Folco_Michel_-_Z_woli_boskiej_i_katowskiej.pdf

(1059 KB) Pobierz
Folco Michel - Z woli boskiej i katowskiej
MICHEL FOLCO
Z WOLI BOSKIEJ
Nader pouczające i wielce zadziwiające
dzieje Pibraków z Bellerocaille
Osiem pokoleń katów
Przełożył Andrzej Arustowicz
I KATOWSKIEJ
24147348.001.png
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Dieu et nous seuls pouvons
Data wydania:
1991
Wydanie polskie
Data wydania:
1993
Ilustracja na okładce:
Justynian I, 1663-1755 . Obraz Béatrice Turquand d’Auzay
Przełożył:
Andrzej Arustowicz
Wydawca:
Państwowy Instytut Wydawniczy 1993
ISBN 83-06-02320-X
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
Część pierwsza
Rozdział I
Baronia Bellerocaille 1 w królewskiej prowincji Rouergue, sierpień 1683 r.
Błogo wtulone w najbardziej zaciszny, najcieplejszy kąt ula, drzemały trutnie. Jeden z
nich obudził się i poczuł głód. Ociężale wlókł się ku plastrowi, gdy zauważył nadzwyczaj
dużo robotnic w ulu. Tak późnym rankiem już dawno powinny były oblatywać kwiaty.
Posuwając się naprzód, duży, brzuchaty i włochaty samiec natknął się na sporą grupkę
pszczół tarasujących drogę. Już chciał je roztrącić bez ceregieli, gdy one – rzecz nie do
pomyślenia – utworzyły front i rzuciły się na niego. Jeszcze nie zdążył sobie uświadomić, co
się dzieje, a już jedna podcinała mu nasadę tułowia, w miejscu gdzie łączył się z odwłokiem,
druga szatkowała mu żyłki na skrzydłach, trzecia zaś, wyszukawszy szczelinę między
pierścieniami a pancerzem, wciskała w nią jadowite żądło. Cierpka woń jadu rozeszła się po
całej pasiece, dając sygnał do rzezi.
Skoro królowe zostały zapłodnione, a zbliżał się już sen zimowy, w ulu nie potrzebowano
tych ospałych, żarłocznych, bezużytecznych próżniaków.
Pozbawionym żądła, nigdy do tej pory nie zmuszanym do obrony, nie dowierzającym
trutniom zaświtała jedna myśl: uciec przez otwory wylotowe. Niektórym to się udało.
Jeden z nich latał przez chwilę nad murami obronnymi grodu, po czym nieopatrznie
wpadł do kuchni mistrza złotniczego Abla Crespiageta, uderzając z impetem w prawe oko
Piotra Galine, jego kucharza, zajętego przyrządzaniem zupy rakowej. Ten wrzasnął z bólu i
wrzucił do wazy całą garść przypraw.
Wyrżnąwszy następnie w posadzkę, nieco oszołomiony owad pofrunął dalej i znikł w
okienku wychodzącym na ulicę Wielką.
Piotr Galine był w spiżarni i obmywał wodą swe zbolałe oko, gdy do kuchni weszła
pokojówka. Nie widząc kuchmistrza, chwyciła wazę z zupą i pobiegła podać ją państwu,
którzy już się niecierpliwili w jadalni.
Kilka chwil później Abel Crespiaget, z oczami w słup, z niemiłosiernie piekącym
podniebieniem, gardłem tudzież przełykiem, wtargnął do kuchni wymachując potężnym
1 Pięknaskałka (przyp. tłum.).
kijem. Nic nie rozumiejąc, Galine rzucił się do ucieczki, najpierw korytarzem, później
schodami na dziedziniec, okrążył studnię, wreszcie wyskoczył na ulicę Wielką, gdzie złotnik
go dopadł i solidnie wygrzmocił kijem.
– Ajajaj!... Ajjajjajjj! Czym sobie zasłużyłem, mój zacny panie, na taki basarunek?
– Jeszcze śmiesz pytać, ty trucicielu?! – ryknął Crespiaget zdwajając tempo razów.
Przestał dopiero, gdy Galine znieruchomiał.
Potem jacyś dobrzy ludzie zanieśli go do łóżka, w którym spędził kilka dni, zanim mógł
powrócić do służby. Co do ocalałych trutni, to przez cały dzień leniuchowały na kwiatkach
nad brzegami Dourdou. Wieczorny chłodek oraz głód kazały im zapomnieć o tragicznych
wydarzeniach poranka, toteż wróciły do ula, gdzie gotowano im zagładę. Żaden nie uszedł z
życiem.
W niedzielę po Wniebowstąpieniu Małgorzata Crespiaget, małżonka mistrza złotniczego,
powiła szóste dziecko. Tym razem był to chłopiec, po pięciu córkach oraz kilku
pielgrzymkach do Czarnej Dziewicy z Rocamadour i do Św. Napletka z Roumégoux.
Rozpromieniony mistrz Crespiaget nadał mu imię Dezydery i z pompą ochrzcił w
kościele Św. Wawrzyńca. Dziecko powierzono następnie żonie woźnicy Mazarda, mamce
cieszącej się doskonałą opinią, zamieszkałej nad rzeką, na podgrodziu.
W następną niedzielę, w porze sumy, kucharz Piotr Galine dostał się do domu
Mazardowej i udusił ją. Ukrywszy ciało w suszarni na kasztany, chwycił małego Dezyderka i
sprawnie go wykrwawił nad kuchennym zlewem. Potem uciął mu głowę, wpakował
pokawałkowane ciałko do worka i wrócił do kuchni, by je posiekać. Zrobił z niego farsz do
pomidorów... których postarał się zanadto nie przyprawiać.
Zgromadzeni, jak w każdą niedzielę, w komplecie, Crespiagetowie zajadali się tym
daniem. Gdy półmisek był pusty, zażądali repety. Wówczas Galine podał im głowę
Dezyderka, kunsztownie ułożoną na liściach sałaty, z uszami i dziurkami nosa przystrojonymi
natką pietruszki, z oczyma otwartymi za pomocą wykałaczek.
Oświadczywszy słodkim głosem, że chcąc odzyskać szczątki dziecka, muszą użyć
środków albo wymiotnych, albo przeczyszczających, Piotr Galine wykrzyknął:
– Zemsta jest rozkoszą kucharzy!
Następnie zeskoczył ze schodów.
Wybiegając na ulicę usłyszał przeraźliwe krzyki Małgorzaty Crespiaget, która właśnie
pojęła, co się stało.
* * *
W swej rezydencji na pierwszym piętrze starostwa Henryk de Foulques, komendant
straży i starosta, akurat kończył potrawkę z kurczaka w sosie korzennym, gdy zapowiedział
się mistrz złotniczy z ulicy Wielkiej.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin