coca-cola historia.doc

(5581 KB) Pobierz

.:Świstoklikowe podróże w czasie:.

 

              Ten dzień należał do tych, które wyciskają z człowieka siódme poty. Wystarczy odrobinę podkręcić temperaturę, a ludzie mdleją od lejącego się z nieba żaru.

              I tak właśnie rozpoczęła się ta historia. Nieznośny upał zaprowadził nas do pierwszego napotkanego sklepu, w którym istniał choćby cień szansy na kupienie dobrze schłodzonego napoju.

              Osobiście nie znoszę gazowanej chemii pt.: Coca-Cola, ale moja przyjaciółka mogłaby ją pić hektolitrami, czego nie potrafię zrozumieć.



              Obie rzuciłyśmy się wprost na lodówkę, stojącą w kącie sklepu. Ja sięgnęłam po najzwyklejszą wodę niegazowaną, ona jednak chwyciła butelkę Coca-Coli. Skrzywiłam się.

- Och, moollu! - przewróciła oczami. - Przecież nie produkowali by jej, gdyby ludziom coś po niej było, a robią ją od...

- ...XIX wieku - dokończyłam. - To długo, prawda, ale...

 

- Nie znasz się i tyle - odcięła się.

              Zamyśliłam się. Może warto cofnąć się o te sto lat i zobaczyć, która ma rację, pomyślałam. To mogłoby się przydać i jej, i mnie...

- Chodź! - Chwyciłam przyjaciółkę za rękę. - Lecimy. Świstoklikiem.

              Ona tylko jęknęła.

- Co tym razem? - spytała.

- Przeprowadzimy wywiad - odparłam rezolutnie.

              Uderzyła się otwartą dłonią w czoło, aż klasnęło.

- Wywiad. W XIX wieku. Z kim, niby? - Jej sceptycyzm mnie zaskoczył.

- Z pewnym wynalazcą... - zajechałam tajemniczym tonem. - Johnem Pembertonem.

              W tym momencie oczy jej się zaświeciły, niczym żarówki jarzeniowe.

- To on wymyślił Colę! - zawyła. - Na co jeszcze czekamy?

              Uśmiechnęłam się tylko. Nie miałam pojęcia, że darzyła ten napój takim uczuciem, by wiedzieć, kim był Pemberton!

              Jeśli chcecie, dołączcie do nas. Tylko pamiętajcie - podróże świstoklikiem nie należą do przyjemnych. Trzymajcie się nas!

 

 

- Au! - zawyłam z bólu i podniosłam głowę.

              Leżałam na parkiecie. A obok mnie moja przyjaciółka.

- Ty i te twoje... świsto...świnie...! - narzekała, podnosząc się niezgrabnie.

- ... kliki! - sprostowałam, również dźwigając się z podłogi.

              Odwróciłam się z stronę wielkiej, drewnianej i pięknie zdobionej komody. Na jednej z półek stało nieduże lusterko. Zaskoczona swym odbiciem spojrzałam na swoją przyjaciółkę z przestrachem.

- Czy ja wyglądam na kobietę w średnim wieku?! - zapiszczałam, gdyż z przerażenia podniósł mi się głos.

- Że co? - Towarzyszka wydawała się zaskoczona moim pytaniem. - A skąd ci to przyszło do głowy. Wyglądasz, jak mooll. Wszystko pasuje.

- Mam zmarszczki, zobacz! - wskazałam jej lusterko.

              Podeszła do mnie i przejrzała się w nim. Jej odbicie również nie było zgodne z tym, co widziałam na co dzień. Kilkakrotnie przerzuciła spojrzenie z lusterka na mnie i odwrotnie, po czym zawyrokowała:

- To zapewne robota świstoświniaka.

              Prawdopodobnie nasza ingerencja była automatycznie tuszowana przez nasz mały wehikuł czasu.

              Usiadłam za biurkiem, na którym dostrzegłam kalendarz. Był rok 1887, a przy dzisiejszej dacie adnotacja: „Spotkanie z Johnem Pembertonem (Coca-Cola) w sprawie wywiadu do gazety porannej. Godzina 15:00.”

              To mieszkanie zapewne należało do jakiejś dziennikarki. Ta profesja jeszcze w tym czasie należało jeszcze do rzadkości. Na zegarku stojącym obok dochodziła właśnie godzina spotkania.

- Zaraz powinien tu wejść pan Pemberton – powiedziałam, odwracając się do przyjaciółki. - A ty siedź i obserwuj.

- Nie zamierzam się w nic wtrącać. – Splotła ręce na piersi i usiadła na parapecie.

              W tym momencie rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi wejściowych.

- Otwarte! - krzyknęłam w stronę korytarza i podniosłam się z krzesła.

              Do salonu wszedł pięćdziesięciosiedmioletni mężczyzna. Podpierał się laską, ale całkiem nieźle się trzymał.

- Uszanowanie! - przywitał się, z lekkim trudem zdejmując kapelusz, który w parze z laską był synonimem prawdziwego mężczyzny w tych czasach.

- Witamy w naszych skromnych progach – odpowiedziałam, lekko dygając, a moja przyjaciółka zrobiła to samo.

              Kiedy już pierwsze uprzejmości mieliśmy za sobą, a nasz gość wygodnie usadowił się na zaproponowanym przez mnie miejscu, rozpoczęłam wywiad.

- Znajdujemy się w Pańskim rodzinnym mieście, prawda? - spytałam.



- Zgadza się. Co prawda urodziłem się 8 stycznia 1831 roku w Knoxville, ale całe dzieciństwo spędziłem w Rome, w Georgii. Reform Medical College of Georgia w Macon była moją kochaną uczelnią, która zrobiła ze mnie zarówno farmaceutę, jak i lekarza, tuż przed początkiem Wojny Secesyjnej...

- To musiało być straszne przeżycie... - wtrąciłam.

- Owszem. Bywają noce pełne wspomnień... Kiedy się walczy, tak jak my wówczas, ma się wrażenie, że za każdym człowiekiem stoi kostucha – odparł bardzo spokojnie. - Z jednej z potyczek dosłownie cudem wyszedłem cało, ale miałem na tym świecie co nieco do zrobienia, jak widać – uśmiechnął się figlarnie.

- To znaczy?

- Założyłem firmę, a to było jeszcze na studiach, która produkowała leki. Był to rok... 1869. Koniec wojny. A firma nazywała się Pemberton, Wilson, Taylor and Company. Jej siedziba znajdowała się w Atlancie. Poza tym sam uwielbiałem odkrywać tajniki różnych roślin, które można było zastosować w lekach.

- Czyli apteka?

- Dokładnie. Wydaje mi się, że już wówczas byliśmy liczącym się przedsiębiorstwem. Ale oprócz leków produkowaliśmy napoje. Mmm, raj dla podniebienia, jak mawiają. Oczywiście bezalkoholowe! – dodał.

              No tak! Zapomniałam, że w XIX wieku jedynie w aptekach można było kupić takie orzeźwiające napoje.

- O różnych smakach. – Widać, że po latach napawało go to dumą.

              Dziś nas to nie dziwi, nie porusza, bo z łatwością produkuje się smak czy aromat „identyczny z naturalnym”. Wychodzi dużo taniej, niż produkcja syropów z prawdziwych owoców. W wieku XIX, wszystko opierało się właśnie na nich, na gęstych sokach wyłącznie pochodzenia naturalnego, więc „różnorodność” była tu wysoko ceniona.

- Gratuluję – bąknęłam.

- Ale to nie było to! - Doktor uderzył otwartą dłonią w stół. Rozemocjonował się na dobre. - Szukałem smaku, który sobie wymarzyłem. Wyobrażają to sobie panie? Ach! Ileż było szukania! A proporcje! A składniki! Dużo by gadać...

              Pan Pemberton pokręcił głową i wyglądał jakby uśmiechał się właśnie do swoich wspomnień.

- Po minie wnioskuję, że się Panu udało – powiedziałam.

- Tak! Pamiętam to dokładnie... – rozmarzył się, ale wnet powrócił do rzeczywistości: - Ale zanim to się stało, stworzyłem napój, który również był przebojem w Atlancie.

- Ach tak?



- W rzeczy samej. Nazywał się French Wine Coca i oparty był na francuskim winie. Wszystko szło znakomicie do dnia, w którym dopadła Atlantę moda na prohibicję, czyli rok 1886 – westchnął boleśnie.

- I?

- No i skończyło się winobranie – rzekł. - Nie mogłem już produkować tego napoju. Ale nie poddałem się. Ba! Był to dla mnie dodatkowy bodziec do dalszych poszukiwań. Zacząłem szukać innej bazy dla tego napoju; smaku, którego ludzie jeszcze nie znali. A zabrało mi to sporo czasu. Wiecznie kombinowałem w tym moim starym laboratorium na tyłach apteki... Nachodziłem się do najlepszych dystrybutorów wszystkich możliwych składników, jakie były dostępne na rynkach całego świata. Zacząłem gotować liście koki, ucierać orzeszki koli, które chyba też nazywają się guru... To podgrzewałem, to studziłem, mieszałem syropy... Czyste szaleństwo, że tak to ujmę.              Uśmiechnęłam się.

- I tym sposobem doszedłem, po bodajże kilkudziesięciu próbach, do tego idealnego smaku. Zawsze byłem perfekcjonistą – naprężył się z dumy.

- Może nam Pan o tym wydarzeniu opowiedzieć trochę więcej?

              Pan Pemberton przymknął oczy.

- To było dokładnie rok temu, 8 maja, w Atlancie. W mosiężnym, trójnogim kociołku zamieszałem wyciąg z koki i koli. Był zielony, a taki kolor nikogo by nie zachęcił, prawda? Dodałem więc do niego karmel i mikstura zabarwiła się na głęboki, ciemny brąz... - każde słowo starał się dokładnie ważyć, wypowiadając je z namaszczeniem. - Był to gęsty płyn. Wiedziałem, że należy go rozcieńczyć. Najlepiej nadawała się na to gazowana woda sodowa. Jeszcze tego dnia udałem się do największej apteki w mieście i tam też się odbyła premiera nowego napoju. Byłem nim tak zachwycony, że nie brałem w ogóle pod uwagę sytuacji, w której Cola zostałaby odrzucona przez ludzi. Cola, to taki nasz skrót. Stało się jednak inaczej...

              Westchnął ciężko i zasępił się.

- A nazwa? - chciałam podtrzymać rozmowę.

- Ach... nazwa... tak... - próbował się pozbierać. - To dzieło mojego wspólnika i księgowego, Franka Robinsona. On też wykaligrafował ten napis... Jest fantastyczny! Nie zamierzam go nigdy zmienić. Mam nadzieję, że następne pokolenia uszanują moją wolę...

              Spojrzałam na szklaną butelkę, którą postawił właśnie na stole. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Przede mną stał prototyp - prosta butelka z takim też wieczkiem. Nie to, co teraz – cudaczne obrazki, opakowania... Mojej przyjaciółce również zaświeciły się oczy - butelka była bowiem pełna. W zasadzie nie dziwię się jej - chęć porównania smaków wręcz narzucała się w tym wypadku.

- Myślę, że wezmą ją pod uwagę... - powiedziałam powoli, ze zdumieniem odkrywając, iż obecnie napis jest identyczny.

- Może chcą panienki spróbować? - spytał.

- Moja koleżanka zajmuje się degustacją w tym towarzystwie... - Chciałam się wymigać, muszę się Wam przyznać. Ja po prostu naprawdę nie lubię Coli...



              Przyjaciółka rzuciła mi mordercze spojrzenie za to, iż zdegradowałam jej pozycję w tym gronie. Ale podeszła powoli do stolika. Widziałam, jak się hamuje, żeby się nie rzucić na biedną butelkę.

- Panie Pemberton! - zakrzyknęła, gdy spróbowała. - To jest absolutnie bezbłędne!

              Nasz gość rozpromienił się.

- Naprawdę! Myślę, że za sto lat ten smak wciąż będzie królował! - A moja przyjaciółka wiedziała, co mówi.

              Przeskoczyć sto pięćdziesiąt lat w przyszłość i zobaczyć, jak się kręci interes – to by było coś. Nie mogła się jednak zdradzić ze swoją wiedzą, gdyż niewolno zmieniać historii dla poprawy czyjegoś samopoczucia!

- Ach... - westchnął pan Pemberton. - Biznes na razie kuleje. Nie tracę jednak nadziei. Póki co - udaje mi się sprzedać tylko dziewięć szklanek na dzień, mimo reklamy, która jest naprawdę dobra. Nie wiem, co robię źle, ale jak tak dalej pójdzie, będę musiał sprzedać udziały... Obawiam się, że cała moja praca pójdzie na marne...

- Proszę się nie martwić! - próbowałam go pocieszyć. - Myślę, że powinien pan zarazić tym smakiem kogoś, kto ma dryg do interesów i przekazać mu recepturę.

              Rozmówca zamyślił się.

- Może to jest jakieś wyjście... - mruknął jakby do siebie.

              Kiedy rozstałyśmy się z doktorem Johnem Pembertonem, sprzedaż Coca-Coli szła marnie. Nie potrafiłyśmy nijak połączyć tego z wielkim sukcesem całej korporacji, która opanowała współczesny rynek napojów.

              Postanowiłyśmy przenieść się do roku 1991. Prawdę powiedziawszy, celowałam na oko, kiedy mogliby nam ludzie powiedzieć co nieco o dalszej historii Coca-Coli...

              Nie wiem, gdzie wylądowałyśmy. Nawet mnie to nie interesowało.

- No i co, cwaniaro? - ironicznie zagaiła moja przyjaciółka. - Teraz na pewno się dowiemy czegokolwiek. To pewnie jakaś zabita dechami dziura...

- Miało być duże miasto... - powiedziałam spokojnie, nie zważając na to, co mówi moja towarzyszka.

- Czemu...?

- Gdzieś tu – zaczęłam się rozglądać – jest budynek radia...



- A po co ci ono?

- Och, proszę cię! - nie wytrzymałam. - To proste rozumowanie, a ty mi nie pomagasz!

              Przyjaciółka zrobiła smutną minę.

- Chcę spotkać dziennikarza – powiedziałam w końcu. - Może on mi coś opowie...

              Wypatrzyłyśmy razem budynek, w którym mieściło się studio radiowe. Nie było to proste, gdyż nie wyróżniał się specjalnie wśród zabudowań. Weszłyśmy do środka i poprosiłyśmy o pomoc pewnego dziennikarza. Okazało się, że całkiem nieźle zna historię tej korporacji i zgodził się odpowiedzieć na nurtujące nas pytania.

- Co konkretnie chcecie wiedzieć? - spytał, żując gumę balonową. Wyczułam charakterystyczny zapach legendarnej już przyjemności po tytułem Donald.

- John Pemberton – Jak chce konkret, to niech go ma, pomyślałam.

- No... - wyczekiwał dziennikarz. - Co z nim? Był taki, potwierdzam.

              Darowałam sobie szczerość po tytułem: Wiem o tym lepiej niż ty! Gadałam z nim przed dziesięcioma minutami! Za to uśmiechnęłam się do niego.

- Umarł, a jego Coca-Cola nie opanowała światowych rynków w takim tempie, jak się mu marzyło. Gość odszedł rok po swoim odkryciu. I do tego sprzedał wszystkie udziały! - wystrzeliłam z informacjami.

              Dziennikarz pokiwał głową przez chwilę, jakby zbierał myśli.

- Co było dalej? - spytałam, zniecierpliwiona.

              - Firma pozbierała się do kupy, niejaki Asa Candler wraz ze swoim bratem i Frankiem Robinsonem...

- Tego od nazwy...?

- Tego samego. Z nimi wykupił wszystkie udziały i założył The Coca-Cola Company. Ha! To był przełom. Gość zarejestrował logo w Amerykańskim Urzędzie Patentowym chyba... 31 stycznia 1893 roku, a już trzy lata potem ogłosił, że we wszystkich stanach można wypić to cudeńko. Szybki był, same przyznajcie!

- Prawda... To niesamowite! - krzyknęła milcząca dotychczas moja towarzyszka podróży. - Jak on to zrobił?

- Cóż... Sekret. Nikt dziś tego nie wie – odparł.

- A co było potem? - spytałam, ciekawa dalszego ciągu.

- Sprzedali ni stąd, ni zowąd w 1919 roku całą spółkę niejakiemu Ernestowi Woodruffowi. Jakiś taki bankierzyna... I tak sobie nią rozporządzał, aż po czterech latach na prezesa wybrano jego syna, Roberta. Podobno sukces Coca-Coli miał się wziąć z produkcji napoju o najwyższej jakości, na najwyższym poziomie. Ale czy to wystarczyło? Sam nie wiem, czy w to wierzyć. Ponoć do dziś tylko kilka osób na świecie zna dokładną recepturę – powiedział tajemniczo dziennikarz.

- Ale sama Coca-Cola ma jeszcze kilka produktów, prawda? - zapytałam.

- Tak, to prawda. Różne rzeczy się działy. Pod loginem Coca-Coli wylądowało też jedzenie i inne napoje. The Coca-Cola Company rosła w siłę i stawała się potęgą. - Młody chłopak mówił dość szybko, jakby cieszył się i ekscytował tym, o czym opowiadał, ale miał mało czasu i obawiał się, że nie skończy. - Do tego doszło też wino, ale w latach 70. zrezygnowano z niego. Natomiast w tym roku czekamy na dość ważne wydarzenie...



              Czekał, aż nadstawimy uszu z ciekawości, więc dałyśmy mu tę satysfakcję...

- Mają zacząć robić półprodukty – oznajmił z trumfem. - Wiecie, takie, co się zalewa wrzątkiem i gotowe...

- Instant? - spytała moja przyjaciółka.

- Zupki chińskie?! - nie mogłam si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin