02 Tylko mi nie wierz - Ally Carter.doc

(393 KB) Pobierz

Ally Carter

Tylko mi nie wierz

Dziewczyny z Akademii Gallagher 02

 

Rozdział 1

Po prostu bądź sobą - powiedziała mama, jakby to było takie proste. A nie jest. Nigdy. Zwłaszcza kiedy masz piętnaście lat i nie wiesz, w jakim języku każą ci rozmawiać podczas obiadu albo jakim nazwiskiem trzeba będzie się posługiwać przy następnym dodatkowo punktowanym zadaniu. I szczególnie kiedy nosisz ksywkę Kameleon. A oprócz tego chodzisz do szkoły dla szpiegów. Oczywiście skoro to czytasz, pewnie masz co najmniej czwarty stopień wtajemniczenia i wiesz wszystko o Akademii Gallagher dla Wyjątkowych Dziewcząt - tak naprawdę to wcale nie jest szkoła z internatem dla bogatych dziewczyn i chociaż mieszkamy w eleganckiej rezydencji z wypielęgnowanymi trawnikami nie jesteśmy snobkami. Jesteśmy szpiegami. Ale wydawało się, że tego styczniowego dnia nawet moja mama... nawet moja dyrektorka... zapomniała, że jeśli od małego uczysz się czternastu obcych języków i sztuczek, które pozwolą ci zmienić wygląd wyłącznie za pomocą cążków do paznokci i pasty do butów, wtedy bycie sobą robi się trudne. Zapomniała, że nam, dziewczętom z Gallagher, znacznie lepiej wychodzi bycie kimś innym.

(Na dowód tego mamy fałszywe dokumenty).

Mama objęła mnie ramieniem.

- Będzie dobrze, malutka - szepnęła, prowadząc mnie przez tłum klientów stłoczonych w galerii handlowej Pentagon City Mail. Kamery sklepowe śledziły każdy nasz ruch, ale mimo to mama powiedziała: - Wszystko w porządku. Taki jest protokół. To normalne.

Ale od dnia, kiedy w wieku czterech lat przypadkiem złamałam kod Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, który mój tata przywiózł z misji w Singapurze, stało się jasne, że określenie „normalny” pewnie nigdy nie będzie mnie dotyczyć. Ostatecznie normalne dziewczyny uwielbiają chodzić do galerii z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi, które dostawały na Gwiazdkę. Normalne dziewczyny nie dostają wezwania do stolicy ostatniego dnia ferii zimowych. Normalne dziewczyny nie dziwią się, kiedy ich mama bierze z półki sklepowej parę dżinsów i mówi do sprzedawczyni:

- Przepraszam, moja córka chciałaby to przymierzyć.

Z pewnością nie czułam się normalnie, kiedy ekspedientka zajrzała mi w oczy w poszukiwaniu jakichś ukrytych wskazówek.

- Mierzyły już panie kiedyś spodnie z Mediolanu? Podobno modele europejskie świetnie leżą. Mama pomacała cienki dżins:

- Tak, miałam kiedyś takie spodnie, ale zniszczyły się w praniu.

Ekspedientka wskazała ręką wąski korytarzyk. Na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech.

- Kabina numer siedem jest chyba wolna. - Już miała odejść, ale odwróciła się do mnie i szepnęła: - Powodzenia.

A ja doskonale wiedziałam, że powodzenie mi się przyda.

Ruszyłyśmy korytarzykiem, i w przebieralni mama zamknęła za nami drzwi. Nasze spojrzenia spotkały się w lustrze, a mama spytała:

- Gotowa? Zrobiłam wtedy to, w czym dziewczęta z Gallagher są najlepsze - skłamałam.

- Jasne.

Przycisnęłyśmy dłonie do chłodnej, gładkiej powierzchni lustra i poczułyśmy, jak szkło ogrzewa się pod naszym dotykiem.

- Dasz sobie świetnie radę - powiedziała mama, jakby bycie sobą wcale nie było takie trudne i okropne. Jakbym całe życie nie chciała być nią. Nagle ziemia pod nami zaczęła drżeć.

Ściany podjechały do góry, a podłoga się zapadła. Oślepiły mnie jaskrawe światła. Niepewnie poszukałam ręki mamy.

- To tylko skaner - uspokoiła mnie, a winda zjeżdżała coraz niżej pod ziemię. W twarz uderzyło mnie gorące powietrze, jakby ktoś włączył największą na świecie suszarkę do włosów.

- Czujniki skażenia mikrobiologicznego - wyjaśniła mama, kiedy gładko i szybko sunęłyśmy w dół.

Wydawało się, że czas stanął w miejscu, ale liczyłam uciekające sekundy. Minuta. Dwie...

- Już prawie jesteśmy - powiedziała mama. Minęłyśmy wąską wiązkę laserową, która zeskanowała nasze siatkówki. Chwilę później zapulsowało jasnopomarańczowe światło i poczułam, że winda hamuje. Drzwi się rozsunęły. A mi opadła szczęka.

Podłoga w olbrzymim pomieszczeniu była wyłożona kaflami z czarnego granitu i białego marmuru. Wyglądała jak gigantyczna szachownica. Bliźniacze schody wznosiły się po obu stronach potężnej sali i wiły jakieś dziesięć metrów w górę na drugie piętro, obramowując granitową ścianę, na której umieszczono srebrne godło CIA i motto, które znałam na pamięć:

„I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”.

Zrobiłam krok naprzód i zobaczyłam, że wzdłuż ściany, która zakręca za nami łukiem, ciągną się windy - całe mnóstwo. Litery ze stali nierdzewnej nad windą, z której właśnie wyszłyśmy, ułożyły się w słowa: „Odzież damska, galeria”. Na prawo nad kolejną windą był napis: „Toaleta męska, stacja metra Roslyn”.

Na ekranie nad windą wyświetliły się nasze nazwiska. „Rachel Morgan, Departament Szkolenia Tajnych Agentów”. Zerknęłam na mamę, a tymczasem pojawił się nowy napis: „Cameron Morgan, gość”.

Rozległ się głośny dzwonek i z windy oznaczonej „Konfesjonał w kościele Świętego Sebastiana” wyszedł „David Duncan, Wydział Likwidacji Cech Charakterystycznych”. Poczułam się zupełnie odjazdowo, ale nie myślałam: „O Boże, jestem w supertajnej bazie lepiej zabezpieczonej niż Biały Dom”. Nie, miałam raczej wrażenie: To najbardziej odlotowa rzecz, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła, bo mimo trzyipółletniego szkolenia na chwilę zapomniałam, dlaczego tu jesteśmy.

- Chodź, skarbie - powiedziała mama, biorąc mnie za rękę i ciągnąc przez atrium, w którym różni ludzie wchodzili po kręconych schodach na górę. Czytali gazety lub rozmawiali pijąc kawę. Wyglądało to prawie... normalnie. Ale wtedy mama podeszła do strażnika, któremu brakowało połowy nosa i jednego ucha, a ja pomyślałam sobie, że dla dziewczyny z Gallagher normalność staje się pojęciem całkowicie względnym.

- Witam panie - odezwał się strażnik. - Proszę położyć tu dłonie. - Wskazał gładki blat przed sobą, a kiedy tylko dotknęłyśmy jego powierzchni, poczułam ciepło skanera, który zapamiętywał odcisk mojej dłoni. Zaszumiała drukarka, a strażnik pochylił się i podał nam dwa identyfikatory.

- Rachel Morgan - powiedział, patrząc na mamę tak, jakby dopiero ją zauważył. - Witamy ponownie! A to musi być mała... - Zmrużył oczy, usiłując odczytać nazwisko z trzymanego w ręce identyfikatora.

- To moja córka, Cameron.

- Naturalnie! Łudzące podobieństwo. - Wyglądało na to, że nie tylko z nosem przydarzyło mu się coś strasznego. Jego wzrok najwyraźniej też szwankował, bo chociaż Rachel Morgan uchodziła za piękność, mnie zwykle uważano za nijaką. - Przypnij to, młoda damo - polecił strażnik i wręczył mi identyfikator. - I nie zgub - umieszczono w nim chip namierzający i pół miligrama C - 4. Jeśli spróbujesz go zdjąć albo wejść gdzieś bez upoważnienia, wybuchnie. - Wpatrywał się we mnie. - A ty zginiesz.

Przełknęłam ślinę i nagle zrozumiałam, dlaczego w rodzinie Morganów nie było nigdy mowy o tym, żeby zabierać dziecko do pracy.

- Okej - mruknęłam i wzięłam ostrożnie identyfikator. Wtedy mężczyzna plasnął ręką w kontuar, a ja - chociaż miałam za sobą szpiegowskie szkolenie - podskoczyłam.

- Ha! - Strażnik roześmiał się gwałtownie i nachylił do mamy. - W moich czasach Akademia Gallagher nie uczyła takiej łatwowierności, Rachel - zadrwił, a potem mrugnął do mnie. - Szpiegowski żarcik.

Jego „żarcik” nie wydawał mi się specjalnie zabawny, ale mama uśmiechnęła się i znów wzięła mnie za rękę.

- Chodź, malutka, lepiej żebyś się nie spóźniła. Poprowadziła mnie słonecznym korytarzem. Naprawdę trudno było uwierzyć, że znajdowałyśmy się pod ziemią. Jasne, chłodne światło zalewało szare ściany i przypomniało mi podpoziom pierwszy w szkole... który przypomniał mi zajęcia z tajnych misji... które przypomniały mi egzaminy końcowe... które przypomniały mi... Josha. Minęłyśmy Biuro Walki z Partyzantką, ale nie zwolniłyśmy. Spod Departamentu Utajniania i Przykrywek pomachały do mojej mamy dwie kobiety, ale nie zatrzymałyśmy się, żeby z nimi pogadać.

Poszłyśmy szybciej w głąb siedziby tajnych służb, aż wreszcie korytarz rozgałęził się i mogłyśmy skręcić albo w lewo, do Departamentu Sabotażu i Pozornie Przypadkowych Eksplozji, albo w prawo, do Biura Szkolenia Tajnych Agentów i Wywiadu. I mimo tabliczki z napisem „Skafandry ognioodporne obowiązkowe”, stojącej po lewej stronie, znacznie bardziej wolałam pójść właśnie tam. Albo po prostu wrócić do galerii. Wolałam iść gdziekolwiek, byle nie tam, gdzie musiałam iść. Bo chociaż mówią, że prawda cię wyzwoli, nie oznacza to wcale, że nie będzie bolesna.

- Nazywam się Cammie.

- Nie, jak brzmi twoje pełne imię i nazwisko? - zapytał mężczyzna przed wariografem, jakbym nie miała (ponoć niewybuchowego) identyfikatora. Przypomniałam sobie o radach mojej matki i odetchnęłam głęboko.

- Cameron Ann Morgan.

Pokój był pusty, jeśli nie liczyć stołu ze stali nierdzewnej, dwóch krzeseł i lustra weneckiego. Pewnie nie byłam pierwszą dziewczyną z Gallagher, która znalazła się w tym sterylnym pomieszczeniu - ostatecznie przesłuchania to element tajnych misji. Mimo to ciągle wierciłam się na twardym, metalowym krześle - może dlatego, że było mi zimno albo byłam zestresowana, a może dlatego, że odczuwałam pewien dyskomfort bielizny. (Zapamiętać: zbadać związek między przesłuchaniem a majtkami uwierającymi w tyłek. Coś w tym musi być!) Facet w drucianych okularach wyglądał na pracusia i był zbyt zajęty kręceniem gałkami, wciskaniem przycisków i badaniem prawdziwości moich słów, by obchodziło go to, że nie mogę usiedzieć spokojnie.

- Wie pan, że w Akademii Gallagher o przesłuchaniach uczymy się dopiero w przedostatniej klasie, prawda? - powiedziałam, ale mężczyzna mruknął tylko:

- Mhm.

- A ja jestem w drugiej, więc nie powinien się pan martwić, że wyniki będą kiepskie. Nie jestem odporna na pańskie metody interrogacyjne. - Na razie.

- Dobrze wiedzieć - mruknął, ale cały czas wpatrywał się w monitory.

- Wiem, że to standardowa procedura, więc... niech pan po prostu pyta. - Gadałam jak najęta, ale nie mogłam przestać. - Naprawdę - dodałam. - Jeśli chce pan coś wiedzieć, niech pan...

- Czy chodzisz do Akademii Gallagher dla Wyjątkowych Dziewcząt? Z bliżej nieznanych mi przyczyn odpowiedziałam:

- Eee... tak? - Jakby to było podchwytliwe pytanie.

- Czy brałaś udział w zajęciach z tajnych misji?

- Tak - potwierdziłam i poczułam, że wraca mi pewność siebie, a może to dzięki przeszkoleniu.

- Czy podczas zajęć z tajnych misji byłaś w mieście Roseville w stanie Wirginia? Nawet w tym sterylnym pomieszczeniu głęboko pod Waszyngtonem niemal poczułam ubiegłoroczny gorący, parny wrześniowy wieczór. Niemal słyszałam grający wtedy zespół i czułam zapach kukurydzianych hot dogów. Zaburczało mi w brzuchu.

- Tak.

Gość od wariografu zapisał coś, a potem przyjrzał się otaczającym go monitorom.

- Czy to wtedy po raz pierwszy zauważyłaś obiekt? Mała uwaga na temat bycia zakochanym szpiegiem:

twój chłopak nie ma własnego imienia. Ludzie pokroju tego faceta nigdy nie będą mówić na niego Josh. Dla nich zawsze pozostanie obiektem, przedmiotem śledztwa. Pozbawiają go imienia, żeby mi go odebrać, a przynajmniej to, co mi po nim zostało. Odpowiedziałam więc: „Tak”, powstrzymując drżenie głosu.

- Czy wykorzystałaś swoją specjalistyczną wiedzę, żeby nawiązać relację z obiektem?

- Rany, skoro przedstawia to pan w ten sposób...

- Tak czy nie, panno...

- Tak!

Chciałabym jednak zauważyć, że w rzeczywistości nie wygląda to wcale tak źle. Nie trzeba na przykład nakazu rewizji, żeby przeszukać czyjś kubeł na śmieci. Poważnie. To naprawdę uczciwa strategia, jeśli stosujesz ją w umiarze - sami się przekonajcie.

Ale coś mi mówiło, że Biuro Szkolenia Tajnych Agentów i Wywiadu było mniej zainteresowane akcją z kubłem na śmieci niż tym, co wydarzyło się potem. Byłam więc przygotowana na następne pytanie:

- Czy obiekt śledził cię podczas egzaminu końcowego z tajnych misji? Przypomniało mi się, jak Josh zjawił się w opuszczonym magazynie na egzaminie końcowym, usiadł za kierownicą wózka widłowego i staranował ścianę, bo chciał mnie „uratować”, więc przełknęłam ślinę i odpowiedziałam:

- Tak.

- Czy obiektowi podano herbatę modyfikującą pamięć, żeby wymazać wspomnienia wydarzeń tamtego wieczoru?

Kiedy o tym mówił, wydawało się to takie proste, takie czarno - białe. Jasne, mama podała Joshowi herbatę, która wymazywała wspomnienia, kasowała kilka godzin życia i pozwalała zacząć z czystym kontem. Ale czyste konto to rzadkość - szczególnie w życiu szpiega - więc nie mogłam po raz tysięczny zastanawiać się, co Josh zapamiętał z tamtej nocy, co zapamiętał o mnie. Odpuściłam sobie pytania, na które może nigdy nie poznam odpowiedzi, bo wiedziałam, że nic nie jest czarno - białe - całe moje życie jest z definicji szarawe. Pokiwałam głową, a potem mruknęłam:

- Tak. - Czy mi się to podobało, czy nie, wiedziałam, że muszę powiedzieć to na głos. Facet zanotował coś jeszcze i nacisnął kilka klawiszy.

- Czy teraz jesteś w jakikolwiek sposób związana z obiektem?

- Nie - rzuciłam, bo wiedziałam, że to akurat jest prawda. W czasie ferii nie widziałam się z Joshem, nie rozmawiałam z nim ani nawet nie włamałam się do jego skrzynki pocztowej, co biorąc pod uwagę okoliczności, wyszło mi raczej na dobre. (Poza tym ostatnie dwa tygodnie spędziłam w Nebrasce u dziadków, a oni mają modem i łączenie z Internetem trwa całą wieczność!)

Mężczyzna w drucianych okularach podniósł wzrok znad ekranu i spojrzał mi prosto w oczy.

- Czy zamierzasz odnowić kontakt z obiektem, mimo przepisów surowo zakazujących tego typu relacji?

No i proszę: oto pytanie, nad którym zastanawiałam się od tygodni.

No i proszę: oto ja, Cammie Kameleon, dziewczyna z Gallagher, która naraziła na niebezpieczeństwo najbardziej uświęcone siostrzeństwo w historii szpiegostwa. Dla chłopaka.

- Panno Morgan. - Facet stracił cierpliwość. - Czy zamierza pani odnowić kontakt z obiektem?

- Nie - odpowiedziałam cicho.

A potem zerknęłam na ekran, żeby się przekonać, czy mówię prawdę.

Rozdział 2

Jeśli ktoś był kiedykolwiek przesłuchiwany przez CIA, to na pewno doskonale wie, jak się czułam dwie godziny później, siedząc na tylnym siedzeniu limuzyny i obserwując, jak centrum miasta ustępuje przedmieściom, a przedmieścia wsi. Brudne zwały czarnego lodu zamieniły się w połacie bielusieńkiego śniegu, a świat wyglądał czysto i świeżo - jakby był gotowy zacząć od nowa.

Skończyłam z kłamstwami (z wyjątkiem oficjalnych przykrywek, rzecz jasna). I z myszkowaniem (hm... chyba że na potrzeby tajnych misji). Chciałam być normalna! (A przynajmniej na tyle normalna, na ile to w ogóle możliwe w przypadku uczennicy szkoły dla szpiegów). Chciałam być... sobą.

Spojrzałam na mamę i jeszcze raz sobie obiecałam, że już nigdy nie pozwolę, żeby jakiś chłopak stanął pomiędzy mną i moją rodziną albo moimi przyjaciółkami, albo sprawami bezpieczeństwa narodowego. Nagle zdałam sobie sprawę, że odkąd wyjechałyśmy z Waszyngtonu, mama prawie się nie odzywała.

- Dobrze się spisałam, prawda? - zapytałam i niemal bałam się usłyszeć odpowiedź.

- Oczywiście, skarbie. Znakomicie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin