Johansen Iris - Odliczanie.rtf

(818 KB) Pobierz
ISABEL ALLENDE

 

ROZDZIAŁ 1

Aberdeen, Szkocja

Znajdź klucz.

W hotelowym pokoju było ciemno, ale nie odważsię zapalić światła.

Leonard powiedział, _e Trevor i Bartlett zwykle siedzą w restauracji przez

godzinę, ale nie mógł być tego pewny. Grozak znał sukinsyna od lat i wiedział,

że instynkt Trevora jest wciąż tak niezawodny jak wtedy, gdy był najemnikiem

w Kolumbii.

Dlatego dał sobie dziesięć minut i ani chwili więcej.

Światło latarki błądziło po pokoju, bezosobowym, jak wszystkie pokoje

hotelowe.

Podszedł do biurka i zaczął przeglądać zawartość szuflad.

Nic.

Przeszedł do szafy, wyciągnął torbę podróżną i szybko przeszukał.

Nic.

Zostało piec minut.

Podszedł do nocnej szafki i otworzył szufladę. Notes i długopis.

Znajdź klucz, jego piętę Achillesowa. Każdy ma jakąś.

Sprawdź łazienkę.

Nic w szafkach.

Zestaw szczotek. Kosmetyczka.

Żyła złota!

Może.

Tak! Na dnie był mały, oprawiony w skórę album.

Zdjęcia kobiety. Notatki. Wycinki z gazet ze zdjęciami tej samej kobiety.

Poczuł rozczarowanie. Nic o MacDuffs Run. Nic o złocie. Nic, co mogłoby mu

pomóc. Cholera, a taka miał nadzieje...

Chwileczkę. Twarz kobiety wydawała się znajoma...

Nie ma czasu na czytanie wycinków.

Wyciągnął aparat cyfrowy i zaczął robić zdjęcia. Poślę odbitki Reilly'emu i

pokażę, że być może ma broń potrzebną do kontrolowania Trevora.

Ale to może mu nie wystarczyć. Jeszcze raz przeszukaj pokój i te torbę...

Zniszczony szkicownik upchnięty pod twarda tekturę na dnie torby.

Pewnie nic ważnego. Szybko go przekartkował. Twarze. Nic, tylko twarze.

Nie powinien tracić czasu, Trevor może wrócić w każdej chwili. Nic, oprócz

szkiców twarzy dzieci, starych ludzi i tego sukinsyna.

O Boże!

Bingo!

Wcisnął szkicownik pod pachę i uradowany ruszył do drzwi. Prawie chciał

spotkać Trevora na korytarzu i mieć pretekst, żeby zabić sukinsyna. Ale nie, to

by wszystko zepsuło.

Mam cie, Trevor, pomyslał.

*

Trevor zamarł, kiedy poczuł wibrujacy w kieszeni alarm. Skurwysyn.

− Co sie stało? - spytał Bartlett.

− Mo_e nic. Ktos jest w moim pokoju hotelowym. - Rzucił pare banknotów na

stół i wstał. - Mo_e pokojówka scieli łó_ko.

− Myslisz, _e to ktos inny. - Bartlett ruszył za nim do windy. - Grozak?

− Zaraz sie przekonamy.

− Pułapka?

− Chyba nie. On pragnie mojej smierci, ale jeszcze bardziej złota. Pewnie

próbuje znalezc mape albo jakakolwiek inna wskazówke, jak do niego

dotrzec.

− Ale przecie_ ty nigdy nie zostawiłbys niczego tak wartosciowego w

hotelowym pokoju.

− On o tym nie wie. - Trevor zatrzymał sie przed drzwiami pokoju i wyciagnał

bron. - Zostan tu.

− Nie ma sprawy. Je_eli dasz sie zabic, ktos bedzie musiał wezwac policje,

chetnie podejme sie tego obowiazku. Ale je_eli to rzeczywiscie pokojówka,

mo_emy zostac poproszeni o opuszczenie tego przybytku.

− To nie pokojówka. W pokoju jest ciemno.

− Wiec mo_e powinienem...

Trevor otworzył kopniakiem drzwi, zanurkował w bok i rzucił sie na

podłoge.

1adnego strzału. 1adnego ruchu.

Przeczołgał sie za sofe i odczekał chwile, _eby oczy przyzwyczaiły sie do

ciemnosci.

Nic.

Siegnał do góry i zapalił lampke stojaca na nocnej szafce przy łó_ku.

Pokój był pusty.

− Moge sie do ciebie przyłaczyc? - zawołał Bartlett z korytarza. - Czuje sie tu

odrobine samotny.

− Zaczekaj jeszcze chwile. Chce sie upewnic, czy... - Trevor sprawdził wnetrze

szafy i łazienke. - Mo_esz wejsc.

− Dobrze. To było bardzo interesujace doswiadczenie patrzec, jak wdzierasz

sie do pokoju niczym Clint Eastwood w filmie o Brudnym Harrym. - Bartlett

ostro_nie wszedł do pokoju.

− Ale naprawde nie wiem, czemu razem z toba nadstawiam swoja cenna

głowe, skoro mógłbym bezpiecznie siedziec w Londynie. - Rozejrzał sie

dokoła. - Według mnie wszystko jest w porzadku. Czy aby nie popadasz w

paranoje, Trevor? Mo_e ten gad_et, który nosisz w kieszeni, miał zwarcie.

− Mo_e. - Trevor uwa_nie przegladał zawartosc szuflad.

− Nie, niektóre rzeczy były ruszane.

− Skad wiesz? Dla mnie wszystko wyglada bardzo schludnie.

− Wiem. - Trevor ruszył do łazienki. Kosmetyczka le_ała prawie w tym samym

miejscu, w którym ja zostawił.

Prawie. Cholera.

Rozpiał kosmetyczke. Album wcia_ tam był, tak samo czarny jak dno

saszetki, wiec mo_e intruz go nie zauwa_ył.

− Trevor?

− Poczekaj chwile. - Powoli otworzył album i przyjrzał sie uwa_nie wycinkom

z gazet i fotografii. Dziewczyna spogladała na niego ze zdjecia

wyzywajacym spojrzeniem, które tak dobrze znał. Mo_e Grozak nie znalazł

tej fotografii? A je_eli znalazł, to mo_e nie uznał jej za wa_na.

A je_eli od odpowiedzi na to pytanie bedzie zale_ało jej _ycie? Trevor

podszedł szybko do szafy, wyciagnał torbe podró_na i odgiał usztywniajaca dno

tekture. Pod spodem było pusto. Cholera!

Uniwersytet Harvarda

− Myslałam, _e miałas sie uczyc do koncowych egzaminów! Jane uniosła

głowe i zobaczyła, jak jej współlokatorka, Pat

− Hershey, wpada do pokoju.

− Musiałam zrobic sobie przerwe, ju_ sama nie wiedziałam, co czytam.

Rysowanie mnie relaksuje.

− Spanie te_. - Pat usmiechneła sie. - Nie musiałabys sleczec dzisiaj nad

ksia_kami, gdybys wczoraj przez pół nocy nie bawiła sie w pielegniarke.

− Mike musiał z kims porozmawiac. - Jane skrzywiła sie. - Jest smiertelnie

przera_ony mysla, _e obleje egzamin i wszystkich rozczaruje.

− Wiec powinien sie uczyc, a nie szlochac ci w mankiet.

Jane wiedziała, _e Pat ma racje, sama była zeszłej nocy rozdra_niona i

zniecierpliwiona.

− Przyzwyczaił sie, _e szuka u mnie pomocy, kiedy ma problemy. Znamy sie

przecie_ od dziecka.

− A ty masz zbyt miekkie serce, _eby mu odmówic.

− Wcale nie mam miekkiego serca.

− Je_eli chodzi o ludzi, na których ci zale_y, to masz. Spójrz na mnie. Odkad

zamieszkałysmy razem, ju_ pare razy wyciagnełas mnie z niezłych

tarapatów..

− To nie było nic powa_nego.

− Dla mnie było. - Pat pochyliła sie i spojrzała na szkic. - Dobry Bo_e, znowu

go rysujesz?

Jane zignorowała słowa przyjaciółki.

− Dobrze ci sie biegało? - zmieniła temat.

− Przebiegłam kilometr wiecej ni_ zwykle. - Pat opadła na fotel i zabrała sie do

rozwiazywania butów. - Powinnas była pójsc ze mna, bieganie samemu to

_adne frajda. Chciałabym miec satysfakcje zostawienia cie daleko w tyle.

− Nie mam czasu. - Jane skonczyła szkic trzema szybkimi pociagnieciami

ołówka. - Mówiłam ci, _e musze sie uczyc do koncowego testu z chemii.

− Tak własnie mi powiedziałas. - Pat usmiechneła sie szeroko, pozbywajac sie

kopnieciem butów. - Ale znowu rysujesz Pana Cudownego.

− Uwierz mi, on wcale nie jest cudowny. I na pewno nie jest typem

me_czyzny, którego chciałabys zaprosic do domu, by przedstawic rodzicom.

− Czarna owca? Ekscytujace.

− Tylko w operach mydlanych. W prawdziwym _yciu takie typy przynosza

jedynie kłopoty.

Pat skrzywiła sie.

− Mówisz jak zgryzliwa baba po szescdziesiatce. Na litosc boska, masz dopiero

dwadziescia jeden lat! - wy-buchneła.

− Nie jestem zgryzliwa, to dobre dla ludzi, którzy maja zbyt mało wyobrazni,

by uczynic swoje _ycie interesujacym. Po prostu nauczyłam sie odró_niac

osoby intrygujace od tych, które zwiastuja kłopoty.

− Chetnie nauczyłabym sie _yc z tak atrakcyjnie opakowanym kłopotem. On

jest boski! Skrzy_owanie Brada Pitta z Russellem Crowe'em. Ty te_ musisz

tak uwa_ac, inaczej nie rysowałabys bez przerwy jego twarzy.

Jane wzruszyła ramionami.

− Ma interesujace rysy. Za ka_dym razem, kiedy go rysuje, odkrywam w jego

twarzy cos nowego. Dlatego go szkicuje, _eby oderwac sie od nauki.

Pat przechyliła głowe.

− Wiesz, naprawde podobaja mi sie te szkice. Nie rozumiem, dlaczego nie

namalujesz portretu, na pewno byłby o wiele lepszy ni_ ten przedstawiajacy

stara kobiete, a przecie_ dostałas za niego nagrode w konkursie.

Jane usmiechneła sie.

− Nie sadze, _eby jurorzy podzielali twoje zdanie.

− Och, nie krytykuje twojej pracy, portret był wspaniały. Zreszta, ty zawsze

jestes wspaniała, kiedys bedziesz sławna.

Jane prychneła pogardliwie.

− Jesli do_yje wieku babci Moj_esza. Jestem zbyt du_a realistka i brak mi

temperamentu artystycznego.

− Zawsze z siebie _artujesz, ale obserwowałam cie przy pracy. Zatracasz sie... -

Pat przekrzywiła głowe. - Wiesz, zastanawiałam sie, dlaczego tak bardzo

boisz sie przyznac, _e czeka cie wspaniała przyszłosc. Zajeło mi to troche

czasu, ale znalazłam odpowiedz.

− Doprawdy? Nie moge sie doczekac, _eby ja usłyszec.

− Nie badz złosliwa, czasami bywam bardzo spostrzegawcza. Wydaje mi sie,

_e z jakiegos powodu boisz sie siegnac po pierwsza nagrode. Mo_e ci sie

wydaje, _e na nia nie zasługujesz.

− Słucham?

− Nie twierdze, _e w ogóle brak ci pewnosci siebie - wyjasniła Pat. - Po prostu

wydaje mi sie, _e nie jestes dostatecznie pewna swojego talentu. Dobry Bo_e,

przecie_ wygrałas jeden z najbardziej presti_owych konkursów malarskich w

tym kraju! To powinno ci cos udowodnic.

− Udowodniło mi tylko to, _e jurorom spodobał sie mój styl. Sztuka jest

subiektywna. Gdyby w jury zasiadali inni ludzie, mogliby podjac zupełnie

inna decyzje. - Jane wzruszyła ramionami. - I to te_ by było w porzadku.

Maluje, co chce i kogo chce, bo to mi sprawia przyjemnosc. Nie musze byc

lepsza od innych.

− Nie musisz?

− Nie, nie musze, pani Freud. Wiec odczep sie.

− Jak sobie _yczysz. - Pat wcia_ wpatrywała sie w szkic. - Mówiłas, _e to twój

stary przyjaciel.

Przyjaciel? Nigdy w _yciu. Ich wzajemnie relacje były zbyt gwałtowne, _eby

mogły choc troche przypominac przyjazn.

− Nie, mówiłam, _e znałam go pare lat temu. Nie powinnas isc pod prysznic?

Pat zachichotała.

− Znowu wkroczyłam na twój prywatny grunt? Przepraszam za moje

wscibstwo. Wszystko przez to, _e pochodze z małego miasteczka. - Wstała i

przeciagneła sie. - Ale musisz przyznac, _e przez wiekszosc czasu udaje mi

sie opanowac ciekawosc.

Jane usmiechneła sie, potrzasajac głowa.

− Tylko kiedy spisz.

− No có_, chyba tak bardzo ci to nie przeszkadza, skoro mieszkasz ze mna od

dwóch lat i jeszcze nie wsypałas mi arszeniku do kawy.

− Wcia_ jeszcze moge to zrobic.

− Nieee, teraz ju_ sie do mnie przyzwyczaiłas. Tak naprawde to całkiem dobrze

sie uzupełniamy. Ty jestes powsciagliwa, pracowita, odpowiedzialna i

powa_na, a ja otwarta, leniwa i zepsuta.

− I dlatego masz srednia 4.

− Lubie współzawodnictwo, a ty mnie motywujesz. Dlatego nie chce mieszkac

z podobna do mnie imprezowiczka. - Pat sciagneła koszulke przez głowe. -

Poza tym mam nadzieje, _e wreszcie pojawi sie Pan Cudowny, a ja bede

miała okazje, _eby go uwiesc.

− Musze cie rozczarowac, on na pewno sie nie pojawi. Nie sadze, _eby w ogóle

pamietał o moim istnieniu. Dla mnie jest ju_ tylko interesujaca twarza.

− Ju_ ja bym sie postarała, _eby mnie zapamietał. Mówiłas, _e jak ma na imie?

Jane usmiechneła sie przebiegle.

− Pan Cudowny, a jak_eby inaczej?

− Oj, na serio. Wiem, _e mi mówiłas, ale...

− Trevor. Mark Trevor.

− No własnie. - Pat ruszyła do łazienki. - Trevor...

Jane spojrzała na szkicownik. To dziwne, _e Pat znowu zaczeła dopytywac

sie o Trevora. Bez wzgledu na to, co mówiła, przyjaciółka na ogół szanowała jej

prywatnosc. Ju_ wczesniej zdarzało jej sie zmieniac temat, kiedy zauwa_yła, _e

Jane, pytana o Trevora, unika odpowiedzi.

− Przestan analizowac. - Pat wychyliła głowe z łazienki.

− Nawet pod prysznicem słychac prace trybików w twojej głowie. Po prostu

zdecydowałam, _e musze zajac sie toba i znalezc jakis wentyl, którym

wypuscisz całe napiecie. Ostatnio _yjesz jak zakonnica. Ten Trevor wydał mi

sie dobrym kandydatem.

Jane potrzasneła głowa.

− Uparciuch - burkneła Pat. - Có_, w takim razie pomine Trevora i skupie sie

na poszukiwaniu miejscowych talentów.

− Z powrotem znikneła w łazience.

Pominac Trevora? Niemo_liwe, pomyslała Jane. Usiłowała zapomniec o nim

przez ostatnie cztery lata i nawet czasami jej sie to udawało. Ale zawsze był

gdzies głeboko w jej myslach, w ka_dej chwili gotowy do wysuniecia sie na

pierwszy plan. Własnie dlatego trzy lata temu zaczeła szkicowac jego twarz, a

kiedy rysunek był gotowy, mogła znowu na chwile o nim zapomniec i zajac sie

własnym _yciem.

A to było dobre _ycie, ciekawe, pełne wydarzen. Nie potrzebowała go. Krok

po kroku osiagała cele, które sobie wyznaczyła i jedynym powodem, dla którego

Trevor wcia_ błakał sie w jej pamieci, były dramatyczne okolicznosci, w jakich

sie poznali. Czarne owce moga intrygowac Pat, ale ona zawsze _yła pod

kloszem i nie zdawała obie sprawy, jak bardzo...

Zadzwonił telefon.

Ktos ja sledził.

Jane spojrzała za siebie.

Nie było nikogo.

W ka_dym razie nikogo podejrzanego. Jedynie kilku studentów przechadzało

sie po ulicy i dla rozrywki obserwowało dziewczyne, która własnie wysiadła z

autobusu. Nikogo wiecej. Chyba wpadała w paranoje.

Do diabła, była paranoiczka. Nadal miała instynkt dziecka ulicy i ufała mu.

Ktos ja sledził.

Spokojnie, to mógł byc ktokolwiek. W tej okolicy roiło sie od barów dla

studentów, którzy sciagali tu licznie z okolicznych campusów. Mo_e ktos

zauwa_ył, _e jest samotna, skupił na niej przez chwile wzrok, jak na

potencjalnym celu, a potem stracił zainteresowanie i wskoczył do pobliskiego

baru.

Zamierzała zrobic to samo.

Zerkneła w góre na neonowy napis na budynku po przeciwnej stronie ulicy.

„Czerwony kogut" Och, na litosc boska, Mike! Jesli zamierzałes spic sie w

sztok, to mogłes przynajmniej wybrac bar, którego własciciel ma choc odrobine

dobrego smaku.

Niestety nie mogła na to liczyc. Mike, nawet kiedy nie miał depresji, nie był

specjalnie wybredny ani krytyczny. Najwyrazniej tego wieczoru nie miałby nic

przeciwko, gdyby bar nazywał sie Kropelka Rosy, jesli tylko dostałby w nim

wystarczajaco du_o piwa. Na ogół była za tym, _eby pozwalac mu na popełnianie

błedów, z których mógł sie czegos nauczyc, ale obiecała Sandrze, _e

zadba o niego i pomo_e mu przystosowac sie do nowych warunków.

No i chłopak ma dopiero osiemnascie lat. Szlag by to trafił. Wyciagnij go

stad i zaprowadz do akademika i niech tam wytrzezwieje, _eby dało sie z nim

sensownie pogadac.

Gdy otworzyła drzwi, ogłuszył ja zgiełk ludzkich głosów i owiał

nieprzyjemny zapach piwa. Przeszukała wzrokiem pomieszczenie i w koncu

przy stoliku po drugiej stronie baru dostrzegła Mike'a i jego współlokatora,

Paula Donnella . Ruszyła szybko w ich kierunku. Z tej odległosci Paul wydawał

sie wzglednie trzezwy, ale Mike był ju_ niezle zalany. Ledwie trzymał sie na

krzesle.

− Jane -Paul wstał-co za niespodzianka! Nie sadziłem, _e chodzisz do barów.

− Nie chodze. - I nie było to wcale niespodzianka dla Paula. Zadzwonił do niej

pół godziny temu, _eby oznajmic, _e Mike ma depresje i własnie jest w

trakcie upijania sie na umór. Nie przeszkadzało jej, kiedy udawał, _e to nie

on ja zawiadomił, po to, _eby ratowac swoja przyjazn z Mikiem. Nigdy

specjalnie nie przejmowała sie Paulem. Był zbyt uprzejmy i chłodny jak na

jej gust, ale wyraznie zale_ało mu na Mike'u. - Chyba, _e Mike robi z siebie

kretyna. Chodz Mike, zabieramy sie stad.

Mike spojrzał na nia zamglonymi oczami.

− Nie moge. Wcia_ jestem wystarczajaco trzezwy, _eby myslec.

− Ledwie. - Spojrzała na Paula. - Zapłac rachunek i spotkajmy sie przy

wyjsciu.

− Nie ide - powiedział Mike. - Podoba mi sie tu. Paul obiecał mi, _e jesli wleje

w siebie jeszcze jedno piwo, to zapieje dla mnie jak kogut. Jak czerwony

kogut...

Paul uniósł brwi i pokrecił przeczaco głowa.

− Przepraszam, _e cie w to wciagnałem. Mieszkam z nim dopiero od kilku

miesiecy, nie posłuchałby mnie. Ale stale mówi o tobie i pomyslałem, _e nie

miałabys mi za złe...

− W porzadku. Przyzwyczaiłam sie do tego. Dorastalismy razem i

opiekowałam sie nim od czasu jak skonczył szesc lat.

− Nie jestescie spokrewnieni? Pokreciła głowa.

− Został adoptowany przez matke kobiety, która przygarneła mnie i

wychowała. Potrafi byc słodkim dzieciakiem, kiedy tylko nie jest tak

cholernie zdołowany. Czasami mam ochote nim potrzasnac.

− Uwa_aj na niego. To powa_ny przypadek kliniczny. - Paul skierował sie w

strone baru. - Zapłace rachunek.

Uwa_ac na niego? Gdyby Ron i Sandra Fitzgerald uwa_ali na niego troche

mniej, to mo_e nie zapomniałby, czego sie nauczył na Delaney Street i byłby

lepiej przygotowany do prawdziwego _ycia, pomyslała z rozdra_nieniem.

− Jestes zła na mnie? - spytał Mike markotnie. - Nie badz na mnie zła, Jane.

− Oczywiscie, _e jestem na... - nie dokonczyła bo spojrzał na nia jak zbity pies.

- Mike, dlaczego sobie to robisz?

− Jestes zła i zawiedziona.

− Posłuchaj. Nie jestem zawiedziona, bo wiem, _e dasz sobie swietnie rade

kiedy przez to przejdziesz. Chodzmy gdzies, gdzie bedziemy mogli

porozmawiac.

− Porozmawiajmy tutaj. Postawie ci drinka.

− Mike, nie chce. - To nie miało sensu. Przekonywanie go było bezcelowe. Po

prostu wyciagnij go stad jak potrafisz. - Wstawaj! - Jane podeszła do stolika.

- Natychmiast. Albo podniose cie sama chwytem stra_ackim i wywloke stad

na własnych plecach. Wiesz, _e moge to zrobic, Mike.

Mike spojrzał na nia z przera_eniem.

− Nie zrobisz tego. Wszyscy by sie ze mnie smiali.

− Mam w nosie to, czy ci frajerzy beda sie z ciebie smiali. Powinni uczyc sie

do egzaminów zamiast konserwowac w alkoholu swoje mózgi. Ciebie te_ to

dotyczy.

− To na nic - pokrecił ponuro głowa - i tak obleje. Nie powinienem był w ogóle

tu przyje_d_ac. Ron i Sandra nie mieli racji. Nigdy nie poradze sobie w

szkole z Ivy League*.

− Nie przyjeliby cie nigdy do tej uczelni, gdyby sadzili, _e sie nie nadajesz.

Swietni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin