Zofia Kossak
Szaleńcy Boży
Tom
Całość w tomach
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 1996
`pa
Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Z$n,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk
z wydawnictwa "Pax",
Warszawa 1957
Pisała K. Kruk
Korekty dokonały
M. Szymańska
i I. Stankiewicz
`st
11)
21)
31)
41.
l1 .1 .1 .1 .1 .1
rI.A.1.a
Legenda
o św. Jerzym
`tc
Prawy i pobożny rycerz, Jerzy
z Kapadocji, zatrzymał konia
przed gospodą zwaną "Rajem
strudzonego" i ze zdziwieniem
spojrzał po panującym na ulicy
zbiegowisku. Dzień nie był
targowy ni świąteczny, wszakże
tłumy ludzi dążyły śpiesznie w
stronę rynku. Gruby i gadatliwy
gospodarz "Raju", Domicellus,
zapytany o przyczynę, podniósł w
górę obie dłonie,
- Nieszczęście! - krzyknął. -
Królewna los wyciągnęła!
Jedynaczka! Czterech książąt już
zjeżdżało w swaty... i z darami!
A ot, co!... Los... Stąd taka
wrzawa na grodzie...
- Ni słowa nie rozumiem z
tego, co mi prawisz... Jaki los?
- Możliweż, byście nie
wiedzieli, panie, o bestii
piekielnej, przekleństwie
Syleny?
- Nie słyszałem.
- Z daleka chyba jedziecie,
boć już po całym świecie o tym
głośno...
- Z daleka jadę, istotnie.
Powiadajże, w czym rzecz, czasu
na próżne gadanie nie tracąc.
Odpiął podpinkę z zeschłego
rzemienia i zdjął z głowy ciężki
hełm.
- Jużci w dwóch słowach się
nie da... Uroczysko tu jest
niedaleko, gdzie z dawien dawna
demony pogańskie się kryły.
Powiadają, że w Pustyni
Libijskiej tyle ich nie
najdziesz, wiela tutaj było.
Miejsce sobie ulubione obrały. Z
tej racji nikt chwili spokojnej
nie miał. W biały dzień praczka,
żona Protusowa, widziała
sprośnego koźlacza pod grodem!
Nieczyste dziewki wiodły przy
miesiącu swoje tańce i chłopców
k'sobie wabiły... Aż eremita
jeden zbożny, którego zwano
Fulgencjusz, na kolanach się
sunąc, granicę szataństwu
zakreślił, kopczykami kamiennymi
ją znacząc, a nad kopczykiem
każdym zaklęcie krzyża czyniąc.
Tak w siedemdziesiąt dwa lata
obszedł uroczysko i spokojnie
zasnął w Panu. Pokój jego
pamięci! Diabły pogańskie, w
ciasnym kręgu zawarte, zdechły
powoli czy uszły... Zginęły.
Wprzód przecież sztuką szatańską
spłodziły bestię straszliwą,
trzy stajania długą, do
skończenia świata trwać mającą,
która kraj nęka, a ludzi do
połowy bodaj wytrzebiła...
- Jakże, nie chroni od niej
granica pobożnego eremity?
- Chroni, i owszem. Ludzie
sami szli. Podchodziła potwora
pod granicę, nęcąc, kto jeno
tamtędy przechodził, i szli...
- Nie może to być!
- Na świętego Piotra w Więzach
klnę się, że nie łżę, szlachetny
rycerzu. Wielu zginęło!
Najlepszych,
najświątobliwszych!... Poszedł
cnotliwy biskup Makary z
relikwiami egzorcyzmować
potworę... Relikwij poniechał na
kopcu, sam zasię ku bestii
pobieżał... Rycerstwa wiela
chodziło! Samotrzeć i kupą...
Żaden nie zdzierżył... Mieczów
zabyli i poszli. Podobnież
uczeni Maksencjusz oraz
Pelagiusz. Gadali, że się jeno z
dala przyglądną okropie, by ją w
księgach uczonych opisać - a
poszli! A innych! Nie zliczy!
- Czymże mamiła, na Boga!
- Tego wam, szlachetny panie,
nie powiem, jako że nikt, kto by
owego Lewiatana, syna diabła i
sprośnej nimfy pogańskiej,
obaczył, żyw nie uszedł. Nie
ostoi się jej czarom nikt, i was
by zmamiła.
- Nie.
- Tak samo gadali tamci, a
jeno wiatr od bestii poczuli,
już ku niej pobiegli. Czym wabi,
nie wiadomo: co zaś z nimi
czyni, łatwo pojąć, na koście
bielejące z daleka spojrzawszy.
Wrzawa na ulicy rosła.
- Miłościwy król - podjął
gospodarz - społeczność w tak
żałosnym stanie widząc, w układy
z bestią wszedł...
- Chrześcijański pan! w
układy?!
- Ha, trza podleźć, gdzie
przeleźć nie lza. By ku granicy
nie podchodziła, młódkę jedną
szesnastolatkę w wieczyste czasy
co roku dawać obiecał... Heroldy
w kapturach przez trąby to
ogłosiły i bestia przystała.
Mądrze zrobił miłościwy król i
cały naród go chwali. Będzie
dziś piętnaście lat, jak układ
trwa... Dziewek i tak rodzi się
niby czego dobrego; jedna na rok
się straci, ani poznaku po tym
nie ma w grodzie... Jeno że dziś
na królewnę padł los iść ku
bestii na pożarcie. Chciał król
córkę od prawa uchylić, ale Rada
Starszych nie przystała. I
słusznie... Raczcie zdjąć zbroję
i spocząć, szlachetny rycerzu.
- Nie czas na to - odparł
wędrowiec.
- Kum Marko, któren na kasztel
chodził z innymi, już wraca! -
zawołał gospodarz i pobiegł.
Rycerz włożył z powrotem
ciężki hełm na młodą głowę i
poszedł do konia uwiązanego przy
słupie. Koń, pod srebrnymi
blachami, biały był jak śnieg.
Wielkie, mądre oczy
przebłyskiwały przez wiziory
naczółka opatrzonego w ostry
grot. Rycerz podciągnął
rozluźnione uprzednio popręgi.
- Nie pora jeszcze spocząć,
przyjacielu mój. Przygoda nas
czeka, przedziwna, największa,
jaka być może. Pójdziemy. Nie
zawiedziesz mnie, przyjacielu
koniu! Nie chybnie się giętka
pęcina. Nie zmami nas bestia
straszliwa... Czymże ona wabi?
Czarem. Czar działa na tych
jeno, co chcą zawczasu poddać
się czarowi. Niewątpliwie wabi
ona czymś, co skryte jest w
duszy człowieczej. Wędkę
zarzuca, zaś człowiek sam idzie
niebacznie. Ty nie ulegniesz
pokusie. Lepiej niż blachy
chronić cię będzie uczciwa
prostota zwięrzęca.
Bezgrzasznyś. Nie próbowałeś
owocu z drzewa wiadomości złego.
Bezpiecznyś przeciw urokom. Oby
pozwolił mi Bóg bodaj na ten
dzień jeden stać się podobnie
prostym, niewinnym, spokojnym,
nie dociekającym niczego...
- Królewnę wiodą! -
zabrzmiało.
Podjął z piersi ryngraf
miedziany z wizerunkiem
Zbawiciela i ucałował gorąco.
Wskoczył na wysokie siodło, ujął
w rękę kopię i nie spuszczając
przyłbicy wyjechał wolno z
obejścia.
Tłum objął go, oblał falą.
Wszystkie głowy niosły się w
stronę, skąd dochodził jękliwy
wrzask surm. Po chwili ukazał
się orszak. Od długich,
srebrnych trąb zwieszały się
czarne opony. Za trębaczami szły
płaczki, wyjąc i paznokciami
drąc swoje oblicza, aż krew
ściekała na ich białe
obleczenie. Za płaczkami, wśród
drużyny milczącego ponuro
rycerstwa, niesiono złotą
lektykę. W lektyce sędziwi
królestwo, płacząc, obejmowali
ramionami jedynaczkę. Siwa głowa
króla chwiała się z bólu. Tłum
wznosił na jego cześć okrzyki,
których nie słyszał,
nieprzytomnymi oczami patrząc na
swą córkę, cud wiosny. Stara
królowa zawodziła na równi z
płaczkami. Za lektyką paziowie
nieśli pochodnie i wieńce
asfodelowe, jako za pogrzebem.
Obcy rycerz jechał stępa
pośród tłumu, nie zauważony
przez nikogo. Szli długo. Słońce
chyliło się ku zachodowi, gdy
ujrzano kopczyki kamienne,
wzniesione niegdyś ofiarną
dłonią eremity. Na ten widok
płaczki podwoiły lament. Orszak
stanął. Spłakane panny służebne
podprowadziły królewnę do
tajemnej zła granicy.
Przestąpiła ją, blada jak
giezło.
Wędrowny rycerz piersiami
konia rozepchnął tłum, wysunął
się naprzód i przejechał za nią.
W tłumie buchnęły okrzyki:
- Ktoś jest?
- Gdzie jedziesz?... Tam
śmierć!
- Nie zratujesz, a sam
zginiesz! Zawracaj, nieszczęsny,
co sił!
Nie odwrócił głowy. Królowa
matka stanęła w lektyce,
błogosławiąc mu. Nie słyszał.
Orszak zawrócił powoli wśród
płaczliwych dźwięków trąb.
Rycerz spojrzał na królewnę.
Stała lękliwie, smukła, w
długiej białej szatce. We wzroku
jej dojrzał prócz lęku nie
wiedzącą o sobie ciekawość przed
straszną, lecz, kto wie, nęcącą
może tajemnicą. Nie zwracała na
niego uwagi... Gdy tak stali
wśród ciszy pustkowia, z
pobliskiego boru doleciał szum
jak gdyby nadpływającej burzy.
Koń począł chrapać, nastawiwszy
uszy, rycerz ujął krzepciej
kopię i wytężył wzrok. Wydało mu
się, że krzaki, podszycie lasu
stanowiące, poruszyły się i idą
ku nim. To pełzło cielsko
potwora. Leniwie, niby omackiem,
gadzinowe, nieskończone,
szpetne. Wraz podniosło się
łbisko olbrzymie, potworne, o
małych, zapadłych ślepiach i
szerokiej jak wierzeje paszczy,
zakołysało się, stanęło. Tuż
poza łbem toczyły się, kurcząc i
rozciągając, zwały pierścienne
cielska, obłe, brzuchate, nie
bronione łuską. Wydęte boki
przewalały się niezdarnie i
plugawie, gdy straszny łeb
zwracał się w prawo i w lewo,
szukając... Dojrzał,
znieruchomiał, wpił ślepia w
królewnę. Stojący w pogotowiu
rycerz spojrzał na nią i ujrzał
w zdumieniu, że z twarzy
dziewczyny znikł strach. Stała
niby urzeczona. Niepewny
półuśmiech drgał na rozchylonych
wargach. Naraz postąpiła parę
kroków naprzód.
- Stój! - krzyknął.
Nie słyszała jego głosu, idąc
naprzód coraz prędzej. Ruszył
koniem w poprzek jej drogi -
jęła biec. Zerwał płaszcz z
ramion i zarzucił jej na głowę.
Oślepiona, stanęła jak wryta,
jęcząc i słaniając się
bezradnie.
Teraz sprawiedliwy rycerz stał
oko w oko z potworem. Spojrzał w
iskrzące ślepia i opuścił kopię
mimo woli. Bo ślepia smocze,
małe i podłe na pozór, nagle
rozjarzyły się, rosły, aż
zapłonęły olbrzymie,
przesłaniając sobą wszystko
inne. Niby dwie banie ogromne z
czarodziejskiego kryształu,
migotały tysiącem powierzchni, z
których każda jawiła się ukrytym
i cudownym świa...
mackuk