Zagańczyk Mieszko - Allah 2.0.rtf

(984 KB) Pobierz

@@1

 

Stało się to trzeciego piątku miesiąca Szawal. Serce damasceńskiego Kurda Muhammada Ibn al-Charida, Łowcy Demonów, ścisnęła lodowata ręka trwogi.

Brama do Piekieł, spiralny pierścień z przezroczystego metalu, włos anioła Dżibrila, zsunął się ze środkowego palca jego lewej dłoni (niechybnie z czyjąś wydatną pomocą) i przepadł. Jak pestka daktyla w migotliwym nurcie Barady.

Kiedy? Jak? Gdzie? Z czyją pomocą? Dlaczego? I co teraz?

Muhammad Ibn al-Charid nie znał odpowiedzi na te pytania. Dławiąc się niepokojem, próbował zebrać myśli, wyciągnąć z czarnego kłębowiska coś, co wlałoby do jego duszy miodu z cynamonem.

Na próżno. Czuł się coraz gorzej: w głębi jego głowy biegł szeroki trakt; traktem tym pastuchowie pędzili stado wyjących osłów. Nie, nie, nie! Osły – precz! Pastuchowie – precz! Dość! Skręcił do małej kawiarni wciśniętej między warsztat stolarski a kram z korzeniami i drżącymi rękoma nabił nargile aromatycznym tytoniem z Egiptu.

Lęk o posmaku dziegciu podsuwał mu obrazy: na każdej uliczce, placu, w zaułku Dimaszk asz-Szamu – demony. Za każdym rogiem, murem, w głębiach studni i pod dachami – dżinny. Setki, tysiące złośliwych dzieci Iblisa. Harcujących. Bałaganiących. Zło siejących.

Bez Bramy do Piekieł, spiralnego pierścienia z przezroczystego metalu, włosa anioła Dżibrila, Muhammad Ibn al-Charid nie mógł czynić swojej powinności.

Rzecz jasna, nie był jedynym w tym fachu. Znał paru innych łowców, mijał ich niekiedy w wąskich uliczkach mediny, jednak wzajemne kontakty ograniczały się do milczących pozdrowień – każdy żył we własnym, odrębnym świecie. Ręczyć mógł tylko za siebie. On nie popuszczał Iblisowemu potomstwu. Nie znał dla niego litości, nie miał pobłażania. Ale tamci? Inni łowcy? Ich zapału ani zdolności nie był pewien.

Hasziszijjunom, temu pospólstwu wśród zabójców demonów tym bardziej nie ufał. Owszem, nie było nic szybszego, ostrzejszego i bardziej nieuchronnego niż kindżał w ręku hasziszijjuna. Siekli nimi pięknie, po mistrzowsku, z precyzją radującą oko i pieszczącą duszę. Potrafili przy tym zdobyć się na sporą dozę fantazji: demony, które dopadli, kilkoma misternymi pociągnięciami rozcinali na dwie równe części – od głowy do pachwiny. Jednak nawet takie cięcia nie odsyłały szatanów tam, skąd przybyli – do piekła. Ich połówki rozchodziły się w przeciwnych kierunkach, po czym dopóty błądziły w wąskich uliczkach damasceńskiej mediny, dopóki Muhammad Ibn al-Charid nie dokończył dzieła, przeciągając je wszystkie przez swój pierścień.

Ale czy można było ufać ludziom, którym drogę wskazywała nie tylko Święta Księga, ale też lepka, czarna grudka haszyszu? Dźwięczne sury Koranu recytowane przez mułłę w meczecie potrafiły al-Charida unieść w ekstazie, w cudownym upojeniu aż po sam podnóżek Tronu Allaha. Żaden haszysz, nawet najlepszych gatunków, marokański czy afgański, nie mógł dla niego równać się ze słodkimi słowami Proroka. O rajskiej rozkoszy, jaką dawała żarliwa modlitwa, hasziszijjuni dawno zapomnieli.

O tym, jak zabijać demony, tym bardziej.

 

***

Nie masz tłoczniejszego miejsca niż medina w Dimaszk asz-Szamie. Muhammad Ibn al-Charid gniewnie przeciskał się przez tłum, roztrącając rozwrzeszczanych handlarzy głośno targujących się o najmniejszego piastra. Osły – precz! Wielbłądy – precz! Psy – precz! Dzieci – precz! Co tylko stoi na drodze – precz! Sunął przed siebie, mimo uszu puszczając jęki i okrzyki bólu roztrącanych przechodniów. Te i tak zaraz cichły – musi wielki pan iść, skoro taki strojny i dumny.

– Tędy, panie! Zapraszam! Tam cuda, jakich dawno Dimaszk nie widział! – Długi jak tyczka, wąsaty kupiec zgiął się niemal do samej ziemi, szerokimi gestami wskazując uliczkę między straganami. Muhammad Ibn al-Charid nawet nie spojrzał w tym kierunku. Kątem oka dostrzegł, że zaułek wiedzie do suku jubilerów. Poczytał to jako niezamierzoną co prawda, ale wyraźną kpinę ze strony wąsacza. Jakby szatani ustami kupca drwili sobie z niego: „Po co ci tamten pierścień? Kup sobie jakąś inną błyskotkę. To zaspokoi twoją próżność”.

Bramy do Piekieł nic nie zastąpi – pomyślał ze wściekłością al-Charid. Coś musiało być w jego wzroku, bo kupiec nagle zniknął, wynurzając się dopiero za bezpieczną połą namiotu osłaniającą najbliższy kram. Łowca Demonów ścisnął mocniej laskę z czerwonego hebanu oplecioną misterną spiralą ze srebra. Uniósł ją groźnie i sieknął w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał wąsacz. Kij aż zahuczał, tnąc powietrze. Kurz na trotuarze zawrzał, spływając na boki.

Nie, Muhammad Ibn al-Charid nie był z gruntu złym człowiekiem. Nie rządziła nim pycha i pogarda dla maluczkich, którą często dostrzegał u innych z jego fachu. Mimo swej profesji usposobienie miał łagodne, przepełnione miłością.

Ale teraz... Bolesna strata pierścienia mąciła jego umysł, prowokując go do złości. Więc szedł dalej, rozpychając przekupniów, dzieci, psy i osły.

Tak dotarł do bramy BabTuma i jakiś czas szedł wzdłuż zlepionych gliną chatynek z wikliny, które w ciągu wieków obudowały stare rzymskie mury tak ściśle, że nie został ani łokieć wolnej ściany.

Zaczął piąć się po obrośniętych zielenią, drewnianych schodkach do jednego z tych jaskółczych gniazd. Właśnie w nim zatrzymał się jedyny człowiek, który mógł mu przyjść z pomocą. Mistrz Dżalal ad-Din Rumi, zwany Mualaną. Tańczący Derwisz.

 

***

Czerwone PCW na ścianach karceru wypala wolność.

Wolność?

Wolność to karaluch przeciskający się szparą pod stu pięćdziesięcioma kilogramami stalowych drzwi; wąską szczeliną – centymetrową, owadzią, zawsze otwartą bramą. Dla karalucha kraty nie są kratami, mury nie są murami, ciężkie sztaby nie dzielą przestrzeni. Świat jest betonowy i plastykowy, czasem płaski i śliski, niekiedy rurowaty i lepki, chropowaty i popękany. Chłód metalu i parujące ciepło fekaliów. Gdzieś tam jest wiele innych światów, czekają tylko, by je odkryć, ale ten nie wydaje się być gorszy: szerokie bramy, odżywczy brud w kątach winylowych wykładzin – tu jest dość ciepła dla larw. Są spiżarnie, gdzie zawsze wpadnie gnijąca resztka.

Świat ma setki poziomów i dziesiątki płaszczyzn – na płaszczyźnie poziomej, unieruchomiony, tkwi Żywiciel. To siła sprawcza ciepła, brudu i odpadków. W innej przestrzeni, za bramą zawsze otwartą, kulą się inni Żywiciele, spoceni i lepcy; ich światy są niewielkie, bramy zamknięte na ciężkie sztaby i kraty.

Sens istnienia Żywiciela?

Bycie Żywicielem.

Czy pamiętasz jeszcze, co to jest wolność?

Wolność to karaluch uciekający rurą ściekową.

 

***

Wolność – wyskrobała w bólu tęsknoty jakaś zgnębiona dusza. Na cynobrowej wykładzinie z polichlorku winylu. Czerwone PCW – podłoga, ściany i przestrzenie między osłoniętymi szkłem pancernym reflektorami w suficie.

Sześć dwustuwatowych żarówek, dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Wolność... Napisów było więcej: imiona, przekleństwa, groźby, zatarte złote myśli. Rozpaczliwe wołania. Jedno wyznanie miłosne: imię Hafdis wtłoczone w krzywe serduszko.

Wydłubał spod odłażącego od muru skrawka wykładziny płaski okruszek betonu wielkości paznokcia. Siadł oparty o stalowe drzwi, jak wszystko tutaj zatopione w grubej warstwie jaskrawego plastyku. Mrużąc oczy przed światłem, wpatrywał się w przeciwległą ścianę, taksując wzrokiem to, co wyrył poprzedniego dnia. Zagwizdał kilka taktów zniekształconej w wysuszonych ustach melodii i ściskając w palcach betonowy odłamek, podpełzł trzy metry w przód.

Skrobał w milczeniu, czasem zanosząc się kaszlem. Piskliwy odgłos dartej wykładziny elektryzował go lekkimi dreszczami. Dźwięk był ohydny, ale w rzadko mąconej ciszy karceru sprawiał mu perwersyjną radość. Łiiiiik! Łiiiiik! Łik!!! Ciął głęboko szeroką linią. Co kilka minut odchylał się w tył i marszcząc brwi, oceniał cienie i załamania światła w stawianych kreskach. Z furią wbijał się w miejsca, gdzie litery były zbyt płytkie. Łik!!! Łiiiiik! Łiiiiik!

...CZERWONY.

I koniec.

Jest dobrze. Nadzwyczaj dobrze – pomyślał z zadowoleniem. Cisnął kamykiem o ścianę i tak siedział, ciesząc się w duchu jak dzieciak instalujący nową grę VR.

– Głupie skurwysyny! – krzyknął, ale nikt mu nie odpowiedział. Nawet echo.

Odnalazł swój betonowy rysik i wyskrobał dalszą część napisu. Przecinek. I z mozołem, powoli: S... Łiiik! Łiiik! K... Łiiik! Łiiik! U... Łiiik! Łiiik! R... Łiiik! Łiiik! W... Łiiik! Łiiik! Y... Łiiik! Łiiik! S... Łiiik! Łiiik! Y... Łiiik! Łiiik! N... Łiiik! Łiiik! Y!

I TAK LUBIĘ CZERWONY, SKURWYSYNY!

Szaleństwo krążyło nad nim jak ptak. Spadło nagle, wyłaniając się z wąskiej szczeliny między mrokiem a światłem. Szum, łopot czarnych skrzydeł.

– I tak lubię czerwony, skurwysyny.

Ściany celi zafalowały, zadrgały jak wnętrze żołądka głodnego potwora. Połknięty przez nienasyconą bestię, wessany do lepkiej czeluści widział, jak zewsząd spływają soki trawienne, czuł na twarzy ciepłe bryzgi. A w głowie łopot skrzydeł. Ptaki cienia. I krzyk jak igła. Igła w głowę.

– Nienawidzę!

Chwilę szarpał się z więzienną, stylonową bluzą. Czerwoną. Zerwał ją i cisnął przed siebie z furią, z dławionym przez strach charkotem. Bluzę na pożarcie potworowi. Bluzę niech potwór strawi i wessie, może to da minutę więcej życia.

Upadł na podłogę. Potoczył błędnym wzrokiem: żołądek bestii falował. Soki ciekły. Bulgotały. Nie chciał tego – samo wpadło w rękę.

– I tak lubię czerwony!

Odłamek betonu, którym darł ścianę.

– Czerwony! Ja i tak lubię czerwony!!!

Ścisnął okruch i zatoczył się w kąt. Upadł. Łopot skrzydeł czarnych ptaszysk ze strefy cienia narastał, niespodziewanie przeszedł w ryk burzy. Łoskot ołowianych chmur.

Wbił odłamek w policzek i pociągnął. Nie bolało. W drugi.

– Skurwysyny...! Ja... Lubię. Czerwony!!!

Burza w głowie i błyskawice przez pierś. Do krwi. Bez bólu. Zygzaki na ramionach, ku dłoniom. Bez bólu. Zerwał się i odbił od ściany. Potem przylgnął do niej całym ciałem. Poczuł pulsowanie wielkiego żołądka, ciepło soków trawiennych. Odpadł w tył, uderzając głową o podłogę.

Burza ucichła. Otuliła go mleczna biel.

I spadł w mrok.

 

***

Z bezszelestnej czerni wyrwała go dopiero seria bolesnych wstrząsów. Rozwarł z wysiłkiem powieki. Obijające się po wysokich kamiennych schodach stopy wprawiały jego ciało w dudniącą wibrację. Zamrugał kilka razy i napiął mięśnie karku, by opanować bezwładne drgania głowy majtającej się niczym łepek ciągniętego przez dziecko misia.

Białe mundury gliniarzy Korporacji Pao. Cholerne, znienawidzone białe mundury. Wynieśli go z celi i wlekli wzdłuż korytarza. I skośnooki oficer z dostojeństwem kroczący w ślad za nim. W jego twarzy dojrzał jakiś niesprecyzowany rys zdradzający domieszkę obcej krwi. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał – to nie rys, lecz błękitne oczy.

Nie widział go tu wcześniej – nowy. Pewnie nadgorliwy służbista, świeży produkt z korporacyjnej pralni mózgów – Akademii Policyjnej Pao. Albo przeniesiony karnie sadysta. Bez różnicy.

Sześć miesięcy tkwienia w tym pudle nauczyło go odróżniać ich twarze. Już nie jeden żółtek sklonowany dziesięć, dwadzieścia razy. Dziesięciu, dwudziestu żółtków; w rysach każdego z nich odnajdywał jakieś indywidualne cechy. Ale tylko na twarzy – wewnątrz wszyscy pozostawali tym jednym diabłem – dozorcą Czerwonego Piekła.

Czerwone Piekło – największe więzienie w Nowym Hongkongu. Naprawdę nazywało się Pai Tien: Białe Niebo. „Białe” – śnieg, jaki padał na południowo-zachodnim wybrzeżu Grenlandii niekiedy rzeczywiście miał coś wspólnego z tą barwą. A „Niebo”? Nazwa zrodzona w chorych umysłach Chińczyków, którzy zbudowali swoje nowe miasto w kraju Eskimosów.

Wciągnęli go na górę i długi czas wlekli po wychłodzonym korytarzu. Z mijanych cel dochodziły gniewne pomruki różnojęzycznych przekleństw. W rudych barwach zakrzepłej krwi, bezwładny niczym worek brudnych szmat w więziennej pralni wyglądał jak półżywa ofiara lodowookich katów w białych mundurach. To sprawiło mu pewną przyjemność. Na dobrą sprawę mógł iść o własnych siłach, ale niepewne słowa protestu uwięzły mu w gardle, nim wybrzmiały. Zaskrzeczał tylko i sycił się kilkusekundową sławą. Wdzięczny za wściekłe okrzyki zza krat.

– Skurwysyny...! Żółte mendy...! Oprawcy...! – A betonowy korytarz niósł te słowa echem. Ucichły ucięte stalowymi drzwiami przy końcu bloku.

Potem znów po schodach. Basowe wstrząsy. Wtedy zemdlał.

Niebieskooki nazywał się Jao Huei. Porucznik.

– Twoje akta nie są kompletne.

Mówił po arabsku prawie bez śladów chińskiego akcentu. Nad nim godło Korporacji. Dwugłowy żuraw – biały na granatowym tle.

– Bałagan – mruknął. – Niedopuszczalne.

Podniósł wzrok i wbił szklane spojrzenie w oczy więźnia. Znieruchomiał, wykrzywiając usta w grymas Zimnego Mordercy. Wreszcie prychnął:

– Imię i nazwisko.

Zak dłuższą chwilę milczał, zastanawiając się, czy jest w ogóle sens grać po raz kolejny w tę samą grę. I tak nie przejdzie planszę dalej – tutaj zawsze przegrywał, zawsze w ten sam sposób. Na tym poziomie nagrodą nieodmiennie było „Gamę Over”.

Wreszcie jednak wystękał:

– Może są niekompletne, ale... to na pewno tam jest. Wystarczy zajrzeć.

Przy oknie, pod parasolem szerokich liści transgenicznej palmy siedział na kanapie z miękkiej skóry siedemdziesięcioletni na oko Chińczyk w jedwabnym garniturze o piaskowej barwie. Wentylator działał bez zarzutu, mimo to starzec poruszał wzorzystym wachlarzem z tekowego drewna, rozsiewając wokół intensywny zapach jaśminu. Obok czarne garnitury dwóch ochroniarzy, niemal identycznych klonów. Zaczesane do tyłu włosy lśniły od żelu. Niskie czoła, rozdęte klatki piersiowe.

– Imię i nazwisko – Huei powtórzył z mocą. Wyświetlacz komputera malował na jego twarzy zielonkawe refleksy. Marsjanin z dwudziestowiecznego filmu fantastycznego klasy C.

– Zak Gaber.

– Zak?

– Zakarias. Przez jedno k. Gaber przez jedno b.

Gaaber... Gaber? Niemiec? Czy może Węgier?

– Nie.

– To znaczy kto? Narodowość!

– Europejczyk.

– Jaki znowu Europejczyk?! Dokładnie! Obywatelstwo!

– Nowa Południowa Nokia – wyrecytował Zak. Wiedział, co zaraz usłyszy. Zawsze udzielał tej samej odpowiedzi i zawsze wywoływał taką samą reakcję przesłuchującego go oficera. Bawiło go to: od czasu konfliktu kopenhaskiego Pao prowadziło z Nokią zimną wojnę.

– Nowa Południowa...? – Porucznik Huei aż sapnął z gniewu. Poczerwieniał na twarzy. – Cesarstwo Chińskie nie uznaje legalności wojny dwudniowej. Nokia, zajmując tereny nazywane Nową Południową Nokią, dokonała pogwałcenia umów zawartych podczas szczytu w Sankt Petersburgu. Takie państwo nigdy nie istniało, nie istnieje i wedle wszelkiej wiedzy nigdy nie powstanie! Mówię ci po dobroci. Pan Sien – skinął z szacunkiem w stronę starca na kanapie – występujący z ramienia Zarządu naszej błogosławionej Niebiańskiej Korporacji Pao, jest cierpliwy. Ale nie przyszedł tu, byś z niego kpił. Jego jedna sekunda jest więcej warta niż ty, twoje życie i życie pięćdziesięciu takich degeneratów jak ty. Więc odpowiadaj krótko, mówiąc tylko prawdę. Gdzie się urodziłeś?

– Jest w aktach. Mówiłem już to wszystko. W Tallinie.

– Tallin? Czyli narodowość – Estończyk, obywatelstwo – Rosja.

Nokia ani lepsza, ani gorsza niż rosyjski car. W sumie nie miało to znaczenia. Estończyk, Rosjanin, Europejczyk czy obywatel Nokii. Mogli zapisać cokolwiek. Jego matka pochodziła z czeskiej Pragi, ojciec zaś z Wrocławia. On sam urodził się w Południowej Nokii i spędzał tam dzieciństwo do czasu, gdy kraje nadbałtyckie zajął na mocy jakichś podejrzanych rozliczeń ekonomicznych car Rosji. Wyemigrowali do rodziny w Wolnym Landzie Bayer, który po Dżihadzie wszedł w skład Turcji Północnej. Przez to Zak miał cztery obywatelstwa i nikłe pojęcie, kim właściwie jest.

– Wyrokiem Sądu Korporacyjnego Pao zostałeś skazany na karę śmierci za przestępstwo pierwszej kategorii przeciwko Niebiańskiej Korporacji Pao...

Zak słyszał to wiele razy i nie spodziewał się niczego nowego. Milcząc, zaczepił wzrok o szarogranatowe wzgórza za oknem. Padał lepki śnieg rozświetlany cukierkowatymi błyskami hologramów. Poszatkowane w sekundowe ujęcia obrazy wdzierały się do wnętrza przez szeroko rozchylone wertykale.

– Właściwie mógłbyś leżeć już w dole wypełnionym wapnem z dziurą w potylicy. Wielką jak pięść.

Ale chcecie coś ode mnie – dokończył w myślach Zak. – Dopiero wtedy wykonacie wyrok, nadrabiając stracony czas. Nie dostaniecie.

– ...już jesteś trupem. Nie żyjesz.

Jak na trupa usłyszał za dużo słów. Zbyt wiele zachodu. Nadmiar uwagi. Im dłużej tego nie macie, tym od trupa dzieli mnie dłuższa droga – pomyślał.

Huei wstał zza komputera i podszedł do okna. Odwróciwszy się tyłem, zaplótł ramiona i na długi czas zamarł ze wzrokiem wbitym w śniegowe chmury wiszące nad Nowym Hongkongiem. Rozświetlane od dołu blaskiem reklam Pao mieniły się na przemian zielenią i czerwienią.

– Pan Sien chciałby coś zaproponować. Jeżeli zachowałeś w sobie choć okruch rozsądku, posłuchasz jego słów i rozważysz je. Jeżeli jesteś mądry, nie odmówisz.

Cisza. Stary Chińczyk przestał się wachlować, zapach jaśminu jakby przygasł. Sklonowani ochroniarze nawet nie drgnęli.

Nagle Sien wstał z kanapy, porzucając wachlarz, i z zadziwiającą zwinnością podszedł do Zaka. Złapał go za włosy, szarpnął do tyłu. Zabolało. Znów jaśmin. Jego mowa zabrzmiała jak zgrzyt zardzewiałej huśtawki.

– Pan Sien chce powiedzieć, że twój nikczemny postępek nie ma sobie równych – przetłumaczył Huei. Dawniej, na wojnach, takich jak ty dywersantów rozstrzeliwano bez sądu, natychmiast, kula w potylicę...

Zak miał pewność, że tłumacz był tu zbędny. Członek Zarządu Pao nie mógł nie znać arabskiego.

– Twój zbrodniczy czyn i tak nie byłby w stanie przynieść ci korzyści. To, co ukradłeś Niebiańskiej Korporacji, ma wartość tylko dla niej samej i dla nikogo innego. Tobie mogło przynieść, i już przyniosło, same kłopoty. Niebiańska Korporacja Pao nie musi zaprzątać sobie uwagi twoją osobą. Jesteś dla niej małą pluskiewką zasługującą tylko na rozdeptanie. Jak powiedziałem, to, co ukradłeś, nie jest nic warte. Ale by zachować należyty porządek rzeczy, by przeciwdziałać chaosowi, który mógłby Korporację Pao narazić na utratę dobrego imienia i spadek zaufania partnerów oraz kontrahentów, Zarząd postanowił dać ci szansę, na którą w gruncie rzeczy nie zasługujesz. To jest łaska ze strony Korporacji Pao i powinieneś ten fakt docenić.

To już było! To już słyszałem! – Zak zacisnął mocno powieki i milczał. Skośnoocy w mundurach, skośnoocy w garniturach. Próbowali skopolaminy, hipnozy, elektrostymulacji neuronowej i średniowiecznych tortur, na których zbyt szybko mdlał. Zmieniały się metody, zmieniali się Oni. Słowa pozostawały te same. Mógłby sam je wypowiadać, wyręczając ich w trudzie. Ale milczał, czekając na dalszy ciąg Najnudniejszego Przedstawienia.

– Zarząd Niebiańskiej Korporacji Pao jest władny zmienić wyrok Sądu Korporacyjnego i darować ci życie. To jest łaska, na której tylko ty zyskujesz. Wyrok skazujący cię na śmierć można anulować, zamieniając go na dożywocie. To wielkoduszny gest Pao. Na spotkanie Duchom Podziemia albo Droga Życia... Wybór należy do ciebie.

Sien przespacerował się po pokoju. Okrążył stolik i musnąwszy wzrokiem dwugłowego żurawia, położył dłoń na bezprzewodowym panelu sterującym komputera.

– Światem, a więc ludźmi, rządzą pewne prawa. Nieodwracalne. Daremny trud przeciw nim stawać. Próżny wysiłek. Poddać się tym prawom: oto jedyna droga. Niebiańska Korporacja Pao jest tym elementem świata, który się nie zmieni, któremu nie warto czynić na przekór. Już w tej chwili możesz wejść do sieci i doprowadzić nas do skradzionych danych. Tylko tyle, by ocalić życie. Niewiele. Adres serwera. Pójdź z wiatrem, zgodnie z prawami natury.

Wówczas, nie marnując ani sekundy, niezwłocznie wykonacie wyrok. Kulka w potylicę? Starym, sprawdzonym sposobem – dokończył w myśli Zak.

Sien zajrzał mu głęboko w oczy. Jego usta rozciągnęły się na kształt liścia wierzby.

Dobrotliwy uśmiech?

– Jeżeli nie chcesz sam, wystarczy podać adres i hasło. Nic więcej. Już my odzyskamy naszą zgubę. Wypowiedz tych kilka słów, a skierujesz swą drogę w stronę Życia, a nie Duchów Podziemi. Zważ dobrze moje słowa.

Stary Chińczyk skinął na jednego z mięśniaków. Ten podskoczył żwawo, przynosząc podłużny pakunek. Spod zwojów wzorzystej materii dobył zakrzywiony miecz o rękojeści z ciemnozielonego nefrytu, ze srebrną głowicą rzeźbioną na kształt smoczego łba.

Sien przejął miecz i ostrożnie, z czcią, wyciągnął go z pochwy. Klinga ustawiona pod światło zalśniła lekkim pomarańczem niczym odblask płomieni.

– To miecz Czu Juan-czanga, cesarza i założyciela dynastii Ming. Pierwsza głowa oddzielona nim od ciała należała do mongolskiego chana ściętego w Nankinie w 1356 roku. Ostatnia do amerykańskiego biznesmena, który podobnie jak ty próbował być nieuczciwy wobec Korporacji Pao. Zaszczytem dla ciebie, na który w gruncie rzeczy nie zasłużyłeś, będzie, że twoją głowę odetnę jako następną. Tu, w tym pokoju. Gdy tylko twoje usta wypowiedzą „nie”. Gdy powiesz „tak” i oddasz to, co ukradłeś, śmiertelna kara ominie cię. Dana ci będzie łaska życia.

Takie rzeczy słyszał już wiele razy, ale tym razem gdzieś kiełkowało w nim niejasne przeczucie, że w słowach Siena nie ma miejsca na blef. Stary z Zarządu nie fatygowałby się do Pai Tien tylko po to, by postraszyć jakiegoś małego, nic nieznaczącego hakera. Zak z zasady odpowiadał „nie”, bo było to gwarantem jego dalszej egzystencji, chociażby i w czerwonym karcerze. Wbrew temu, co próbowali mu wmówić, „nie” oznaczało Drogę Życia – bo wciąż liczyli na to, że jeszcze się złamie. Że wyrzuci to z siebie.

Powiedzieć im i wreszcie mieć spokój? Rzeczywiście, to, co im wykradł, nie miało dla niego wartości. Tylko dla Pao. Transakcja handlowa – dane w zamian za, powiedzmy, jakieś pięćset tysięcy juanów... Tyle że to oni mieli tę decydującą kartę. Kartę Życia i Śmierci. Więc podać adres i mieć spokój. Czy z Białego Nieba można uciec?

Rzucił długie spojrzenie za okno. Odległe wzgórza okalające Nowy Hongkong ożywiały zdławioną już tęsknotę za otwartymi przestrzeniami. Oblodzone szczyty Grenlandii, choć surowe i niegościnne, przypominały o tym, że jest jeszcze świat poza Pai Tien. Poza tym piekielnym więzieniem. Musnął spojrzeniem pustą twarz Hueia i przeniósł wzrok na Siena. Stary ścisnął miecz w oczekiwaniu, palce na rękojeści nabiegły krwią.

Zak opuścił powieki i czekając na cios, wykrztusił:

– Nie...

 

@@2

 

Rzekł mistrz Dżalal ad-Din Rumi:

– Z Konyi do Niszapur, dokąd ciągnę na spotkanie z czcigodnym Faridu l’Dinem, przez Dimaszk asz-Szam nie po drodze. Ale burza piaskowa mnie tu zagnała; z karawaną kupców z Antalyi związałem dalszy swój los i drogę. Widać taka wola Allaha. Na coś tu jednak jestem potrzebny. Chodźmy więc, drogi Muhammadzie Ibn al-Charidzie. Pójdzie z nami Mehmet, mój towarzysz podróży. Czuję, że będzie nam potrzebny.

Mehmet, derwisz z bractwa, odziany w długą, białą abaję skłonił się bez słowa i poczekał, aż mistrz z Łowcą przejdą przodem.

Drewniane schodki zatrzeszczały złowieszczo, opleciona pnączami pergola z okorowanych gałęzi cedru zaszeptała z niepokojem, porastające blanki i balkoniki krzewy i karłowate drzewka powtórzyły cicho słowa, niosąc je skrycie wzdłuż muru. Łowca Demonów odruchowo przesunął paciorki jaspisowego różańca.

Weszli do mediny. Słońce, cały dzień bezlitośnie rozgrzewające powietrze i mury, teraz jakby w zmęczeniu spływało z bladoniebieskiego nieba za górę Cassion. Jednak gwar na uliczkach nie malał. Skądś dochodziło jękliwie zawodzenie rebabu, stukot kołatek, brzęczenie dzwoneczków.

Mistrz pewnym krokiem poprowadził ich w stronę meczetu Omajjadów. Weszli na zalany światłem dziedziniec.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin