Wszystkim, których kochałem.rtf

(884 KB) Pobierz
MARTIN GRAY

MARTIN GRAY

WSZYSTKIM, KTÓRYCH KOCHAŁEM

(PRZEŁOŻYŁA JULIA MATUSZEWSKA)

PRZEDMOWA

I rzeki Jehowa do Szatana: „Rób z nim, co ci się podoba, tylko zachowaj go przy życiu”. Wtedy Szatan wysunął się naprzód i ugodził Hioba.

Martin Gray zdecydował się opowiedzieć swoje życie. Posta­nowił zrobić to dla swojej rodziny, która zginęła, dla samego siebie, dla swojej fundacji; chciał mówić, chciał, aby wiedzia­no. Gdy spotkałem go po raz pierwszy, powiedział, iż pragnie, by ta książka była pomnikiem jego rodziny i wszystkich jego bliskich, zarówno tych z getta, jak i z Tanneron.

Miałem już w swoim dorobku kilka książek, umiem opero­wać słowami, znałem historię tamtego okresu, przystąpiłem więc do pracy.

Obaj czuliśmy się niepewnie. Martin Gray dlatego, że życie nauczyło go ostrożności; krępował się rozmawiać ze mną i nie wiedział, czy da się zobrazować słowami jego walkę i tragedię, wyjaśnić powody, dla których zdecydował się żyć dalej.

Ja sam także się niepokoiłem, gdyż utwór ten miał być dla mnie czymś nowym, skrzyżowaniem historii i ekstremalnego losu ludzkiego. Ale właśnie dlatego chciałem go napisać. Martin Gray przeżył paroksyzm naszych bohaterskich i bar­barzyńskich czasów. Walczył dla swego męczeńskiego, nie­zniszczalnego narodu i, co więcej, dotknęło go okrutne, od­wieczne nieszczęście Hioba.

Przez kilka miesięcy widywaliśmy się codziennie. W Pa­ryżu, w Les Barons, często nocą, gdyż Martin poświęcał wie­le czasu Fundacji Diny Gray. Wypytywałem go, nagrywałem jego słowa, sprawdzałem, wsłuchiwałem się w jego głos i w chwile milczenia. Przekonałem się, ile siły woli i wrażliwo­ści może mieć człowiek. Jego przeżycia były dla mnie mierni­kiem barbarzyństwa i zdziczenia naszego wieku, który wymy­ślił Treblinkę. Czułem ciężar niszczycielskiego losu. Musia­łem skracać. W jego życiu każdy krok stanowił osobną historię. Przedstawiłem tylko najważniejsze; rekonstruowa­łem, konfrontowałem, komponowałem dekoracje, starałem się odtworzyć atmosferę. Użyłem własnych słów, idąc głębo­kimi śladami, jakie zostawiła we mnie historia jego życia. Bo stopniowo wtopiłem się w życie Martina, wszedłem w jego skórę. To banalne określenie nie szkodzi, stałem się nim, chłopakiem z getta, uciekinierem z Treblinki i z Zambrowa, imigrantem poznającym Stany Zjednoczone, człowiekiem ugo­dzonym w samo serce.

Nie pisałem tej książki na zimno, z trzeźwym obiektywi­zmem fachowca; Martin przez całe życie nie uznawał półśrod­ków, i ze mną też nie rozmawiał nigdy półsłówkami. Jego ży­cie jest zobowiązaniem. Starałem się napisać tę książkę tak, jak on żył.

Nie ma w tym mojej zasługi. Łatwo jest manipulować sło­wami, wczuwać się w cudze nieszczęście i radość, łatwo, sie­dząc przy maszynie do pisania, ukazywać wydarzenia, które inni opłacili własną krwią.

Zdecydowałem się na to, aby spróbować wiernie odtworzyć ten głos, dochować wierności ludziom, dla których ta książka została napisana, i przekazać innym wzruszenie oraz lekcję, jaką dało mi poznanie prawdziwego człowieka, który nie dał się złamać.

MAXGALLO

Paryż, lipiec 1971

ZANIM PĘKNIE MI CZASZKA

Żyję. Chwilami nie jest to wcale łatwe. Wczoraj znów odwiedził mnie jakiś dziennikarz. Znam ich już dobrze. Przybierają odpo­wiedni wyraz twarzy, są smutni, ale ciągle zadają pytania, wę­szą wszędzie, nagle otwierają jakieś drzwi, chcą wiedzieć, trage­dia nie stanowi dla nich żadnej bariery, po prostu wykonują swój zawód. Przypominają mi ludzi Pinkerta, „króla nieboszczy­ków”, tych, co ładowali na wózki zwłoki, których poprzedniego wieczoru nie zdążono uprzątnąć z ulic getta: trupy dzieci w łachmanach, z opuchniętymi, czerwonymi nóżkami, mężczyzn, którym przechodnie zrabowali odzież, a potem przykryli papie­rem, małych dziewczynek, którym nikt nie miał odwagi odebrać brudnej szmacianej lalki. Ludzie Pinkerta pracowali w czap­kach nasuniętych na oczy, na prawym rękawie nosili opaski z gwiazdą Dawida. Podnosili zwłoki, układali jedne na drugich, następnie zaprzęgali się do wózków i wieźli trupy na cmentarz, do wspólnego dołu. Pracując gawędzili, byli radzi, gdy które­muś udało się zdobyć kawałek chleba o smaku gipsu. Pogwiz­dywali, czasem rzucali sobie od wózka do wózka jakieś uwagi, a „granatowi” - polscy policjanci, wśród których byli i tacy, co bez wahania zabijali dzieci - spoglądali na nich z oburzeniem. .Żydowskie świntuchy” - mówili na ludzi Pinkerta i prawie bez rewizji przepuszczali skrzypiące wózki, z których sterczały sztywne ramiona rzuconych bezładnie wychudłych ciał.

Wczorajszy dziennikarz zachowywał się jak amator. To wy­ciągał notes, to znów magnetofon; paraliżowało go zakłopota­nie, ledwie ważył się podnieść na mnie wzrok, mówił po ci­chu, chodził na palcach. Wolę zawodowców, oni wiedzą, co to nieszczęście, śmierć, życie. Ten nie wiedział nic i sprawił mi ból. Uśmiechał się nieśmiało pod swym małym czarnym wą­sikiem, a jego milczenie krzyczało mi prosto w twarz: „Cóż pan tu właściwie robi, przyjmuje mnie pan, spaceruje sobie po pokoju, rozmawia ze mną... Jak pan może żyć? Czy panu nie wstyd?” Kręcił głową, patrzył na fotografie moich najbliż­szych, mojej żony Diny, naszych dzieci, Nicole, Zuzanny, Ka­rola i Ryszarda, które uśmiechały się na zdjęciach. Dłuższy czas oglądał fotografię przedstawiającą wszystkich pięcioro na łące przed domem: Zuzanna stoi z podniesionymi ramio­nami, Dina tuli w ramionach Ryszarda. Nie odzywał się, ki­wał tylko głową. Miałem ochotę schwycić go za kark i wyrzu­cić na dwór, zadać mu ból, a jednocześnie roztrzaskać moją własną czaszkę, waląc nią o ścianę; chciałbym wziąć swoją głowę w obie ręce i cisnąć ją z całej siły, jak granat, w ten dom, który budowałem razem z Diną dla naszych dzieci. Mo­ja głowa pękłaby i miałbym wreszcie spokój.

Tymczasem siedziałem tutaj, spoglądając na dziennikarza, który od czasu do czasu podnosił na mnie wzrok i wnet go opuszczał, jakby chciał mi powiedzieć: „Pan żyje, a oni zmar­li. Nie śmiem rozmawiać z panem o pana życiu i ich śmierci. Dlaczego nie zginął pan tak jak oni? Jak panu nie wstyd żyć dalej? To skandal, że pan żyje”.

Łatwo mi to było odgadnąć, ponieważ od wielu miesięcy, od 3 października 1970 r., powtarzam sobie ciągle te słowa. Gdy tylko cichnie mi szum w uszach, dławi mnie wspomnie­nie mojej żony i dzieci. Wówczas, tak jak podczas rozmowy z tym dziennikarzem, chciałbym roztrzaskać sobie łeb o ścia­nę. Tak strasznie łomoce mi w czaszce, nie mogę wprost znieść tego bólu. Zaciskam wargi, gryzę się w policzki, żeby nie krzyczeć. Chciałbym rozerwać sobie pierś rękami i ryczeć: „Ja żyję!”, wyć głośno - słyszę swój krzyk, podobny do sko­wytów męki, jakie rozlegały się w lochach gestapo przy alei Szucha w Warszawie, które wydawałem ja sam.

Najgorzej jest wieczorem; wtedy najwięcej nienawidzę ży­cia, które zachowałem. Włączam radio na cały regulator, aż nie mogę już znieść przeraźliwej kakofonii słów tak głośnych, że niepodobna ich rozróżnić, ani muzyki, która już nie jest muzyką. Uspokajam się, ten hałas mnie kaleczy, a fizyczny ból przynosi ulgę. Mogę o nich myśleć, widzieć ich znów taki­mi, jakimi byli. W przeddzień pożaru, 2 października, biegli wszyscy ku mnie, wyrzucając w górę swoje szkolne teczki. Było ciepło, niebo lśniło błękitem, nie padało już od kilku miesięcy i czuło się pierwsze powiewy mistralu. Wtedy wła­śnie zrobiłem to zdjęcie. Mam je teraz przed sobą. Nazajutrz w moim życiu była kompletna pustka: żona i dzieci nie żyły, nad Tanneron unosiła się chmura czarnego dymu. Nie wi­działem tak wysokich płomieni od czasu pożaru warszaw­skiego getta. Wówczas też zostałem sam, całe moje życie legło w gruzach. Wyszedłem z pola ruin, z kanałów, wydostałem ale z Treblinki, a wszyscy moi zginęli. Ale miałem wtedy dwa­dzieścia lat, pistolet w garści, polskie lasy były gęste, a nie­nawiść podsycała we mnie wolę życia: żyć, aby zabijać! Po okresie samotności zdawało mi się, że przyszedł dla mnie czas pokoju - miałem żonę, dzieci. A potem ten pożar, Tanne­ron w płomieniach, trzask ognia, zapach i żar, jak w płonącej Warszawie. Zły los odebrał mi wszystko, czym mnie na krót­ko obdarzył: żonę, dzieci, sens istnienia. Po raz drugi zosta­łem w życiu zupełnie sam.

Przez wiele dni i nocy po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Chciałem skończyć z życiem, które się mnie uczepiło, położyć kres temu, co się znów zaczęło. Strzegli mnie przyjaciele, lu­zie obeznani z wojną i widokiem śmierci, pragnący zgłębić niepojętą zagadkowość losu: cudem wyrwany śmierci żołnierz spada z trapu, wysiadając ze statku, który go odwiózł do oj­czyzny, i ginie na miejscu. Dzień po dniu prolongowałem so­bie życie - i oto jestem żywy. Najwięcej dziwią się ci, którym nieszczęście jest obce. Jak ten wczorajszy dziennikarz, któ­rego odprowadziłem do furtki i który nieustannie kiwał gło­wą, spoglądając na konary drzew z uczepionymi huśtawkami moich dzieci. Nie wiem, co on napisze, na pewno nic nadzwy­czajnego, gdyż nie ośmieli się wyjawić tego, co myśli: że obu­rza go, iż pozostałem żywy, że on tego nie rozumie. Tym go­rzej dla niego. To jeden z tych, co nie rozumieją, dlaczego set­ki tysięcy poszły na śmierć w gettach Warszawy, Zambrowa i Białegostoku, dlaczego walczyliśmy, a niektórzy z nas mimo wszystko przeżyli. Nie rozumie, jak mogliśmy grzebać w Treblince tysiące trupów, leżące z otwartymi oczami martwe dzieci, które zasypywaliśmy żółtym piaskiem. Nie rozumie, jak to się stało, że ja i inni jednak uciekliśmy, że znaleźliśmy w sobie dość siły, by rozpocząć nowe życie, że mieliśmy dzie­ci. Nie pojmuje, że żyję jeszcze i usiłuję walczyć, aby zapobiec następnym pożarom i ich tragicznemu żniwu. A jeśli pojmu­je, to tylko powierzchownie, i nie mam mu tego za złe. Nigdy nie dotknęło go prawdziwe nieszczęście i nie życzę mu, by go zaznał.

Dziś - podobnie jak wczoraj, gdy z nim rozmawiałem - pę­ka mi głowa i nie rozumiem, jak mogę tkwić tu jeszcze, gro­madzić dokumenty, zabiegać o fundację, wymuszać w mini­sterstwach spotkania, aby uzyskać pomoc w realizacji moje­go przedsięwzięcia. Nie mam w ręku broni, jak niegdyś w polskiej partyzantce; ale chwilami czuję w sobie tę samą siłę. I czasem sam siebie nie rozumiem.

Dlatego też chcę opisać swoje życie, nasze życie. Aby gdy wreszcie któregoś dnia pęknie mi czaszka, inni wiedzieli i by życie moich bliskich pozostało żywe.

CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZEŻYĆ

NARODZIŁEM SIĘ Z WYBUCHEM WOJNY

Moje życie zaczęło się wraz z wojną. Wyły syreny, bombowce przelatywały tuż nad dachami domów, ich cienie mknęły po jezdni, a ludzie przebiegali ulicami, zasłaniając głowy dłońmi. Początek mojego życia to początek wojny; zbiegamy po schodach do piwnicy, ściany drżą, białe płaty tynku i wapna spadają nam na włosy. Moja matka jest śmiertelnie blada, pieką mnie oczy, kobiety krzyczą. Na chwilę zapada cisza, ale wnet rozlegają się syreny wozów strażackich, i znów krzyki . kobiet.

Jest wrzesień 1939 r.: wtedy się naprawdę urodziłem. Po­przedzające te dni czternaście lat jakby w ogóle nie istniały, wolę ich nie pamiętać. Po co wspominać ten okres szczęścia spokoju? Uganialiśmy się po ulicach za dorożkami, zapędzając się czasem aż na Stare Miasto do serca Warszawy. Czasem ojciec brał mnie za rękę i szliśmy do fabryki. Maszyny przywiezione ze Stanów Zjednoczonych; na stali widniała firmy i miasto: „Manchester, Michigan”. Przechadzałem się dumnie po halach obok ojca, który od czasu do czasu srał do ręki pończochę lub rękawiczkę, każąc mi odcyfrować nasz znak fabryczny: 7777; byliśmy udziałowcami dużej fabryki, sprzedawaliśmy pończochy i rękawiczki w całej Polsce, . a także za granicą; w Stanach miałem rodzinę, moja babka mieszkała w Nowym Jorku. Niekiedy szliśmy Alejami Jerozolimskimi, przez most Poniatowskłego nad Wisłę. Przechodzi­liśmy przez park Krasińskich, gdzie handlowali Żydzi w czar­nych chałatach. Byli biedni. Ale wtedy jeszcze nie wie­działem, co to bieda. Tak naprawdę to nawet nie wiedziałem, że jesteśmy Żydami. Obchodziliśmy wszystkie święta, ale mieliśmy w rodzinie kilku katolików. Uznawaliśmy obie te re­ligie, a mój ojciec, wysoki, silny, energiczny, wydawał mi się zaczątkiem świata. W drodze powrotnej marudziłem tro­chę w Ogrodzie Saskim, ostatnim parku przed Senatorską. Dochodziliśmy do domu. Ojciec otwierał drzwi, pamiętam jesz­cze miły zapach, krzyki moich dwóch braci. Matka czekała na nas przy nakrytym stole. To było, nim się urodziłem, w pięk­nej epoce, która skończyła się wraz z latem 1939 r.

I nagle wojna. Mój ojciec w oficerskim mundurze kładzie mi ręce na barkach i zdaję sobie sprawę, że jestem prawie tak wysoki jak on. Zostawiamy w domu matkę i moich młodszych braci i obaj idziemy na dworzec. Ulica wygląda już zupełnie inaczej: grupki żołnierzy, ciężarówki, przed sklepami pierwsze kolejki. Idziemy obok siebie jezdnią, ramię w ramię. Ojciec nie trzyma mnie już za rękę: stałem się mężczyzną. Z okna rusza­jącego wagonu krzyknął do mnie coś, czego nie zrozumiałem, a po chwili znalazłem się sam na ulicy. To był chyba pierwszy dzień bombardowania Warszawy; widziałem lecące nisko, trójkami, srebrzyste samoloty z czarnymi krzyżami.

- Wejdź tutaj! - krzyczy polski policjant, wskazując ml bramę, w której tłoczą się przerażeni przechodnie.

Puszczam się biegiem przez opustoszałą ulicę: muszę wró­cić do domu, nie słucham nikogo. Mam przed sobą ojca, któ­ry wołał coś do mnie z wagonu. Muszę być tak silny Jak on. Matka wepchnęła mnie do piwnicy, wapno poodpadało już ze ścian, dusiliśmy się, kobiety krzyczały i łkały. Po skończo­nym nalocie zobaczyliśmy przez okno pierwsze pożary w ro­botniczej dzielnicy, na Pradze. Zacząłem czytać gazety: Fran­cja, Anglia, Ameryka, cały świat miał nam pomóc. Będziemy się bić do końca, Niemcy nigdy nie wejdą do Warszawy. Pre­zydent miasta apelował przez radio: Warszawa nie podda się. Moi bracia bawili się, matka płakała. Siedzieliśmy oboje przed odbiornikiem, obejmowałem ją ramieniem i czekaliśmy na wiadomości. Wzdłuż całej granicy toczyły się boje, a nasze wojsko wszędzie ponosiło klęski. Niemieckie radio donosiło, że wzięto do niewoli tysiące Jeńców, że nazajutrz Hitler będzie w Warszawie. „Polacy - oznajmiał radosny głos - to Żydzi ściągnęli na was nieszczęście. Żydzi chcieli wojny, Żydzi za­płacą”. Potem usłyszeliśmy chóralne pieśni. Zmieniałem ka­nał: radio warszawskie nadawało ponurą muzykę fortepiano­wą. I znów bombowce; wracały regularnie, piwnica drżała. Zapalające bomby padały na żydowską dzielnicę tuż obok Wisły gdy wracaliśmy na górę, powietrze było przesycone tłustym dymem. „Celują w Żydów” - powtarzano.

Odwiedził nas mój wuj. Rozmawiał głównie ze mną.

- Jeżeli Niemcy wejdą do Warszawy - rzekł - zabiorą się przede wszystkim do Żydów. Wiesz przecież, co wyprawiali w Niemczech. Twój ojciec nie miał do nich zaufania.

Kiwałem głową, jak gdybym o tym wiedział. Mama siedzia­ła koło nas. Potakiwałem, ale nie rozumiałem; cóż to za lu­dzie ci Niemcy, których językiem umiem mówić, dlaczego niszczą nasze życie, czemu tak nienawidzą Żydów? Potem za­częli ostrzeliwać z armat całe miasto; celowali w wysoki gmach Towarzystwa Ubezpieczeń, srebrzyste bombowce co dzień wracały nad stolicę, a ledwie ugaszone pożary wy­buchały znów na Muranowie, na Pradze, w pobliżu Smocze] lub Starego Miasta. Spędzałem teraz całe dni poza domem: chciałem zobaczyć, zrozumieć, walczyć, bronić nas wszyst­kich. Ulice roiły się od żołnierzy w podartych mundurach, bez karabinów; niektórzy kładli się na chodnikach, inni, ge­stykulując żywo, przemawiali do grupek milczących słucha­czy. Mówili o tysiącach czołgów, o gnijących na szosach mar­twych koniach, o bombardowaniu Grudziądza, gdzie znajdowała się armia polska, a więc i mój ojciec. Matka nawet nie próbowała mnie zatrzymać. Wychodziłem co rano, wałęsałem się w okolicy Muzeum Narodowego, dokąd zwożono rannych, przypatrywałem się lezącym na zakrwawionych noszach brudnym ludziom, słyszałem plącz kobiet i dzieci. W niektó­rych dzielnicach ulice zasypane były gruzem, z którego uno­sił się biały pył; rodziny rozgrzebywały ruiny, szukając swo­ich bliskich.

Na Nowym Świecie wszystkie sklepy były zamknięte. Bie­gałem za czerwonymi i żółtymi autobusami, które wiozły żoł­nierzy na Żoliborz. Przez kilka dni kopaliśmy tam doły i szań­ce, bo zamierzaliśmy bić się do końca, a niebawem mieli przybyć Anglicy i Francuzi. Gdy zakurzony i brudny wraca­łem do domu, matka nie robiła żadnych uwag. Ale pewnego wieczoru nie mogłem się umyć, nie było wody.

- To już tak od rana - powiedziała matka.

Wkrótce nie zostało już nic do jedzenia. Przestałem jeździć kopać rowy na przedmieściach. Trzeba było żyć, nauczyć się walczyć o jedzenie i wodę, jak zwierzęta. Ulice roiły się od be­stii. Wtedy poznałem ludzi. Biłem się, broniąc swego miejsca w kolejce przed pobliską piekarnią. Przepychałem się, potrą­całem nawet kobiety. Byłem silny, musiałem zdobyć to, co konieczne dla mnie i mojej rodziny, ale rozglądałem się doko­ła i starałem się zrozumieć. Może ta walka, tylko dla siebie i dla swoich, jest czymś naturalnym? Znajomi jakby przestali istnieć. Niekiedy żołnierze rozdawali swoje racje żywnościo­we. Zobaczyłem raz dwóch na skwerku, niedaleko naszego domu. Skoro tylko otworzyli chlebaki, otoczyły ich kobiety, a po chwili podszedł brodaty, stary Żyd w czarnej jarmułce.

- Nie, nie! Żydowi nie! - zaczęły krzyczeć kobiety. - Naj­pierw Polakom, nie dawajcie nic Żydowi!

Żołnierze wzruszyli ramionami i podali staremu kawał ra­zowego chleba, ale jedna z kobiet rzuciła się na niego i wy­rwała mu kromkę.

- Najpierw Polakom! To nie dla Żyda! - wrzeszczała jak szalona.

Starzec oddalił się bez słowa. Żołnierze dalej rozdawali swoje porcje. Zacisnąłem zęby i nie odezwałem się. Wziąłem kawałek chleba. Nie wyglądałem na Żyda, ale teraz wiedzia­łem już, że na ulicę wyległy bestie. Trzeba było mieć się na baczności, być gotowym do skoku, do ucieczki. Biłem się, że­by zachować swoje miejsce w kolejce przy studni i przynieść do domu wodę. Chodziłem aż nad Wisłę, gdzie tworzyły się długie kolejki po wodę pitną. Czasem przychodziło dwóch niewiele starszych ode mnie Polaków, którzy wołali:

- Żydzi oddzielnie! Osobna kolejka dla Żydów.

Wtedy Żydzi opuszczali swoje miejsca i czekali. Zdarzało się, że tylko co dziesiąty uzyskał prawo do wody. Nie ruszając się czekałem w kolejce, zacisnąwszy zęby. Ludzie przedzierz­gnęli się w zwierzęta i umierali jak zwierzęta.

Wracając pewnego dnia do domu z pełnym wiadrem, usły­szałem nadlatujące z północy, od strony Żoliborza, bombow­ce. Leciały z hukiem, od którego ziemia drżała; wnet rozległy się eksplozje l krzyki, a dym zasłonił niebo. W głębi ulicy, przede mną, runął nagle dom, buchnęły płomienie. Zanurzy­łem głowę w wodzie, potem zacząłem biec. Bombowce odle­ciały. Na jezdni płonęła dorożka, koń był już tylko walającą się na bruku bezkształtną masą, obok niego trup woźnicy, ogromny, napuchnięty tak samo jak zwłoki zwierzęcia. Do­biegłem do następnej ulicy, gdzie ludzie rozgarniali ruiny. Przyłączyłem się do nich, widziałem, Jak z gruzów wyciągały się ręce. Pobiegłem dalej. Na niektórych ulicach grupki ludzi rabowały porozbijane sklepy. Kobiety napełniały fartuchy puszkami konserw i uciekały do domu. W pobliżu Senator­skiej spotkałem syna naszych sąsiadów, Tadka. Był trochę starszy ode mnie i nigdy nie wychodziliśmy razem, ale tego dnia, nic nie mówiąc, zaczęliśmy iść obok siebie. Krążyliśmy po ulicach. Byłem głodny i czułem, że to ja prowadzę. Tadek szedł za mną. Szukaliśmy. Na ulicy Stawki ujrzeliśmy rozpra­wiającą żywo gromadkę ludzi. Podeszliśmy bliżej. Była tu przetwórnia konserw ogórków, a teraz wyważone drzwi stały otworem. Na podłodze i półkach wzdłuż ścian stały setki pu­szek. Nie wahałem się, jako jeden z pierwszych wpadłem do wnętrza. Zrobiłem sobie worek z koszuli, działałem szybko, w milczeniu. Od czasu do czasu rzucałem okiem na prawo i lewo. Upatrzyłem sobie okno. Wiedziałem już, że trzeba za­wsze zabezpieczyć sobie odwrót. Tadek wziął ze mnie przy­kład. Gdy uciekaliśmy, kobiety na sali zaczynały się bić. Tego wieczoru najedliśmy się do syta grubych kwaśnych ogórków, samych tylko ogórków, które chrupały w zębach i paliły dzią­sła, ale nie byliśmy już głodni. Matka nie pytała o nic. Ona też najadła się ogórków. W nocy mieliśmy wszyscy okropne wymioty; ale nie byliśmy już głodni. Takie było wtedy życie.

Nazajutrz znów pobiegłem z Tadkiem do miasta. Ulice peł­ne były wojska w rozsypce, po ulicach toczyły się chłopskie wozy. Uciekinierzy siedzieli na trotuarach wśród tobołków. Szedłem naprzód, widziałem ich nie widząc: trzeba było jeść, żyć. Ale sklepy były puste, ogołocone z towarów. Przebiegli ja­cyś ludzie, wołając: „Na dworcu stoi pociąg z mąką!” Puścili­śmy się tam pędem, wysunąłem się naprzód. Trzeba było żyć, jeść, trzeba było biec. Na torze wyładunek odbywał się w mil­czeniu. Pracowaliśmy jak mrówki, ale każdy tylko dla siebie. Uniosłem worek, ale zaraz upuściłem go na szyny; ważył ze sto kilo. To nie była mąka, tylko ziarnka dyni. Podzieliłem się tym łupem z Tadkiem i każdy umknął z 50 kilogramami na plecach. W domu wyglądano teraz moich powrotów, stałem się żywicielem rodziny. Gdy wszedłem z workiem, matka uca­łowała mnie, a bracia zaczęli skakać z radości i zanurzać rę­ce w szeleszczące białe nasiona. Trzeba było żyć. Usiadłem półżywy ze zmęczenia, pot zlepił mi włosy, nie byłem już na­wet głodny. Ogarnął mnie kojący spokój; to wielka radość ży­wić swoich bliskich.

Odtąd udawałem się codziennie na podobne wyprawy, aż nagle pewnego popołudnia ulice opustoszały. Byłem po dru...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin