Saratyńska mozaika 01 - Pożeglować do Sarancjum.rtf

(1337 KB) Pobierz

Guy Gavriel Kay

 

Pożeglować Do Sarancjum

 

Tłumaczyła Agnieszka Sylwanowicz


Moim synom, Samuelowi Alexandrowi i Matthew Tylerowi, na których patrzę z miłością... codziennie

 

Wszystko z niczego tworzyć

I uczyć śpiewu gwiazdy poranne.


PODZIĘKOWANIA

 

Choć jasno to wynika z tytułu książki, ale muszę wspomnieć, że inspirację do jej napisania zawdzięczam Williamowi Butlerowi Yeatsowi, którego poetyckie i prozatorskie rozważania nad tajemnicami Bizancjum zaprowadziły mnie do tego miasta i podsunęły kilka głównych motywów oraz dały poczucie, że w takim otoczeniu wyobraźnię można znakomicie pogodzić z historią.

Od dawna jestem przekonany, że aby przedstawić fikcyjną wersję jakiegoś okresu historycznego, najpierw trzeba się jak najwięcej o nim dowiedzieć. Bizancjum zostało doskonale opisane przez własnych, chociaż skłóconych między sobą, historyków. Ich dzieła, a także osobiste kontakty – za pośrednictwem poczty elektronicznej – z wieloma uczonymi oraz ich szczere wsparcie pogłębiły i ukierunkowały moją wiedzę. Mam nadzieję, że nie muszę podkreślać, iż wymienione przeze mnie osoby nie ponoszą najmniejszej odpowiedzialności za błędy czy świadome zmiany poczynione w tym, co zasadniczo stanowi wariację na temat Bizancjum.

Z przyjemnością odnotowuję wielką pomoc, jaką otrzymałem dzięki dziełu Alana Camerona o wyścigach rydwanów i stronnictwach hipodromowych; Rossiego, Nordhagena i L’Orange’a o mozaikach; Lionela Cassona o podróżowaniu w starożytnym świecie; Roberta Browninga, szczególnie o Justynianie i Teodorze; Warrena Treadgolda o wojsku; Davida Talbota Rice’a, Stephena Runcimana, Gervase’a Mathew i Ernsta Kitzingera o bizantyńskim pojmowaniu piękna; oraz ogólniejszym historiom Cyrila Manga, H.W. Haussiga, Marka Whittowa, Averil Cameron i G. Ostrogorskycgo. Dziękuję także za pomoc, jaką uzyskałem, uczestnicząc w ożywionych i inspirująco swarliwych internetowych listach dyskusyjnych poświęconych Bizancjum oraz późnej starożytności. Moje metody badawcze zmieniły się całkowicie.

Na bardziej osobistej płaszczyźnie moim pierwszym i najsurowszym czytelnikiem pozostaje Rex Kay, mapę sporządził dzięki swym wielkim umiejętnościom Martin Springett, a nad tekstami moich czterech książek czuwa Meg Masters, kanadyjska, bardzo przeze mnie ceniona redaktorka. Linda McKnight i Anthea Morton-Saner w Toronto i Londynie wspierają mnie swoją przyjaźnią oraz niezwykłymi umiejętnościami jako agentki literackie; wymagający niekiedy autor docenia te dwie cechy. Moja matka zaszczepiła mi w dzieciństwie zamiłowanie do książek, a potem wiarę, że sam mogę pisać. Nadal to robi. Moja żona natomiast stwarza przestrzeń, w której mogą się pojawić słowa i opowieści. Stwierdzenie, że jestem wdzięczny, jest poważnym niedomówieniem.


... I nie wiedzieliśmy, czy znajdujemy się w niebie czy na ziemi. Nie ma bowiem na ziemi takiego przepychu czy takiego piękna, i nie wiedzieliśmy, jak je opisać. Wiemy jedynie, że tam wśród ludzi mieszka Bóg, a ich obrzędy są wspanialsze od uroczystości innych ludów. Nie możemy bowiem zapomnieć tego piękna.

 

Kronika podróży Włodzimierza. Wielkiego Księcia Kijowskiego, do Konstantynopola


Prolog

 

Nocne burze zdarzały się latem w Sarancjum na tyle często, że wielokrotnie opowiadana historia o tym, jak to cesarz Apiusz odszedł do boga w środku potężnej burzy, kiedy nad Świętym Miastem rozpalały się błyskawice i przetaczały gromy, mogła być wiarygodna. Nawet Perteniusz z Eubulus, zaledwie dwadzieścia lat później, tak właśnie podawał tę historię, dodając upadek posągu cesarza przed spiżowymi wrotami, które prowadziły do pałacu, oraz rozszczepienie dębu rosnącego tuż za murami strzegącymi miasta od strony lądu. Historycy często przedkładają efekt dramatyczny nad prawdę. To słabość tego zawodu.

W rzeczywistości noc, w której Apiusz wydał ostatnie tchnienie w Sali Porfirowej Pałacu Attenińskiego, była w Mieście bezdeszczowa. Wieczorem wyraźnie na północ od Sarancjum, w kierunku uprawnych ziem Trakezji, widziano kilka rozbłysków błyskawic i słyszano grzmoty. Wziąwszy pod uwagę wydarzenia, które wkrótce nastąpiły, ten północny kierunek można by uznać za wystarczający znak.

Cesarz nie miał żyjących synów, a jego trzej siostrzeńcy przed niespełna rokiem dość widowiskowo zawiedli w próbie charakterów, czego konsekwencje ponieśli. Kiedy zatem Apiusz usłyszał – albo i nie – ostatnie w swoim długim życiu słowa, które zostały wypowiedziane przez wewnętrzny głos boga, mówiącego tylko do niego: „Zdejmij koronę, czeka na ciebie władca cesarzy”, w Sarancjum nie było mianowanego cesarza.

Trzej mężczyźni, którzy w tej jeszcze chłodnej godzinie przedświtu weszli do Sali Porfirowej, doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa niestabilnej sytuacji. Eunuch Gezjusz, kanclerz dworu cesarskiego, nabożnie złożył dłonie o długich, szczupłych palcach, po czym ukląkł sztywno, by ucałować nagie stopy zmarłego cesarza. To samo uczynili kolejno Adrastus, przełożony urzędów, który zawiadywał służbami cywilnymi i administracją, oraz Waleriusz, dowódca excubitores gwardii cesarskiej.

– Trzeba zwołać senat – mruknął Gezjusz swoim cichym głosem. – Natychmiast musi rozpocząć posiedzenie.

– Natychmiast – zgodził się Adrastus, wstając i pedantycznie poprawiając kołnierz swojej długiej do kostek tuniki. – A patriarcha musi rozpocząć obrzędy żałobne.

– W Mieście zostanie zachowany porządek – rzekł Waleriusz żołnierskim tonem. – Ja się tym zajmę.

Dwaj pozostali spojrzeli na niego.

– Oczywiście – powiedział łagodnie Adrastus i pogładził się po schludnie utrzymanej brodzie. Zachowanie porządku to główny powód, dla którego Waleriusz pojawił się w tej sali jako jedna z pierwszych osób, które dowiedziały się o tej godnej ubolewania sytuacji. Jego uwagi były... nieco zbyt oczywiste.

Armia znajdowała się wówczas głównie na wschodzie i północy; duża jej część stacjonowała w pobliżu Eubulus na obecnej granicy z Bassanią, a inna, złożona głównie z najemników, broniła otwartych przestrzeni Trakezji przed barbarzyńskimi wypadami Karchitów i Vrachów, którzy ostatnio byli wyjątkowo spokojni. Gdyby senat zwlekał, strateg każdego z tych zgrupowań wojskowych mógłby się stać decydującym czynnikiem – albo cesarzem.

Senat składał się z nieudolnych, roztrzęsionych, przestraszonych ludzi. Obawiano się, że jeśli nie otrzyma wyraźnych wskazówek, będzie opóźniał swe działanie. Trzej urzędnicy znajdujący się w jednej sali ze zmarłym wiedzieli o tym bardzo dobrze.

– Polecę, by zawiadomiono wysoko postawione rodziny – odezwał się spokojnie Gezjusz. – Ich członkowie będą chcieli złożyć wyrazy szacunku.

– Naturalnie – odparł Adrastus. – Szczególnie Daleinoi. Jeśli się nie mylę, Flawiusz Daleinus powrócił do Miasta zaledwie dwa dni temu.

Eunuch był zbyt doświadczonym człowiekiem, by się zaczerwienić. Waleriusz odwrócił się już ku drzwiom.

– Postępuj ze szlachetnie urodzonymi tak, jak uważasz za stosowne – rzucił przez ramię. – W Mieście jest jednak pięćset tysięcy ludzi, którzy na wieść o śmierci cesarza poczują strach przed gniewem świętego Dżada, który może zstąpić na cesarstwo pozbawione przywódcy. Zajmę się nimi. Zawiadomię prefekta miejskiego, by przygotował swoich ludzi. Cieszcie się, że w nocy nie było burzy z piorunami.

Wyszedł z sali, energicznie stąpając po mozaikach zdobiących posadzkę i nie garbiąc szerokich ramion, mimo swoich sześćdziesięciu lat. Pozostali dwaj spojrzeli po sobie. Adrastus pierwszy odwrócił wzrok, by spojrzeć na zmarłego, który leżał we wspaniałym łożu, i na, wysadzanego klejnotami ptaka, siedzącego na srebrnej gałęzi obok owego łoża. Wokół panowała cisza.

Po wyjściu z Pałacu Attenińskiego Waleriusz zatrzymał się w ogrodach cesarskich tylko po to, by splunąć w krzaki, i wtedy zorientował się, że do inwokacji o wschodzie słońca jest jeszcze trochę czasu. Nad wodą unosił się biały księżyc. Wiatr wiał z zachodu; Waleriusz słyszał szum morza, a wśród woni letnich kwiatów i cedrów wyczuwał zapach soli niesiony bryzą.

Oddalił się od wody oświetlonej późnymi gwiazdami, minął plątaninę pałaców i budynków służb cywilnych, trzy kapliczki, budynek i warsztaty Cesarskiej Gildii Jedwabniczej, boiska, warsztaty złotników oraz absurdalnie ozdobne Łaźnie Marizjana i skierował się ku koszarom excubitores, leżącym w pobliżu spiżowych wrót, które prowadziły do Miasta.

Na zewnątrz czekał młody Leontes. Waleriusz wydał mu dokładne polecenia, starannie zapamiętane jakiś czas temu, w oczekiwaniu na ten dzień.

Jego prefekt wrócił do koszar i chwilę później Waleriusz usłyszał, że excubitores – jego ludzie przez ostatnie dziesięć lat – szykują się do działania. Zaczerpnął głęboko tchu, czując, jak bardzo bije mu serce, i wiedząc, jak wielkie znaczenie ma ukrycie jakiegokolwiek podniecenia. Przypomniał sobie, iż ma wysłać do Petrusa, który mieszkał poza pałacem cesarskim, wiadomość, że święty cesarz Dżada Apiusz nie żyje, że rozpoczęła się wielka gra. W milczeniu podziękował bogu, że jego własny siostrzeniec jest zdecydowanie lepszym człowiekiem niż trzej siostrzeńcy Apiusza.

Zobaczył, jak Leontes i excubitores wychodzą z koszar w cienie przedświtu. Twarz miał po żołniersku obojętną.

 

Miał to być dzień wyścigów na hipodromie, a Astorgus od Błękitnych wygrał ostatnie cztery wyścigi podczas poprzednich zawodów. Producent sandałów Focjusz założył się o pieniądze, na przegranie których nie było go stać, że główny woźnica Błękitnych wygra dzisiaj pierwsze trzy wyścigi, co da szczęśliwą siódemkę z rzędu. Poprzedniej nocy Focjuszowi przyśniła się dwunastka, a wyścigi kwadryg oznaczały, że Astorgus będzie powoził dwunastoma końmi; jeśli dodać jedynkę i dwójkę, tworzącą tę dwunastkę... znów otrzyma się trójkę! Gdyby wczorajszego popołudnia Focjusz nie zobaczył ducha na dachu kolumnady stojącej naprzeciwko jego warsztatu, byłby zupełnie spokojny o swój zakład.

Zostawił żonę i syna śpiących w mieszkaniu nad warsztatem i ostrożnie – wiedział, że ulice Miasta są nocą niebezpieczne – zmierzał do hipodromu. Do wschodu słońca było jeszcze daleko; biały, ubywający księżyc wisiał na zachodzie nad morzem, unosząc się nad wieżami i kopułami kompleksu cesarskiego. Focjusz nie mógł sobie pozwolić na opłacanie za każdym razem miejsca siedzącego, nie mówiąc już o miejscu w zacienionej części trybun. W dniu wyścigu mieszkańcom miasta rozdawano tylko dziesięć tysięcy darmowych miejsc. Ci, którzy nie mogli kupować, czekali.

Kiedy Focjusz przybył pod majaczącą w mroku bryłę hipodromu, na otwartym placu znajdowały się już trzy czy cztery tysiące widzów. Sam pobyt w tym miejscu przyprawiał go o dreszcz emocji, odpędzający resztki senności. Pośpiesznie zdjął swoją zwykłą, brązową tunikę i przebrał się w wyjętą z worka błękitną. Dzięki ciemności nikogo nie zgorszył. Dołączył do grupki podobnie ubranych osób. W tym jednym uległ żonie po pobiciu przez Zielonych dwa lata temu podczas szczególnie gwałtownego sezonu letniego: dopóki nie znalazł się w stosunkowo bezpiecznym towarzystwie innych Błękitnych, nosił strój nie rzucający się w oczy. Przywitał się z paroma współstronnikami, których znał po imieniu, sam radośnie powitany. Ktoś podał mu kubek taniego wina; Focjusz upił łyk i podał kubek dalej.

Obok przeszedł doradca wyścigowy sprzedający listę dzisiejszych wyścigów i swoje przewidywania. Focjusz nie umiał czytać, więc nie dał się skusić, ale widział, jak inni płacą kilka miedziaków za kartę. Na środku Forum Hipodromu zajął miejsce półnagi i śmierdzący święty błazen, który już pouczał tłum o złu płynącym z wyścigów. Miał donośny głos i dostarczał pewnej rozrywki... jeśli nie stało się pod wiatr. Uliczni handlarze zaczęli sprzedawać figi, kandaryjskie melony i pieczoną jagnięcinę. Focjusz spakował sobie klinek sera i część chleba z poprzedniego dnia. Ale i tak był zbyt podekscytowany, by odczuwać głód.

Nieopodal, w pobliżu własnego wejścia, zebrała się podobna grupka Zielonych. Focjusz nie dostrzegał wśród nich Pappia, dmuchacza szkła, ale wiedział, że tam będzie. To z nim się założył. Z nadchodzącym świtem Focjusz jak zwykle zaczął się zastanawiać, czy nie postąpił lekkomyślnie. Ten duch, którego widział w biały dzień...

Noc była, jak na lato, łagodna, z lekką bryzą. Później, kiedy zaczną się wyścigi, zrobi się bardzo gorąco. Podczas południowej przerwy łaźnie publiczne oraz gospody będą zatłoczone.

Focjusz, wciąż rozmyślając o swoim zakładzie, zastanawiał się, czy nie powinien po drodze zatrzymać się przy cmentarzu z tabliczką rzucającą klątwę na głównego woźnicę Zielonych, Skorcjusza. To właśnie ten chłopak miał największe szanse stanąć dzisiaj – czy też wjechać – między Astorgiem i jego siedmioma kolejnymi zwycięstwami. Ostatnim razem spadł z rydwanu w środku serii i stłukł sobie ramię, więc nie powoził, kiedy Astorgus wygrał tę wspaniałą czwórkę pod koniec dnia.

Focjusz czuł się urażony, że ciemnoskóry, ledwie brodaty parweniusz z pustyń Ammuzu – czy skądkolwiek pochodził – może stanowić takie zagrożenie dla jego ukochanego Astorga. Pomyślał ze smutkiem, że jednak powinien był kupić tę tabliczkę z klątwą. Przed dwoma dniami terminator w gildii lnianej zginął od ciosu nożem w tawernie i zaraz został pochowany: wspaniała okazja dla właścicieli tabliczek do prośby o wstawiennictwo u grobu osoby, która zginęła gwałtowną śmiercią. Wszyscy wiedzieli, że dzięki temu zapisane klątwy nabierają większego znaczenia. Focjusz uznał, że jeśli Astorgus dzisiaj przegra, to wyłącznie przez niego. Nie miał pojęcia, jak wtedy zapłaci Pappiowi. Wolał o tym nie myśleć. I o reakcji żony.

– Niech żyją Błękitni! – zawołał nagle. Kilkunastu mężczyzn stojących wokół niego podjęło okrzyk.

– Niech żyją Błękitni sami ze sobą! – Zza przejścia nadeszła przewidziana odpowiedź.

– Gdyby tylko jacyś Zieloni mieli jaja! – odwrzasnął mężczyzna stojący obok Focjusza. Focjusz roześmiał się. Biały księżyc już się schował za pałacami cesarskimi. Wstawał świt, na wschodzie po swojej ciemnej podróży pod światem wjeżdżał rydwanem na niebo Dżad.

A potem rydwany śmiertelników ruszą w imię wspaniałego boga i będą się ścigać przez cały letni dzień w świętym mieście Sarancjum. I, jeśli Dżad pozwoli. Błękitni zatryumfują nad śmierdzącymi Zielonymi, którzy, jak wszyscy wiedzieli, nie są lepsi od barbarzyńców, pogańskich Bassanidów czy nawet Kindathów.

– Patrzcie – odezwał się ktoś ostro i pokazał ręką.

Focjusz odwrócił się. Usłyszał kroki, zanim jeszcze zobaczył żołnierzy – cienie wyłaniające się z cieni – maszerujących przez Spiżowe Wrota u zachodniego krańca placu.

Na Forum Hipodromu weszli z kompleksu cesarskiego excubitores, całe ich setki, uzbrojone i odziane w zbroje pod złocisto-czerwonymi tunikami. O tej porze było to na tyle niezwykłe, że aż przerażające. W minionym roku dwakroć miały miejsce drobne zamieszki, kiedy to co bardziej zacietrzewieni zwolennicy obu kolorów wszczęli bijatykę. Pojawiły się wtedy noże i kije i w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin