Waldemar Lysiak - Cesarski poker.doc

(899 KB) Pobierz

CESARSKI POKER

„Według Machiavela świat jest partią gry

i władcy, którzy biorąc w niej udział, nie chcą

zostać oszukani, muszą sami znać sposoby

oszukiwania.

(Fryderyk Wielki w „Anty-Machiavelu)

 

 

WSTĘP

czyli trzy prezentacje:

PREZENTACJA POKERA

Poker — czego chyba nikt kwestionować nie będzie, w każdym razie nie powinien — ma tę przewagę nad wie­loma innymi karcianymi rozrywkami, że dopuszcza możli­wość swoistego oszukiwania, nazywanego elegancko blefem. Przy całym jednak szacunku dla atrakcyjności tej szansy należy zauważyć, że jest ona zarazem największym manka­mentem pokera, legalizuje bowiem coś, co w przypadku innych gier smakuje nieporównanie bardziej, jako że jest zakazane. Powyższy truizm proszę potraktować jako naj­zwyklejsze „wejście w widno do niżej rozpoczynającej się opowieści.

Poker, którego reguły opracowało czterech łebskich jan­kesów (Templar, Florence, Keller i Schenck), narodził się w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Chodzi, rzecz prosta, o grę w karty. Poker polityczny jest tak stary, jak starą jest czcigodna instytucja polityki i dyplomacji, a więc starszy o te parę tysięcy lat od pokera karcianego.

Iluż niezrównanych wirtuozów blefu i misternej licytacji przespacerowało się po ziemi w ciągu tego czasu! Byli to wszystko hazardziści, gdyż, jak słusznie zauważył Bismarck —

agresywna polityka międzynarodowa jest „krwawą grą sił i hazardu. Znudzeni chamską rąbaniną mieczami i topo­rami, zasiadali w przerwach do stolika Mamy Historii, by w bardziej kulturalny sposób wpływać na rozwój cywilizacji i przygotowywać nowe rozstrzygnięcia wojenne, bez których poker polityczny obejść się nie może. Złośliwcy twierdzący, że była to burdel-mama w szulerni dziejów, zapominają, iż każdemu z tych wielkich graczy chodziło o ogólnoludzki pokój, o świat bez wojen i pożóg, o tę niezmąconą błogą ciszę między czterema ścianami gabinetu, w którym byłoby tylko jedno biurko i jeden fotel dla jednego. Niektórzy byli już nawet bliscy celu.

Ze wszystkich historycznych pokerów jednym z najbar­dziej interesujących wydaje mi się ten, w którym wzięło udział dwóch wielkich cesarzy: cesarz Francuzów Napo­leon I i imperator Wszechrosji Aleksander I. Grali przez pewną zamkniętą epokę, zwaną dzisiaj napoleońską. Ani długo, ani krótko, równo piętnaście lat. O tej właśnie grze chcę opowiedzieć. Zanim to uczynię — przedstawię obydwu panów.

 

PREZENTACJA GRACZY

Jak na cesarskie progi — obaj mieli dość niskie i niezbyt do chwili obecnej jasne pochodzenie; to jest ich cecha wspólna.

Rodowód Napoleona, który był synem korsykańskiego adwokata Karola Buonapartego, genealodzy i dworscy po­chlebcy — zadawnionym zwyczajem genealogów i dworskich pochlebców — wywodzili potem (to znaczy kiedy już stał się monarchą i panem połowy kontynentu) od wielu znakomi­tych familii, ze starożytnymi włącznie. A to od: Gens Ulpia i Gens Julia, które dostarczyły cezarów Rzymowi i Kon­stantynopolowi; od dawnych królów Północy; od greckich Komnenów i nawet od „Żelaznej Maski Ludwika XIV, że

wymienię tylko najbardziej blaskomiotne pnie drzewek ro­dowodowych * podsuwane Napoleonowi pod nos.

Pierwszy uczynił to notoryczny lizus, poseł francuski we Florencji, generał Clarke. Zamiast podziękowania usłyszał:

Brednie! Mój dom zaczyna się ode mnie!

W roku 1812 cesarz austriacki, Franciszek Habsburg, chcąc sprawić przyjemność swemu zięciowi, uraczył go ko­lejnym wywodem genealogicznym Bonapartych (od rodu panującego niegdyś w Treviso), i znowu Napoleon odparł:

To pomyłka. Moje szlachectwo bierze się od Ma-rengo!

Cytowaną odpowiedź trudno zaliczyć do salonowych, jako że właśnie pod Marengo w roku 1800 młody generał Bonaparte sprał na kwaśne jabłko armię swego przyszłego teścia, po czym wyrzucił Habsburgów z Italii. A jednak genealodzy wiedeńscy (genealodzy i pochlebcy są to, jak wiadomo, ludzie cierpliwi i uparci) raz jeszcze przynieśli mu dokumenty genealogiczne opiewające na koligacje z kilkoma gwiazdkami. Tym razem Napoleon wściekł się na dobre, cisnął „bezcenne papiery w ogień i warknął:

Dość już tego! Zapamiętajcie sobie raz na zawsze, że moje szlachectwo urodziło się we mnie, na polu bitwy! Jestem Rudolfem Habsburgiem mojej rodziny!

Później w artykule opublikowanym w paryskim „Moni­torze, napisał: „Wszelkie poszukiwania tego typu są śmie­szne, czy nie szkoda czasu na zajmowanie się podobnymi głupstwami w naszym wieku? Każdemu, kto chce wiedzieć, kiedy powstał dom Bonapartych, odpowiadam: 18 bru-mairea.** Dziw bierze, dlaczego nie poradzono cesarzowi, iż warto byłoby raz się zdecydować: albo Marengo, albo 18 brumairea, żeby już nikt się nie mylił.

W rzeczywistości (jest to hipoteza najbardziej prawdo­podobna) ród „boga wojny był starym patrycjuszowskim,

* Jeszcze w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych naszego stulecia niemiecki profesor Fritz Ernst dowodził, iż przodkami Napoleona byli Turcy, którzy przybyli na Korsykę z Egiptu.

** To jest w dniu, w którym za pomocą zamachu stanu sięgnął po władzę.

a następnie szlacheckim rodem włoskim, jednym z wielu, które w dobie średniowiecza nosiły dumnie nazwisko Buona­parte. Pochodzenie tego nazwiska również budziło liczne kontrowersje.

Cwaniacy, próbujący dla określonych korzyści politycz­nych (chodziło o nakłonienie go do zwrócenia tronu wygna­nym przez Rewolucję Burbonom) wmówić cesarzowi, że jest on skoligacony z... Burbonami poprzez nieszczęśnika, któ­rego Ludwik XIV więził do śmierci w żelaznej masce na twarzy, twierdzili, iż tym tajemniczym więźniem był bratbliźniak „króla-słońce, co jest wielce prawdopodobne. Mniej prawdopodobna była ich kolejna sugestia, mianowicie, że człowiek w żelaznej masce wdał się w romans z córką strażnika więziennego o nazwisku Bonpart. Ze związku tego (oczywiście zalegalizowanego — cesarz nie mógł być po­tomkiem bękarta!) miały się narodzić pociechy, które na­stępnie czmychnęły na Korsykę i nosząc tam nazwisko matki dały początek familii Bonaparte.

Wszelako na Korsyce rodzina Napoleona posługiwała się jeszcze nazwiskiem w wersji włoskiej, z literką u po literze B (dopiero w Paryżu Napoleon sfrancuszczył je, wyrzucając owo u): Buonaparte. Po włosku buona parte znaczy dobra sprawa, dobra część. I tu otwarło się pole do popisu dla zwolenników greckiej genealogii cesarza. Ci dowodzili, że osiadły w latach siedemdziesiątych XVII wieku na Korsyce Konstantyn Komnenos wysłał na dwór wielkiego księcia Toskanii swego syna Kalomerosa, które to imię tłumaczy się na włoski właśnie jako: buona parte.

Z kolei wspomniana, najbliższa prawdy hipoteza włoska mówi, że przodkowie Napoleona, których zwycięzcy Gwel­fowie wygnali w XVI wieku na Korsykę (przodkowie ci postawili na złego konia, wiążąc się z Gibelinami), wywodzili się z domu Cadolinger, popierającego dążności gmin miej­skich do wyzwolenia, sprawę ludu — dobrą sprawę. Stąd nadano im przydomek Buonaparte, który następnie stał się chwalebnym nazwiskiem.

Można się nim było wszakże posłużyć i dla uderzenia Korsykanina. Po wkroczeniu do Mediolanu Napoleon na­-

łożył na miasto wysoką kontrybucję w celu zaopatrzenia swego zgłodniałego wojska, po czym na jednym z balów odezwał się do rezolutnej damy:

Gli Italiani sono ladroni.* Na co ona odparła z uśmiechem:

Non tutti, ma buona parte.**

Wówczas uśmiechnął się on. Jak twierdzili jego apolo­geci — w hołdzie dla celności dowcipu. Ale musiał to być bardzo kwaśny uśmiech.

Z imieniem, tradycyjnie nadawanym w średniowiecznych Włoszech drugiemu synowi w rodzinie (Napoleone lub Na­polione), nie było tylu kłopotów, wyjąwszy kłopot ze znale­zieniem świętego o tym imieniu. Dopiero po zawarciu konkordatu watykańscy spece przejrzeli wszystkie martyro­logie i na koniec wyszukali jednego męczennika z tym imieniem. Od tej pory święty Napoleon miał już swoje miejsce w kalendarzu pod datą urodzin cesarza — 15 sier­pnia. Niestety, tato Karol Buonaparte nie doczekał tej pod­niosłej chwili.

Swoją drogą warto też wspomnieć, że ojcowskie prawa taty były przez wrogów Bonapartego z lubością kwestiono­wane. Mówiono, że prawdziwym ojcem geniusza był fran­cuski gubernator Korsyki, generał Marbeuf. Mówiono tak, mimo że data przybycia Marbeufa na Korsykę nieco z tym twierdzeniem kolidowała (musiałby być Napoleon super­wcześniakiem).

Tak więc pierwszy z partnerów w grze, której poświęcone jest to sprawozdanie, wyrósł na monarchę z ubogiego szla­chetki. Drugi natomiast urodził się (osiem lat później, w roku 1777) od razu w rodzinie monarszej, lecz na jego pochodzeniu zaciążył cień o wiele głębszy — wbrew ryn­sztokowemu przysłowiu nie tylko miecz, ale nawet linia kądzieli budziła sporo wątpliwości.

Formalnie Aleksander Pawłowicz, syn Pawła I i ukocha­ny wnuk Katarzyny II, był najczystszym produktem familii

              Włosi to łajdaki.

              Nie wszyscy, lecz większa część (nie wszyscy, tylko Buonaparte).

cesarskiej. W rzeczywistości zawartość koronowanej krwi w jego żyłach nie przekraczała chyba pięćdziesięciu procent, a to za sprawą właśnie wielkiej babci, „Semiramidy Północy, formalnie matki Pawła I. Katarzyna spłodziła dziecię, na­zwane Pawłem Piotrowiczem, nie z carem-małżonkiem, któ­rego potem zamordował brat jej faworyta Orłowa, lecz z innym swym faworytem, Sergiuszem Sałtykowem. Wsze­lako okoliczność, że Piotr III nie miał z tym faktem nic wspólnego, była jeszcze drobnostką w porównaniu z oko­licznością, że być może krwiożercza Kasia spłodziła Pawła niezupełnie osobiście. Sałtykow — jak twierdziło kilku dzie­jopisów — kiepsko się sprawił, dziecię okazało się chorowitą córeczką i rozeźlona Katarzyna kazała ją cichcem zamienić na zdrowego „czuchońskiego chłopczyka. Tak oto miał powstać ojciec Aleksandra, a plotkę tę zdają się potwierdzać liczne przesłanki.

Paweł Piotrowicz był zdegenerowanym szaleńcem, fi­zycznie całkowicie niepodobnym do kogokolwiek w rodzinie. Pokurcz o dziobatej twarzy i rysach złośliwego diabełka rodem z malarskich fantasmagorii Boscha, miał odruchy klasycznego wariata — w zależności od tego, czy dostał i jaki bilecik od kochanki, obdarowywał tysiące ludzi pałkami lub czarkami wódki, a jednemu z pułków wydał pod wpły­wem nagłego impulsu taką oto komendę:

— W prawo zwrot, na Sybir!

Katarzyna II nienawidziła tej kreatury. Całą swą miłość, wielką, jak wielka była jej odraza do syna, przelała na wnuka Aleksandra i jego postanowiła osadzić na tronie z pomi­nięciem Pawła. Przeszkodziła temu zamiarowi „piorunująca apopleksja, do której jeszcze wrócę, a która powaliła ją 17 listopada 1796 roku. Paweł skorzystał wówczas z chwi­lowego zamieszania w Pałacu Zimowym i wskoczył na tron jako Paweł I.

Perypetie z „lewołożnym pochodzeniem dzieci, trady­cyjne już w carskiej rodzinie, nie ominęły także Aleksandra, czemu zresztą sam był winien. Ożeniony z córką panującego księcia badeńskiego, Elżbietą Aleksiejewną, zaniedbywał żonę w sposób wielce charakterystyczny dla panujących,

zmieniając jak rękawiczki herbowe damy, aktorki i ubogie mieszczki. Identycznie czynił Napoleon. O tej dworskiej epoce, w której prostytucja zaczęła popadać w recesję na skutek dynamicznej konkurencji znudzonych swą przyzwoi­tością „przyzwoitych kobiet *, pisał spec — Giacomo Ca­sanova: „W naszych szczęśliwych czasach nie potrzeba wcale sprzedajnych dziewczyn, skoro spotyka się tyle uległości u przyzwoitych kobiet. Zwłaszcza uległości wobec panują­cych — oto prześliczna ilustracja ze sztambucha epoki: pewnej nocy księżna dAbrantes, przyjaciółka wciąż zazdro­snej o Napoleona cesarzowej Józefiny, dokonała dyskretnego obchodu pokojów dam pałacowych. Na wszystkich nocnych stolikach leżała powieść o sławnej metresie Ludwika XIV, pani de La Valliere.

Obaj wielcy uczestnicy wielkiego pokera doczekali się w zamian za swe erotyczne fantazje rogów, zanim jeszcze wstąpili na trony, tyle tylko, że Napoleon wbrew swojej woli. O mało nie rozwiódł się z Józefiną wkrótce po ślubie, kiedy zdradziła go z lalusiowatym oficerkiem Hipolitem Charlesem. Przebywał wtedy po drugiej stronie Alp, walcząc z Austriakami w Italii, ona zaś posyłała mu gorące listy, życząc zwycięstwa. Rację miał Lawrence Durrell, kiedy twierdził: „Najlepsze listy miłosne kobieta pisze zawsze do mężczyzny, którego zdradza.

Z Aleksandrem było akurat na odwrót — posiadł rogi za swoim rozkazem. Zakochany po uszy w niezwykle biegłej w sztuce Amora pani Naryszkin (Polce, z domu księżniczce Czetweryńskiej), wepchnął żonę do łóżka swego serdecznego przyjaciela, Polaka dla równowagi, księcia Adama Czarto­ryskiego. Całe to wyrafinowane zboczenie znalazło wyraz w wystosowanym do Czartoryskiego piśmie, w którym przy­szły car kwiecistym stylem odstąpił druhowi prawa do El­żbiety Aleksiejewny. Czartoryski był na tyle dobrze wy­chowany i ostrożny, by „nie zrozumieć intencji Alek­sandra:

              Jak napisał stary mędrzec La Rochefoucauld: „Mało jest kobiet uczciwych, które nie byłyby znudzone swoją cnotą.

 

 

Czegóż ty właściwie żądasz, Wasza Wysokość? — spytał.

Odpowiedź brzmiała nader jednoznacznie:

Masz się jej podobać i zostać jej kochankiem.

No więc został i 18 maja 1799 roku przyszła na świat dziewczynka, Maria Aleksandrowna, której podobieństwo do Czartoryskiego było uderzające. Car Paweł na wiadomość

0 tym dostał ataku furii i rozkazał wyekspediować Polaka w trybie przyspieszonym na Sybir, lecz udobruchany przez hrabiego Roztopczyna zmienił adres zsyłki na Sardynię. Zgodnie z rozkazem, Czartoryski wyfrunął z Rosji w ciągu dwudziestu czterech godzin.

Zasadnicza różnica między „plaisirs damour Napoleona

i Aleksandra polegała na tym, że o ile ten pierwszy nie cierpiał jakiejkolwiek ingerencji kobiet w sprawy polityki i nawet Walewska niczego mu w kwestii polskiej nie narzuciła, o tyle ten drugi często ulegał namowom swych faworyt, przy czym Naryszkina grała tu pierwsze, bardzo negatywne (zwłaszcza w sprawie polskiej) skrzypce.

Zasadniczo też różniły się młode lata i edukacja obydwu partnerów. Aleksander wzrastał pośród barokowego luksusu, Bonaparte na skraju nędzy. W roku 1795 przez kilka miesięcy poszukiwał bezskutecznie pracy w Paryżu i żywił się w ulicz­nej garkuchni dla ubogich, w efekcie czego nie przyzwycza­jona do zupy z kotła narzeczona, Dezyderia Eugenia Clary (późniejsza królowa Szwecji) zwróciła mu słowo. Nie dane jej było przewidzieć, że już za rok odtrącony chłopiec będzie swym nazwiskiem wprawiał w drżenie kolana połowy władców Europy.

Bonaparte ukończył dwie szkoły królewskie w tłumie swo­ich rówieśników, wykazując nieprzeciętne zdolności, głównie w przedmiotach matematyczno-technicznych. Aleksander zasadnicze swoje wykształcenie otrzymał od specjalnego pre­ceptora, Szwajcara Fryderyka Laharpea, który nafaszerował głowę carewicza mętnawym koktajlem humanistycznych utopii i filozofii na bazie francuskiego Oświecenia, izolując go od szarej prozy życia. To między innymi dlatego Aleksander „nie czuł pola bitwy ani nie rozumiał psychologii tłumu —

obie te rzeczy Napoleon miał w małym palcu już w młodości.

Jedna z pań, która na tyle intymnie poznała Aleksandra, by przestać go kochać, stwierdziła bez ogródek, iż „brak mu podstaw. Bez podstaw nie można być wielkim monarchą, ale z powodzeniem można być wielkim graczem. Do tego wy­starcza wielki spryt i nim właśnie dysponował car — spry­tem w polerowanym ubranku błyskotliwości i dobrych manier, dzięki czemu miał wszelkie podstawy, by wygrać wielką grę z partnerem, który dysponował wybitną inteligencją i geniu­szem militarnym, ale sprytem trochę mniejszym. Dlatego pomylił się Puszkin, kiedy powiedział o Aleksandrze: „Władca słaby i podstępny. Nie może być słabym władca, który jest podstępny. Napoleon, kiedy już na dobre rozszyfrował swego partnera, nazywał go „chytrym Grekiem (Aleksander był synem Greczynki) lub „szczwanym Bizantyjczykiem.

Nazywał go również „Talmą Północy.* Obaj byli dosko­nałymi aktorami, przy czym głównym środkiem scenicznego wyrazu stały się u Bonapartego jego słynne wybuchy wściek­łości, którymi terroryzował obcych dyplomatów i monar­chów, zaś u Aleksandra salonowa kokieteria. Był po prostu lepiej ogładzony, przynajmniej w opinii zdrajcy Talleyranda, który — kiedy Napoleon nazwał go publicznie „łajnem w jedwabnych pończochach — mruknął:

— Jaka szkoda, że tak wielki człowiek jest tak źle wy­chowany.**

Aleksander był wychowany wybornie — prawdziwy dan­dys na dworze, na którym francuski stał się językiem niemal urzędowym. Jakże daleko od barbarzyńskich czasów Piotra Wielkiego i głośnej sceny w Spithead.*** I jakże blisko

              Franciszek Józef Talma (1763—1826), przyjaciel i ulubieniec Bonapartego, najwybitniejszy aktor Francji i całej Europy w dobie napoleońskiej.

** Historycy nie cierpiący Bonapartego z upodobaniem przytaczają tę ripostę, świadczącą rzekomo o zimnej krwi Talleyranda. Zapominają tylko dodać, że Talley­rand po powrocie do domu zemdlał i przez pewien czas chorował ze strachu.

*** Car Piotr Wielki bawiąc w Spithead (reda portu wojennego Portsmouth) chciał zobaczyć, jak wygląda słynna kara przeciągania pod okrętem, na którą skazywano mary­narzy w Royal Navy. Usłyszawszy, że akurat nic ma żadnego winnego, zaproponował:

Niech wezmą któregoś z moich ludzi.

Najjaśniejszy Panie — padła odpowiedź — ludzie Waszej Cesarskiej Mości są obecnie w Anglii, a tym samym znajdują się pod ochroną prawa.

 

w tym oświeconym petersburskim „permissive society do takich eleganckich zwyrodnień, jak kazirodczy stosunek cara Aleksandra z własną siostrą.

Obaj pragnęli dla swoich imperiów dyktatury liberalnej i oświeconej.

Napoleon, gdzie mógł (to jest gdzie wkroczyły jego wojska), rozprawiał się z feudalizmem i ze Świętą Inkwizycją. Jego stosunek do nauki i uczonych historia, a właściwie po­wierzchowna publicystyka, upamiętniła treścią rozkazu, który rzekomo wydał przy formowaniu słynnych grenadierskich czworoboków w czasie bitwy pod Piramidami: „Osły i uczeni do środka!. Jest to najzwyklejszy obiegowy idiotyzm. Nie chodzi o takie drobiazgi, jak to, że nie Napoleon wydał ten rozkaz, ale jeden z francuskich dywizjonerów, któremu zresztą szło wyłącznie o ochronę bezbronnych sawantów pod­czas rzezi, i nie pod Piramidami, ale nieco wcześniej, pod Chebreiss. Chodzi o to, że w rzeczywistości nauka francuska przeżyła z inicjatywy Korsykanina okres rewolucyjnego wprost rozkwitu. On sam swój stosunek do niej wyraził między innymi w liście do Dyrektoriatu z roku 1797: „Po­winniśmy wielbić uczonych i otaczać czcią nauki i w liście do Narbonnea z roku 1812: „Nauka i szkolnictwo wyższe są dla mnie najwartościowszymi atrybutami Cesarstwa.

Obiegowe opinie o Napoleonie powielają jednostronny obraz „wodza. A przecież człowiek ten był wybitnym mate­matykiem (znakomity historyk, Ludwik Madelin, napisał

o nim: „Przywódca matematyków) i prawodawcą (Kodeks Napoleona, na którym oparte są do dzisiaj prawa europejskie, został przezeń osobiście ułożony). Na wyprawę wojenną nad Nil zabrał kilkudziesięciu uczonych wszystkich specjalności

i założył w Kairze Instytut Naukowy, któremu zawdzięczamy „odkrycie starożytnego Egiptu (Ceram). Z wybitnymi ów­czesnymi astronomami, Lagrangeem, Lalandeem i Lapla­ceem, roztrząsał najbardziej zawile problemy ich dziedziny z zachwycającym ich znawstwem. Liczba istotnych wyna­lazków dokonanych w dobie I Cesarstwa jest absolutnie rekordowa, biorąc pod uwagę jej stosunek do okresu, w jakim się zawierała (dziesięć lat).

 

25 grudnia 1797 roku generał Bonaparte został przyjęty do sekcji mechaniki Akademii Francuskiej. I oto ten wy­chudły młodzik, który paroma kopnięciami swego wojsko­wego buta oczyścił Italię z Austriaków i któremu już teraz wszyscy ustępują z drogi, z całą pokorą chyli głowę przed zaszczytem, jaki go spotkał. Czyni to jak kochanek przed kochanką, bo nauka jest jego wielką, najczulszą miłością, tylko wiedzą można mu zaimponować (w przyszłości kilka­krotnie powtórzy z żalem, iż los zmusił go do porzucenia ambicji naukowych). W dniu nominacji z całą skromnością pisze w liście dziękczynnym, że wobec swych uczonych kolegów „długo jeszcze pozostanie uczniem.

Kiedy generał przemienił się w cesarza, ta pokora wobec nauki nie zmniejszyła się ani o włos. W chwili przekraczania progów Akademii mocarz przemieniał się w szarego członka sekcji mechaniki, a gdy spóźnił się na jakieś posiedzenie i wszystkie krzesła były zajęte, wówczas on, cesarz Francu­zów, k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin