janssen pił i bąkał coś

znów o drzewie i o gdańskim zdzierstwie.

  - Kupczyków zdałoby się osiodłać, to prawda - przyznał dziedzic. - Za

pszenicę płacą coraz mniej, a za swoją wódkę, małmazję i cukry żądają coraz

więcej. Przecie, cóż na to poradzim?

  - Opłaciłoby się kanał przekopać i nowy port własny wybudować...

  - Kanał? port? - pan Hieronim buchnął walnym śmiechem. - Dla żartu to

chyba mówicie?

  - Dla nijakiego żartu. Prawie gadam. Trudniejszych my rzeczy w

Niderlandach dokonali.

  Pan Hieroni wzruszył ramionami i przygryzł wąsa. Był zły. Coraz więcej

drażnił go ten obcy. Żeby nie te farfury, obrusy, nie chęć utrzymania

życzliwości braterskiej (Paweł bezdietny jest, niechajby majątek zapisał

bratankom), dawno okazałby bez ogródek przybyszowi, że jest w domu zbytnim.

"Trudniejszych rzeczy dokonali..." Patrzcie go! Bieda z nędzą, żyć nie

mieli z czego, to się pazurami ziemi chwytal...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin