Hitchcock Alfred - PDT 11 Tajemnica wędrującego jaskiniowca.rtf

(253 KB) Pobierz
ALFRED HITCHCOCK

   ALFRED HITCHCOCK

   TAJEMNICA WĘDRUJĄCEGO JASKINIOWCA

   PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

   Przełożyła: ANNA IWAŃSKA

  

 

  

   Słowo od Alfreda Hitchcocka

  

   Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści!

   Niektórzy z Was znają Trzech Detektywów co najmniej tak dobrze, jak ja. Radzę wtedy odwrócić stronę i przejść od razu do czytania opowieści. Lecz jeśli należycie do tych, którzy nie zetknęli się dotąd z moimi młodymi przyjaciółmi, będę uszczęśliwiony, że mogę ich Wam przedstawić.

   Jupiter Jones jest przywódcą i zasłużył na swój tytuł Pierwszego Detektywa. To mądry chłopiec i zapalony czytelnik, o fotograficznej niemal pamięci i niesamowitej zdolności dedukcji. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, nie jest może tak mądry jak Jupiter, ale jest bardzo wysportowany, a poza tym pogodny i oddany w przyjaźni. Bob Andrews prowadzi dokumentację i analizy. To chłopiec spokojny i mimo że nie jest tak silny jak Pete, bywa bardzo odważny.

   Tym razem Trzej Detektywi wyjeżdżają z rodzinnego Rocky Beach na spotkanie z kimś, kto choć martwy od wieków, spaceruje nocą po pewnym miasteczku. Spotkają również trzech naukowców, którzy prowadzą dziwne i być może niebezpieczne badania...

   Ale nie wolno mi zdradzać całej historii. Jeśli jesteście ciekawi — a na pewno jesteście — oto rozdział pierwszy. Czytajcie!

   Alfred Hitchcock

  

 

  

   Rozdział 1

   Nieznajomi we mgle

  

  

   — Czy dobrze się pan czuje? — odezwał się kobiecy głos.

   Jupiter Jones zatrzymał się, nasłuchiwał.

   Powietrze tego popołudnia było ciężkie od mgły. Tłumiła odgłosy ruchu ulicznego, dochodzące z nadbrzeżnej szosy. Wisiała jak kurtyna między składem złomu Jonesa, a jego domem po drugiej stronie ulicy. Zdawała się przenikać Jupe'a na wskroś. Czuł się zziębnięty i samotny, jakby był jedynym człowiekiem na świecie.

   Ktoś się jednak odezwał i teraz rozległy się czyjeś kroki. Ktoś przechodził obok, tuż za bramą składu.

   Następnie dał się słyszeć męski głos i w szarym świetle ukazało się, niczym cienie, dwoje ludzi. Mężczyzna, zgięty wpół, szedł wolno, szurając nogami. Kobieta, dziewczęca i szczupła, miała długie, jasne włosy, opadające prosto wokół twarzy.

   — Tu jest ławka — powiedziała i poprowadziła mężczyznę w stronę biura składu. — Proszę chwilę odpocząć. Powinien był pan pozwolić mi prowadzić samochód. To było za dużo dla pana.

   Jupiter zbliżył się do pary.

   — Czy mogę pomóc?

   Mężczyzna podniósł rękę do głowy i rozejrzał się półprzytomnie.

   — Szukamy... szukamy... — złapał młodą kobietę za rękę. — Ty powiedz. Dowiedz się, gdzie... gdzie my...

   — Harborview Lane — powiedziała kobieta do Jupitera. — Musimy się dostać na Harborview Lane.

   — Trzeba iść dalej szosą i skręcić w przecznicę Sunset — odpowiedział Jupiter. — Proszę posłuchać, jeśli pani przyjaciel jest chory, mogę wezwać lekarza i...

   — Nie! — krzyknął mężczyzna. — Nie teraz! Jesteśmy spóźnieni!

   Jupe pochylił się nad nim. Twarz mężczyzny była szara i błyszczała od potu.

   — Jestem zmęczony — mówił. — Taki zmęczony...

   Przycisnął ręce do czoła.

   — Głowa mi pęka! — w jego głosie była nuta niedowierzania. — Dziwne. Nigdy przedtem nie bolała mnie głowa.

   — Proszę mi pozwolić wezwać lekarza — nalegał Jupe.

   Nieznajomy podniósł się z wysiłkiem.

   — Za chwilę mi przejdzie, ale teraz nie mogę... nie mogę...

   Osunął się po ścianie, dysząc ciężko i ochryple. Nagły skurcz wykrzywił mu twarz.

   — Boli! — zawołał.

   Jupe ujął dłoń mężczyzny, chłodną i wilgotną. Mężczyzna patrzył na Jupe'a. Jego oczy były nieruchomo utkwione w chłopcu.

   Nagle w składzie zrobiło się bardzo cicho.

   Młoda kobieta pochyliła się nad mężczyzną. Z jej ust wyrwał się jęk bólu.

   Na chodniku rozległy się szybkie kroki i przez bramę weszła ciocia Jupitera, Matylda. Zobaczyła mężczyznę siedzącego na ławce i pochyloną nad nim dziewczynę. Zobaczyła też klęczącego przy nich Jupitera.

   — Co to, Jupiterze? — zapytała. — Coś się stało? Czy wezwać pogotowie?

   — Tak — odparł Jupiter. — Tak... ale nie sądzę, żeby pomogli. Myślę, że on nie żyje!

  

   Jupe zapamiętał tylko rozgardiasz, światła, syreny, ludzi biegających we mgle. Jasnowłosa dziewczyna płakała w ramionach cioci Matyldy. Przy bramie składu gromadzili się gapie i zapadła straszna cisza, gdy wkładano nosze do karetki. Potem znowu zawyły syreny. Jupe, ciocia Matylda i siedząca między nimi blondynka jechali do szpitala.

   Jupiter miał uczucie, że porusza się we śnie, szarym i nierealnym. Szpital był jednak ponurą rzeczywistością. Zarówno korytarz z przebiegającymi w różnych kierunkach ludźmi, jak i poczekalnia pełne były dusznego dymu papierosowego. Jupe, ciocia Matylda i jasnowłosa dziewczyna siedząca w niej, przerzucając stare czasopisma. Po długiej, bardzo długiej chwili przyszedł lekarz.

   — Przykro mi — zwrócił się do dziewczyny. — Nic nie mogliśmy zrobić. Czasem... czasem tak jest lepiej. Czy pani jest jego krewną?

   Przecząco potrząsnęła głową.

   — Przykro mi, ale konieczna jest sekcja zwłok — mówił lekarz. — To się praktykuje, kiedy przy zgonie nie ma lekarza. Był to prawdopodobnie wylew, pęknięcie naczynia krwionośnego w mózgu. Sekcja to potwierdzi. Czy pani wie, jak możemy się skontaktować z jego rodziną?

   Ponownie potrząsnęła głową.

   — Nie. Muszę zatelefonować do fundacji.

   Zaczęła szlochać. Przyszła pielęgniarka i wyprowadziła ją z poczekalni. Jupiter i ciocia Matylda nadal czekali. Po pewnym czasie dziewczyna wróciła. Telefonowała z pokoju pielęgniarek.

   — Przyjadą tu z fundacji — powiedziała.

   Jupiter zastanawiał się, co to może być za fundacja, ale nie zapytał. Ciocia Matylda zdecydowała, że muszą się wszyscy napić dobrej, mocnej herbaty. Wzięła dziewczynę pod ramię, wyciągnęła ją z poczekalni i poprowadziła do szpitalnej kawiarni.

   Chwilę siedzieli w milczeniu, popijając herbatę, po czym odezwała się dziewczyna:

   — Był bardzo miłym człowiekiem — mówiła ze wzrokiem opuszczonym na szorstkie dłonie o obgryzionych paznokciach. — Nazywał się Karl Birkensteen, był doktorem, sławnym genetykiem. Pracował dla Fundacji Spicera. Dokonywał eksperymentów na zwierzętach i badał wpływ tych eksperymentów na inteligencję zwierząt i ich potomstwa.

   Dziewczyna pracowała również w fundacji, opiekowała się zwierzętami.

   — Słyszałem o Fundacji Spicera — powiedział Jupe. — Mieści się koło San Diego, prawda?

   Skinęła głową.

   — Znajduje się w małym miasteczku wśród wzgórz, przy drodze prowadzącej na pustynię.

   — Miasteczko nazywa się Citrus Grove — powiedział Jupe.

   Po raz pierwszy dziewczyna uśmiechnęła się.

   — Tak. To miło, że o tym wiesz. Niewiele ludzi wie o Citrus Grove. Nawet jeśli słyszeli o fundacji, nie znają nazwy miasta.

   — Jupiter dużo czyta i pamięta większość przeczytanych rzeczy — powiedziała ciocia Matylda. — Ale ja nie wiem nic o tej fundacji. Co to jest?

   — To instytucja, która popiera niezależne poszukiwania naukowe — wyjaśnił Jupiter tonem profesora, który omawia mało znane zagadnienie. Przybierał ten ton, ilekroć poruszał temat, który znał dobrze. Ciocia Matylda przywykła już do tego, ale jasnowłosa dziewczyna popatrzyła na Jupe'a z zaciekawieniem.

   — Abraham Spicer był producentem plastyku — ciągnął Jupiter. — Jego przedsiębiorstwo produkowało sprzęt plastykowy: suszarki do naczyń, pojemniki na żywność. Zarobił na tym miliony. Jednakże nigdy nie zrealizował swej prawdziwej ambicji: chciał zostać fizykiem. Dlatego polecił, by po jego śmierci pieniądze zostały odpowiednio zdeponowane. Dochód z depozytu miał wspomagać fundację, w której naukowcy mogliby dokonywać odkrywczych, być może rewolucyjnych badań w swoich dziedzinach.

   — Zawsze wypowiadasz się w ten sposób? — zapytała dziewczyna.

   Ciocia Matylda uśmiechnęła się.

   — Nie zawsze, ale często, chyba nawet zbyt często. To pewnie przez to całe jego czytanie.

   — Ach, to dobrze. To znaczy, to ładnie. Chyba się nie przedstawiłam. Nazywam się Hess, Eleanor Hess. Ale to nieważne.

   — Oczywiście, że ważne — zaoponowała ciocia Matylda.

   — Chciałam powiedzieć, że nie jestem kimś: nie jestem sławna ani nic takiego.

   — To nie znaczy, że jesteś nikim — powiedziała ciocia Matylda z przekonaniem. — Miło mi cię poznać, Eleanor. Jestem Matylda Jones, a to mój bratanek Jupiter Jones.

   Eleanor Hess uśmiechnęła się. Potem szybko odwróciła wzrok, jakby się obawiała pokazać po sobie zbyt wiele.

   — Powiedz nam coś więcej o swojej pracy w tej fundacji — poprosiła ciocia Matylda. — Mówiłaś, że opiekujesz się zwierzętami. Jakie to zwierzęta?

   — To zwierzęta doświadczalne. Białe szczury, szympansy i koń.

   — Koń? — powtórzyła ciocia Matylda. — Trzymacie konia w laboratorium?

   — Och, nie! Blaze mieszka w stajni. Ale jest również zwierzęciem doświadczalnym. Doktor Birkensteen przeprowadzał na jej matce jakieś doświadczenia z izotopami. To zrobiło coś z chromosomami Blaze. Nie rozumiem tego, ale ona jest naprawdę mądra jak na konia. Zna arytmetykę.

   Ciocia Matylda i Jupe wytrzeszczyli oczy.

   — Och, nic skomplikowanego! — dodała spiesznie Eleanor. — Jeśli położy się przed nią dwa jabłka, a potem trzy, wie, że to razem pięć. Uderza pięć razy kopytem. To... to pewnie nic wielkiego, ale konie nie mogą być specjalnie mądre. Mają nieodpowiedni kształt głowy. Mądre są szympansy doktora Birkensteena. Mówią językiem znaków. Mogą w ten sposób powiedzieć różne skomplikowane rzeczy.

   — A co doktor Birkensteen zamierzał zrobić z tymi zwierzętami po ich wyedukowaniu? — zapytała ciocia Matylda.

   — Nie sądzę, by cokolwiek zamierzał — odpowiedziała Eleanor łagodnie. — Nie chodziło mu o mądre konie i mówiące szympansy. Chciał pomóc ludziom stać się lepszymi. Trzeba zacząć od zwierząt. Nie byłoby przecież słuszne eksperymentować na ludzkich niemowlętach, prawda?

   Ciocia Matylda wzdrygnęła się. Eleanor spojrzała w bok i znów zamknęła się w swej nieśmiałości.

   — Naprawdę nie musicie zostawać ze mną — powiedziała. — Byliście wspaniali, ale teraz już czuję się dobrze. Doktor Terreano i pani Collinwood będą tu wkrótce, porozmawiają z lekarzem i... i...

   Pochyliła głowę i z jej oczu znowu popłynęły łzy.

   — Nie, nie, nie trzeba — powiedziała ciocia Matylda cicho. — Oczywiście, że zostaniemy.

   Zostali więc, dopóki do kawiarni nie wszedł wysoki, kościsty, siwowłosy mężczyzna, którego Eleanor przedstawiła jako doktora Terreano. Towarzyszyła mu pulchna kobieta koło sześćdziesiątki, pani Collinwood. Miała olbrzymie sztuczne rzęsy i nosiła kędzierzawą, płomiennorudą perukę. Wzięła Eleanor do samochodu, a doktor Terreano udał się na poszukiwanie lekarza, który zajął się doktorem Birkensteenem.

   Ciocia Matylda kręciła głową, gdy zostali sami.

   — Dziwni ludzie! Wyobrażasz sobie, wyczyniać coś ze zwierzętami, żeby zmienić im potomstwo? Jak myślisz, co robi ten gość, Terreano, który właśnie przyszedł?

   — Jakieś badania, skoro pracuje w Fundacji Spicera — odpowiedział Jupiter.

   Ciocia Matylda zmarszczyła czoło.

   — Dziwni ludzie — powtórzyła. — A ta cała fundacja? Ja bym tam nie poszła. Jak raz ci naukowcy zaczną w czymś grzebać i szperać, i zmieniać rzeczy dookoła, to nie wiadomo, na czym skończą. To nie jest normalne! Straszne rzeczy mogą się zdarzyć!

  

 

  

   Rozdział 2

   Niecodzienny wywiad

  

  

   Wieczorem ciocia Matylda opowiedziała wujkowi Tytusowi o naukowcu, który przyszedł z mgły do składu złomu i tu umarł. Mówiła jednak niewiele o Fundacji Spicera i kiedy Jupiter o niej napomknął, szybko zmieniła temat. Sama myśl o eksperymentach genetycznych przygnębiała ją i przerażała. Ale nie dane jej było zapomnieć o Fundacji Spicera, gdyż przez wiele szarych i chłodnych dni wiosennych wciąż mówiono w telewizji o instytucie badań naukowych.

   Najpierw był to komunikat o śmierci doktora Birkensteena. Tak jak przypuszczał lekarz w szpitalu, Birkensteen doznał wylewu krwi do mózgu. Krótko omówiono jego pracę w dziedzinie genetyki i zakończono doniesienie informacją, że jego ciało zostanie przewiezione do wschodniej części kraju i tam pochowane.

   Zaledwie tydzień później Fundacja Spicera pojawiła się znów w dziennikach, w związku z pewnym niezwykłym odkryciem, i dziennikarze pospieszyli do Citrus Grove. Archeolog, niejaki James Brandon, rezydujący w siedzibie fundacji, odkrył kości prehistorycznego osobnika w jaskini na peryferiach miasta.

   — Bardzo tajemnicza sprawa! — wykrzyknął Jupe.

   Było majowe popołudnie i Jupe wraz z przyjaciółmi siedział w starej przyczepie kempingowej, która stanowiła Kwaterę Główną założonej przez nich firmy detektywistycznej. Jupe czytał rozłożoną na biurku gazetę. Bob Andrews porządkował kartotekę, a Pete Crenshaw czyścił sprzęt w małym laboratorium, które chłopcy sobie urządzili.

   Pete rozejrzał się dookoła.

   — Co jest tajemnicze? — zapytał.

   — Jaskiniowiec z Citrus Grove — odpowiedział Jupe. — Czy to naprawdę człowiek? Ile może mieć lat? James Brandon, który go znalazł, nazwał go stworzeniem człekokształtnym. To może oznaczać człowieka lub zwierzę człekokształtne. A może to człowiek pierwotny?

   — Brandon ma dziś po południu wystąpić w telewizji — odezwał się Bob. — Moi starzy mówili o tym przy śniadaniu. Będzie gościem Boba Engela w jego audycji o piątej.

   Pete wycierał stół w laboratorium.

   — Chcecie to oglądać? — zapytał.

   — No pewnie — odparł Jupiter.

   Na szafce obok biurka Jupe'a stał mały, czarno-biały telewizor. Przyniósł go wujek Tytus z jednej ze swych wypraw po towar. Na początku telewizor nie działał, ale Jupiter miał dryg do majsterkowania i doprowadził aparat do użytku, po czym zainstalował go w Kwaterze Głównej. Włączył go teraz, ekran rozjaśnił się i chłopcom ukazała się uśmiechnięta twarz Boba Engela, gospodarza programu.

   — Naszym pierwszym gościem dzisiaj jest doktor James Brandon — mówił Engel — uczony, który odkrył szczątki prehistorycznego człowieka tu u nas, w południowej Kalifornii.

   Kamera cofnęła się i chłopcy zobaczyli szczupłego mężczyznę, o wyrazistych rysach i krótko ostrzyżonych, jasnych włosach. Obok niego siedział niższy, dość brzuchaty mężczyzna w kowbojskiej koszuli, szerokim pasie z ozdobną klamrą i butach na podwyższonych obcasach.

   — Doktorowi Brandonowi towarzyszy Newt McAfee. Pan McAfee jest kupcem z Citrus Grove i właścicielem terenu, na którym odkryto jaskiniowca.

   — Racja! — powiedział brzuchacz. — Jestem McAfee: Mak-A-Fi, a wspak Fi-Ka-M. Dobre, co? Zapamiętajcie, bo będziecie teraz często słyszeć moje nazwisko.

   Bob Engel zmusił się do uśmiechu i zwrócił do swego pierwszego gościa:

   — Doktorze Brandon, czy mógłby pan opowiedzieć nam nieco o swoim odkryciu, na wypadek gdyby nie wszyscy telewidzowie o nim słyszeli?

   Jasnowłosy mężczyzna wyprostował się na krześle.

   — Był to łut szczęścia — powiedział. — Tydzień temu wybrałem się na spacer zaraz po ustaniu deszczu. Zauważyłem, że na wzgórzu nad łąką Newta McAfeego, doszło do małego obsunięcia ziemi. Stok został częściowo obnażony i ukazał się otwór w zboczu. Gdy zbliżyłem się, zobaczyłem, że to jaskinia, i zauważyłem wewnątrz czaszkę. Była niemal zagrzebana w ziemi na dnie jaskini i z początku nie wiedziałem, co mam, i...

   — Nic nie masz, koleś! — przerwał mu siedzący Obok McAfee. — To ja mam!

   Brandon zignorował go.

   — Wróciłem do domu Spicera po latarkę...

   — I jak wrócił na moje pole, już czekałem na niego z dubeltówką — wpadł mu w słowa McAfee. — Jak tylko wleziesz na moją ziemię, zaraz cię zauważę!

   Brandon wziął głęboki oddech. Zdawał się z trudem opanowywać złość.

   — Opowiedziałem o tym, co tam zobaczyłem. Po obejrzeniu z bliska, upewniłem się, że to jest czaszka.

   — Stara! — wtrącił McAfee. — Leżała tam przez tysiące lat!

   — Oprócz czaszki zachował się prawie cały szkielet — kontynuował Brandon. — Nie miałem jeszcze możliwości, żeby go zbadać, ale wykazuje podobieństwo do bardzo starego znaleziska, odkrytego w Afryce.

   — I czy to jest człowiek? — zapytał Engel.

   Brandon zmarszczył czoło.

   — Któż może powiedzieć, co właściwie czyni człowieka człowiekiem? Są tu niewątpliwie cechy ludzkie, ale nie takie, po jakich rozpoznajemy człowieka współczesnego. Jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z najstarszym z hominidów, znalezionych dotąd w Ameryce.

   Brandon pochylił się i mówił dalej z ożywieniem:

   — Istnieje teoria, że amerykańscy Indianie są potomkami Mongołów, myśliwych, którzy przywędrowali z Syberii na Alaskę w ostatniej epoce lodowcowej. Było to około ośmiu tysięcy lat temu, kiedy większość wód oceanu była zamarznięta, a poziom wody dość niski. W cieśninach między Syberią a Alaską dno oceanu zostało odsłonięte i plemiona azjatyckich myśliwych mogły po prostu przechodzić z jednego kontynentu na drugi w pogoni za zwierzyną. Teoria mówi, że plemiona te rozpierzchły się następnie i osiedliły w różnych miejscach, część zaś powędrowała dalej, aż po krańce Ameryki Południowej.

   Jest to teoria uznana. Znajdziecie ją w większości podręczników szkolnych. Od czasu do czasu jednak ktoś wyskakuje z teorią odmienną. Jedni twierdzą, że człowiek żył na tym kontynencie na długo przedtem, nim koczownicy przekroczyli ocean. Inni uważają nawet, że współczesny człowiek pochodzi naprawdę z Ameryki, a wędrówka odbywała się w przeciwnym kierunku, stąd do Azji i Europy.

   — Czy znalezisko w Citrus Grove popiera tę teorię? — zapytał Engel.

   — Nie mogę w tej chwili tego powiedzieć. Jak dotąd, nie mogę nawet mieć pewności co do wieku szkieletu. Ale mamy jego większą część i...

   — Chce pan powiedzieć, że ja mam szkielet — wtrącił się McAfee z błyszczącą od potu i zadowolenia twarzą. — Nie ma co gadać, ten facecik w mojej jaskini jest człowiekiem jak nic. Czym innym mógłby być? Jak on tam był od dwóch albo trzech milionów lat...

   — Ależ, co pan opowiada! — zawołał Brandon.

   — Sam pan powiedział, że musi być bardzo stary — upierał się McAfee. — Musi mieć więcej jak osiem, dziesięć tysięcy lat, tak pan mówił. Był pan tego całkiem pewien, jak go pan pierwszy raz zobaczył. Więc to znaczy, że ludzie faktycznie stąd pochodzą, z Ameryki, i facecik w mojej jaskini może być prapradziadkiem nas wszystkich. Może to jego dzieciaki i wnusie przeszły przez te cieśniny do Azji i po drodze zrobiły ludzkość. Może raj wcale nie był tam, gdzie wszyscy myślą? Może był w Bakersfieid albo Fresno. Ale sensacja!

   — Pan wyciąga zbyt pochopne wnioski — powiedział spokojnie Brandon. — Kiedy będziemy mieli możność zbadania zna...

   — Nie będzie żadnego badania! — oświadczył McAfee.

   Brandon rzucił mu piorunujące spojrzenie.

   — Ten facecik był dotąd w mojej jaskini i tam zostanie! — krzyczał McAfee. — Nikt nie będzie go stamtąd wyciągał, kroił i oglądał pod mikroskopem. I jeśli się panu wydaje, że kolejki do Disneylandu są długie, niech pan tylko poczeka, to pan zobaczy, ile ludzi stanie w kolejce, żeby spojrzeć na prawdziwego jaskiniowca!

   — Zamierza pan wystawić znalezisko na pokaz?! — zawołał Brandon. — Ależ nie wolno panu tego robić! Nie jesteśmy pewni wieku kości ani...

   — Kości są wystarczająco stare — powiedział McAfee. — To początek cywilizacji, ot, co tu mamy, i każdego to zainteresuje!

   — Ty nieokrzesany ignorancie! — krzyknął Brandon. — Nie masz pojęcia, o czym mówisz!

   — Mówię o tym, co może być pierwszym człowiekiem — McAfee patrzył wprost w kamerę. — Dlatego przyszłem na tę audycję. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że wszystko przygotuję raz-dwa i otworzę moją jaskinię dla zwiedzających. Będzie jak w tych innych wspaniałych miejscach w Kalifornii i...

   — Ty debilu! — wrzasnął Brandon i zerwał się z krzesła.

   Nastąpiło szybkie zbliżenie, tak że kamera objęła jedynie Boba Engela.

   Słychać było krzyki i odgłosy bójki niewidocznej na ekranie. Bob Engel powiedział spiesznie:

   — Na tym kończymy tę ekscytującą część naszego programu. Nasz czas się skończył, Bogu dzięki. Nie odchodźcie od telewizorów. Firma “Niekurz” ma dla was ważną wiadomość o swym produkcie do czyszczenia mebli, a następnie powrócimy...

   Pete wyłączył telewizor.

   — Uff! Rzecz wymknęła się spod kontroli. Brandon wyglądał, jakby zamierzał znokautować faceta.

   — Mnie również się nie podobał ten McAfee — powiedział Jupe. — Jeśli nie pozwoli Brandonowi zabrać kości...

   — Czy może to zrobić? — wtrącił Bob.

   — Chyba tak, skoro jaskinia jest na terenie jego posiadłości. Co za irytująca sytuacja dla archeologa: znaleźć coś tak pasjonującego i nie móc tego zbadać! Prawdopodobnie między nimi dwoma od dawna panowała niezgoda, skoro McAfee pobiegł po broń, jak tylko zobaczył Brandona koło jaskini. Fatalna sytuacja! Z Brandona też złośnik. W takim wypadku może nawet dojść do... do...

   — Rozlewu krwi? — zapytał Pete.

   — Tak. Tak to się może skończyć. Rozlewem krwi!

  

 

  

   Rozdział 3

   Nieoczekiwane spotkanie

  

  

   Po pierwszym burzliwym wywiadzie James Brandon nie pojawił się więcej w telewizji. Natomiast Newta McAfeego było pełno w rozmaitych audycjach i gdy wiosna przeszła w lato, dawał wywiady każdemu reporterowi, który tylko zdołał spokojnie go słuchać. Do połowy lipca większość mieszkańców południowej Kalifornii wiedziała o jego jaskini i jego jaskiniowcu. Następnie zaczęły się ukazywać reklamy. Jaskinia miała zostać otwarta dla publiczności w połowie sierpnia.

   Akurat w porę, w ostatnim tygodniu lipca Jupiter zgadał się ze swoim sąsiadem Lesem Wolfem.

   Wolf miał firmę instalującą piece kuchenne i maszyny do mycia naczyń w restauracjach i hotelach. Mieszkał w dużym, drewnianym domu na ulicy, przy której znajdował się skład złomu Jonesa. Tego lipcowego dnia Jupe przejeżdżał na rowerze obok domu Wolfa, gdy zobaczył sąsiada, który starał się wywabić kota spod żywopłotu. Jupe zatrzymał się, żeby mu pomóc. Podszedł z jednej strony do żywopłotu i tupnął nogą, a mały kotek czmychnął w drugą stronę, prosto w ręce pana Wolfa.

   — No, nareszcie — pan Wolf uśmiechnął się do Jupe'a. — Dzięki, chłopcze. Żona by mi nigdy nie wybaczyła, gdyby kot uciekł i coś mu się stało.

   Odszedł z kotkiem w ramionach w stronę domu, ale zatrzymał się nagle.

   — Słuchaj — zwrócił się do Jupitera — znasz to małe miasto, gdzie znaleziono jaskiniowca? W tym tygodniu zakładam w tamtejszej restauracji nową kuchnię. Twoja ciocia mówiła mojej żonie, że śledzisz w prasie historię tego jaskiniowca.

   — No pewnie! — ożywił się Jupe. — Jaskiniowiec będzie wystawiony na pokaz w tę sobotę. Czy jedzie pan do Citrus Grove ciężarówką? Może przydałby się panu pomocnik?

   — Jesteś za młody i nie mogę cię zatrudnić. Ale jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby jechać z ładunkiem na platformie ciężarówki...

   — Oczywiście, że nie! — powiedział szybko Jupe. — Czy moi przyjaciele, Bob i Pete, mogą też pojechać?

   — Pewnie. Tylko musicie, chłopcy, znaleźć sobie jakieś miejsce, gdzie się zatrzymacie. Ta praca zajmie mi około trzech dni i właściciele restauracji mnie przenocują. Mają jeszcze pokój dla Hala, ale dla nikogo więcej.

   — Nie szkodzi. Możemy zabrać śpiwory i nocować pod gołym niebem.

   Jupe pospieszył do domu, żeby zatelefonować do przyjaciół i uzyskać zgodę wujostwa na wyprawę. W piątek rano, gdy ciężarówka Lesa Wolfa wyjeżdżała z Rocky Beach, na platformie siedzieli Jupe, Pete i Bob.

   Przez prawie dwie godziny pan Wolf jechał na południe, po czym skręcił z głównej szosy na wschód, w stronę wzgórz. Droga wiła się, padała w dół, to znów pięła się w górę. Po obu jej stronach rozpościerały się gaje pomarańczowe, pola, drzewa i rozległe łąki, na których pasło się bydło.

   Po upływie pół godziny ciężarówka zwolniła, wjeżdżając do miasta o nazwie Centerdale, a potem jechała znów wśród drzew, gajów i pastwisk. Wreszcie pojawiła się tablica: “Wjeżdżacie do Citrus Grove. Bezwzględnie przestrzegajcie ograniczenia szybkości”.

   Citrus Grove nie było wiele większe od wsi. Chłopcy zobaczyli supermarket, dwie stacje benzynowe i malutki motel o nazwie “Wiązy”. Minęli miejski basen kąpielowy i opuszczoną stację kolejową, brudną i odpychającą. W centrum miasteczka ulica obrzeżona była z jednej strony małym parkiem, z drugiej rzędem wąskich budynków. Mieścił się tam bank, sklep z narzędziami, apteka i biblioteka publiczna. Mimo że miasto było tak małe, wszędzie kotłowały się tłumy ludzi. Na motelu migał neon, głoszący, że “Brak pokoi”, a przed kawiarnią “Próżniak” stała kolejka czekających na wolny stolik.

   — Cały ten rozgłos nadany jaskiniowcowi rzeczywiście przyciągnął tu tłumy turystów — powiedział Bob.

   Jupe roześmiał się na widok oblężonego stoiska z hamburgerami, oferującego kotlety z dinozaura.

   — Jaskiniowiec nadaje wszystkiemu ton — powiedział.

   Les Wolf skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się. Wychylił się z szoferki i zawołał do chłopców:

   — Restauracja “Szczęśliwy myśliwy” znajduje się około dwu kilometrów dalej na tej ulicy. Telefonowałem wczoraj do właściciela, powiedział mi, że pole kempingowe koło miasta jest pełne. Radził, żeby pójść do Newta McAfeego, do szarego drewnianego domu na końcu ulicy Głównej. On znajduje ludziom miejsca noclegowe.

   — Chyba nie ten facet z telewizji! — wykrzyknął Pete.

   — Obawiam się, że ten — powiedział Jupe.

   Chłopcy wygramolili się z ciężarówki.

   — Skontaktujcie się ze mną w poniedziałek w “Szczęśliwym myśliwym” — powiedział Wolf i odjechał.

   Dom Newta McAfeego prezentował się na pierwszy rzut oka wcale sympatycznie. Od frontu miał szeroki ganek i mały trawnik. Lecz gdy chłopcy podeszli bliżej, zobaczyli, że dom pilnie wymaga odmalowania, a firanki w oknach są szare i obwisłe. W niektórych okiennicach brakowało listew, trawnik był zarośnięty chwastami.

  — Wygląda nęd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin