Iggulden Conn - Dżyngis-chan 01 - Wilk ze stepów. Dżyngis Chan.doc

(2185 KB) Pobierz

Conn Iggulden

WILK

ZE STEPÓW

DŻYNCIS-CHAN

Wolf of the plains

Przełożył

Radosław Botev


Ta książka nie powstałaby bez wsparcia rdzennych mieszkańców Mongolii,

którzy pozwolili mi przez pewien czas mieszkać między sobą

i którzy wśród ustępującej zimy uczyli mnie swojej historii

przy solonej herbacie i wódce.

Szczególne podziękowania należą się Mary Clements za jej cenne

uwagi na temat koni oraz Shelagh Broughton, której wnikliwe

badania w znacznej mierze umożliwiły mi napisanie tej książki.

Moim braciom Johnowi,

Davidowi i Halowi

Dobrze to nie jest, gdy rządzi zbyt wielu - niech jeden panuje,

jeden król tylko...

- Homer, Iliada (przekład Kazimiery Jeżewskiej)


PROLOG

W oślepiająco białym śniegu mongolscy łucznicy okrążyli oddział Tatarów. Każdy z jeźdźców, kierując ruchami swego kuca tylko kolanami, stał w strzemionach i z niezwykłą celnością słał śmiercionośną strzałę za strzałą. Tętent kopyt wtórował krzykom rannych i wyciu wiatru. Tatarzy nie mieli dokąd umknąć przed świszczącą śmiercią dolatującą z coraz ciaśniejszych objęć bitwy. Ich konie z charkotem padły na kolana, a krew obficie tryskała im z nozdrzy.

Na wystającej płowej skale szczelnie otulony futrem, Jesügej przyglądał się bitwie. Wiatr jak ryczący diabeł hulał po stepie, szarpiąc skórę w miejscach pozbawionych już ochrony z owczego tłuszczu. Władca nie okazywał strudzenia. Przez lata tak bardzo przywykł do niewygód, że sam nie był pewien, czy w ogóle jeszcze je odczuwał. Były częścią jego życia, tak jak wojownicy ruszający w bój na jego rozkaz albo wrogowie, których zabijał.

Tatarom nie brakowało odwagi, co Jesügej musiał przyznać mimo całej dla nich pogardy. Zbierali się właśnie wokół młodego wojownika, którego nawoływania niosły się z wiatrem. Człowiek ów miał na sobie kolczugę, przedmiot zawiści i pożądania. Krótkimi rozkazami powstrzymywał jeźdźców przed pójściem w rozsypkę. Jesügej wiedział, że nadszedł moment na szarżę. Wyczuło to też dziewięciu towarzyszy w jego harbanie, najlepszych z plemienia, braci krwi i oddanych druhów. Byli godni cennych zbroi, które nosili, wykonanych z twardej skóry, zdobionej motywem postaci młodego, skaczącego wilka.

- Jesteście gotowi, bracia? - zapytał Jesügej czując na sobie ich spojrzenia.

Jedna z klaczy zarżała w podnieceniu, a jego pierwszy wojownik Ełuk roześmiał się.

- Zabijemy ich dla ciebie, malutka - powiedział gładząc ją za uszami.

Jesügej popędził kuca i wszyscy gładko ruszyli kłusem ku rozwrzeszczanej, wrzącej w śniegu bitwie. Ze wzgórza ponad walką doskonale widzieli pełną potęgę wiatru. Chan cmoknął z podziwem, patrząc, jak ramiona Ojca Nieba bez końca owijają drobnych wojowników białym, ciężkim od lodu szalem.

Bez zmiany szyku, bez zastanowienia wojownicy przeszli do galopu, odruchowo oceniając odległości tak, jak robili to od dziesięcioleci. Myśleli tylko o tym, jak najlepiej ściąć wrogów z siodeł i zostawić ich zimne szczątki na stepie.

Harban Jesügeja wbił się z łoskotem w sam środek walczących i brnął w stronę dowódcy, który w ostatniej chwili zdołał podnieść się z ziemi. Gdyby pozwolono mu przeżyć, stałby się być może bohaterem całego plemienia. Jesügej uśmiechnął się, kiedy jego kuc z impetem łupnął w pierwszego z wrogów. Nie tym razem.

Uderzenie złamało tatarskiemu wojownikowi kręgosłup, zanim ten odwrócił się w stronę nowego zagrożenia. Jesügej jedną ręką trzymał grzywę wierzchowca, a drugą ciął przeciwników, siejąc wokół śmierć.

Powstrzymał się przed zadaniem dwóch ciosów, które mogły go kosztować utratę ojcowskiego miecza, i zamiast tego pozwolił kucowi tratować wrogów, a głownią broni jak młotem zdzielił jakiegoś bezimiennego wojownika. Przedarł się, dotarł do skotłowanego jądra tatarskiego oporu. Dziewięciu towarzyszy nie odstępowało go na krok, chroniąc swojego chana, tak jak zostało im to przeznaczone przy narodzinach. Jesügej nawet bez patrzenia wiedział, że tam są, że osłaniają jego tyły. Poznawał ich obecność po sposobie, w jaki dowódca Tatarów omiatał go spojrzeniem, kierując wzrok to na prawo, to na lewo od niego. Na pewno widział własną śmierć w ich ponurych twarzach, wykrzywionych podobnym do złowieszczego uśmiechu grymasem. Może też zdał sobie sprawę, że wokół leżą naszpikowane strzałami ciała jego towarzyszy. Oddział był rozbity.

Jesügej z zadowoleniem patrzył, jak Tatar staje w strzemionach i kieruje w jego stronę długie, czerwone ostrze. Nie było strachu w jego oczach, tylko gniew i gorycz ze zmarnowanego dnia. Polegli, którzy zamarzali już na stepie, nie mogli się już niczego nauczyć, ale Jesügej wiedział, że do tatarskich plemion dotrze wiadomość o klęsce: z nadejściem wiosny znajdą sczerniałe kości i nie zdobędą się już na najazd na jego trzody.

Jesügej, ku zaskoczeniu tatarskiego wojownika, zaśmiał się, kiedy tak patrzyli na siebie. Nie, niczego się nie nauczą. Tatarzy zdechliby z głodu, gdyby polegali tylko na matczynej piersi. Wrócą tu, a wtedy on znowu wyruszy przeciw nim i przeleje jeszcze więcej ich plugawej krwi. Perspektywa ta napawała go radością.

Tatar, który go wyzwał, był jeszcze młody. Jesügej pomyślał o synu, który przychodził właśnie na świat hen za wzgórzami na wschodzie, i zastanawiał się, czy on też pewnego dnia spotka się miecz w miecz z posiwiałym, starszym wojownikiem.

- Jak cię zwą? - zapytał Jesügej.

Bitwa ucichła i Mongołowie chodzili już między ciałami poległych, zbierając wszystko, co przydatne. Wiatr wciąż ryczał wkoło, jednak widocznie głos dało się usłyszeć, gdyż Jesügej dostrzegł zdziwienie na twarzy młodego wroga.

- A ciebie, kutasie jaka?

Jesügej zaśmiał się, ale odsłonięta twarz zaczynała go już boleć i ogarniało go zmęczenie. Ścigali tatarski podjazd niemal przez dwa dni, obywając się bez snu i żywiąc się tylko mokrym twarogiem. Miecz Jesügeja był gotów, by odebrać życie kolejnemu wrogowi, i chan uniósł ostrze.

- Nieważne, chłopcze. Chodź no tu do mnie.

Tatarski wojownik najwyraźniej dostrzegł w jego oczach coś bardziej pewnego od strzały. Skinął głową zrezygnowany.

- Nazywają mnie Temudżyn-Üge - powiedział. - Moja śmierć będzie pomszczona. Jestem synem wielkiego rodu.

Popędził konia i wierzchowiec szarpnął się w stronę Jesügeja. Miecz chana świsnął w powietrzu w jednym, doskonale wymierzonym cięciu. Ciało Tatara upadło na ziemię, a kuc pognał przez pobojowisko.

- Jesteś padliną, chłopcze - powiedział Jesügej - jak wszyscy, którzy grabią moje trzody.

Rozejrzał się po swoich wojownikach zebranych wokoło. Czterdziestu siedmiu opuściło jurty w odpowiedzi na jego wezwanie. Stracili czterech braci w zaciekłym boju z wrogiem, lecz ani jeden z dwudziestu Tatarów nie wróci do domu. Cena była wysoka, ale zima czyni ludzi zdolnymi do wszystkiego.

- Szybko przeszukajcie ciała - rozkazał Jesügej. - Już za późno na powrót do domu. Rozbijemy obóz pod osłoną skał.

Cenny metalowy rynsztunek i łuki można było sprzedać za dobrą cenę albo zastąpić nimi uszkodzoną broń. Nie licząc kolczugi, zdobycz nie była jednak obfita, co potwierdzało domysły Jesügeja, że mieli do czynienia z oddziałem młodych wojowników wysłanych na zwiady i dla wykazania swoich zdolności. Tatarzy nie planowali walki na śmierć i życie na ziemi twardej jak skała. Chan powiesił na rogu przy siodle zakrwawiony metalowy ubiór, który mu rzucono. Kolczuga była solidnie wykonana i zatrzymałaby przynajmniej cios sztyletu. Jesügej zastanawiał się, kim mógł być ten młody wojownik, że posiadał tak cenną rzecz. Przez chwilę powtarzał w myślach jego imię, po czym wzruszył ramionami. Nie miało to już żadnego znaczenia. Teraz chciał tylko wymienić swój udział w kucach Tatarów na mocny trunek i futra, kiedy plemiona zejdą się na handel. Przemarzł na kość, ale mimo wszystko uważał, że był to dobry dzień.

*

Wichura trwała aż do następnego ranka. Jesügej i jego ludzie wracali do koczowiska grubo owinięci w futra i obładowani zagrabionym mieniem, tak że były to raczej bezkształtne, na wpół przemarznięte postacie, obrosłe brudnym lodem i tłuszczem. Tylko zwiadowcy lekko poruszali się w siodle, wypatrując nagłego ataku.

Plemię dobrze wybrało miejsce na obóz - jurty były niemal niewidoczne w śniegu pod stromym wzgórzem na tle smaganych wiatrem skał i porostów, a przyćmione światło ledwie majaczyło wśród skotłowanych chmur. Wracających wojowników wyłowił bystry wzrok jednego z chłopców na czatach. Serce Jesügeja zabiło żwawiej na dźwięk wysokich głosów, ostrzegających o jego przybyciu.

Kobiety i dzieci na pewno nie krzątają się jeszcze po domach - pomyślał Jesügej. W taki mróz zwlekały się z posłania tylko po to, żeby napalić w żelaznych piecach. Prawdziwe przebudzenie w obozie następowało dopiero jedną czy dwie godziny później, gdy lodowy osad na wielkich namiotach z wojłoku i wikliny zdążył się już ulotnić.

Kiedy kuce podeszły bliżej, Jesügej usłyszał krzyk dolatujący wraz z szarym dymem z jurty Höelün i poczuł, jak serce bije mu żywiej w wyczekiwaniu. Miał już jednego syna, ale śmierć zawsze była blisko dzieci. Chan potrzebował tak wielu potomków, ilu tylko mogły pomieścić namioty. Pomodlił się szeptem o kolejnego chłopca, brata dla pierworodnego.

Usłyszał wysoki głos jastrzębia w jurcie i energicznie zeskoczył z siodła, aż zaskrzypiała mu skórzana zbroja....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin