Eddings David & Leigh - Marzyciele 03 - Krysztalowa Gardziel.doc

(1849 KB) Pobierz

MARZYCIELE: KSIĘGA TRZECIA

Przełożyła

Agnieszka Kwiatkowska

Prószyński i S-ka

Tytuł oryginału

CRYSTAL GORGE

BOOK THREE OF THE DREAMERS

Copyright © 2005 by David and Leigh Eddings

Ilustracja na okładce

Jacek Kopalski

Redakcja

Lucja Grudzińska

Redakcja techniczna

Elżbieta Urbańska

Korekta

Grażyna Nawrocka

Łamanie komputerowe

Aneta Osipiak

ISBN 978-83-7469-543-5

Fantastyka

Wydawca

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Druk i oprawa

Drukarnia Naukowo-Techniczna

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA

03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

 

Przedmowa

I znów jesteśmy zdruzgotani, gdyż to, do czego doszło na ziemi zachodzącego słońca, powtórzyło się na ziemi dłuższej pory letniej i nasza próba zyskania nowych terenów zakończyła się porażką. Człowieki z tamtych miejsc okazały się jeszcze bardziej okrutne niż te, z którymi starliśmy się na ziemi zachodzącego słońca, i nasza ukochana Vlagh zawodziła w udręce, gdy zabieraliśmy ją znad wielkiej wody, rosnącej z każdym pojawieniem się tej, która niesie światło swojemu królestwu.

Gdy człowieki z ziemi dłuższej pory letniej sprowadziły wodę i pokonały nas, tak jak ci z ziemi zachodzącego słońca zwyciężyli nas wrzącym światłem, które wytrysnęło z wnętrza gór, nasza ukochana Vlagh straciła jeszcze więcej sług.

A wszechpotężny mózg, który tworzymy wszyscy, zadrżał od zadanego mu ciosu, gdyż zostało nas tak niewielu.

I smutek nasz był niezmierny.

*

Teraz ci spośród nas, którzy szukają wiedzy, bardzo się różnią od tych, których jedynym zadaniem jest noszenie matki, wydającej na świat nas wszystkich, ponieważ wkroczyliśmy daleko na ziemie człowieków i zobaczyliśmy niemało, a wiele z tego uznaliśmy za przydatne. Ci z nas, których jedynym zadaniem jest opieka nad matką, kierują się jedynie instynktem, podczas gdy my, poszukujący wiedzy, wyszliśmy daleko poza granice nakreślone przez instynkt i poznaliśmy myśl. W krainie myślenia odkryliśmy niejedno i wiernie przedstawiliśmy wszystko matce, która nas wydała na ten świat, aby wszechpotężny mózg dowiedział się o wszystkim, o czym jej powiedzieliśmy.

Z początku ów mózg, który kieruje nami wszystkimi, był przytłoczony tym, czego się od nas dowiedział; przerażony, że człowieki potrafią wypełniać zadania, choć żaden z nich nie zna innej myśli poza swoją własną. Jeszcze bardziej zatrważająca okazała się inna wieść: otóż człowieki, te prymitywne istoty, które nas pokonały raz i drugi, są jedynie reproduktorami, nawet nie składają jaj. Najprościej rzecz ujmując, wyraźnie są rasą podrzędną i nie powinni w ogóle istnieć, gdyż jak wiadomo, rozpłodowce żyją jedynie po to, by zapładniać tych, którzy składają jaja, dzięki czemu zwiększa się liczba sług matki Vlagh, która sprowadziła na świat nas wszystkich.

Jest jeszcze jedna dziwaczna cecha człowieków. Mają one zwyczaj czynić hałas, który najwyraźniej stanowi ich sposób na przekazywanie wieści. Niektórzy z nas, spośród tych, którzy szukają wiedzy, powtarzali te dźwięki, lecz wkrótce odkryli, że człowieki wydają również tony nieprawdziwe. I zrozumieliśmy wówczas, że skoro człowieki wydają dźwięki prawdziwe i nieprawdziwe, my także możemy powodować powstawanie tonów fałszywych i w ten sposób ukrywać prawdę przed człowiekami, a to powinno nam zapewnić ogromną nad nimi przewagę.

Jak dowiedzieliśmy się - ku zgryzocie wszechpotężnego mózgu - człowieki mają wiele patyków z kolcami, którymi potrafią zadawać ból, a nawet śmierć sługom Vlagh, przy tym owe kłujki nie są częścią ich ciała, lecz zupełnie odrębnymi rzeczami, które łatwo mogą wziąć i ponieść sługi ukochanej Vlagh. Wszechpotężny mózg w swojej nieskończonej mądrości polecił nam zebrać je z pola bitwy, gdzie zostały przy człowiekach zabitych przez nas w walce.

Potem jeszcze zrozumiał wszechmocny mózg, iż nadal brak nam najpotężniejszej broni, jaka nas zabijała, takiej, która migocze i kładzie się chmurą blisko ziemi albo zawisa wysoko na niebie. A wówczas myśmy także pojęli, że ta świecąca rzecz może być najlepszą bronią, więc gdybyśmy ją zdobyli, moglibyśmy zabić wszystkich człowieków z daleka, a wtedy ich kłujki by nas nie dosięgły.

Lecz choć szukaliśmy wszędzie, nie znaleźliśmy tej świecącej rzeczy, która błyszczy i tryska, więc byliśmy niepocieszeni.

Wtedy zdecydował nasz wszechpotężny mózg, że nie powinniśmy szukać światła w górze, ale raczej chmur, które wiszą nisko nad ziemią albo podnoszą się wysoko na niebo, gdyż te właśnie chmury są niechybnym znakiem, że rzecz, która świeci, musi być źródłem obłoków.

Niezliczone są chmury unoszące się z gniazd człowieków, lecz nie mieliśmy śmiałości wchodzić do tych miejsc, gdyż człowieki, które tam znajdują schronienie, mają wiele spiczastych kłujek i gdyby dostrzegły nas w pobliżu gniazda, z pewnością by nas zabiły.

Wówczas ci spośród nas, którzy szukali wiedzy na temat człowieków w ziemi dłuższej pory letniej, uświadomili sobie, że wrogowie wykorzystywali niskie drzewa, by trzymać nas z daleka od ich rzeczy do jedzenia, gdyż przyziemne chmury pochodzące z tych niskich drzew sprawiały, że ciężko nam było oddychać i przez wiele okresów światła liczni słudzy matki Vlagh stracili życie, nie mogąc oddychać.

I tak wielu poszukiwaczy wiedzy okrążyło nową wodę, która przyniosła śmierć rzeszom sług matki Vlagh, w poszukiwaniu niskich drzew, tworzących chmury utrudniające oddychanie. I po długich poszukiwaniach ujrzeliśmy ciemną chmurę unoszącą się z niskiego drzewa. Wówczas norownicy ostrożnie rozkopali grunt wokół tej rośliny, by oswobodzić jej gałęzie zapuszczone w dół, dzięki którym pozostaje w miejscu, i przynieśliśmy je z ziemi dłuższej pory letniej do naszego gniazda. I mamy teraz to, co świeci, ale tylko jedno.

Wówczas wszechpotężny mózg zrozumiał, że potrzebujemy znacznie więcej tych świecących niskich drzew. Toteż wróciliśmy na ziemię dłuższej pory letniej i przynieśliśmy ich ogromną ilość na miejsce, gdzie było jedno, z którego unosiła się chmura tak ciemna jak ta część czasu, kiedy światło z nieba znika. I położyliśmy wiele niskich drzew na tym jednym i zaiste! - w miejscu, gdzie przedtem było tylko jedno, mieliśmy wiele.

*

Potem dla wszechmózgu nastał czas niepewności, gdy ziemia zachodzącego słońca oraz ziemia dłuższej pory letniej znalazły się poza naszym zasięgiem z powodu czerwonego ognia wytryskującego z gór w ziemi zachodzącego słońca i wody spadającej ze zbocza w ziemi dłuższej pory letniej. Pozostały jeszcze dwie ziemie, na które mogliśmy się przedostać: ziemia wschodzącego słońca i ziemia krótszej pory letniej. Do ziemi wschodzącego słońca mamy znacznie bliżej, ale bliżej są tam także człowieki, które zabity tak wiele sług matki Vlagh. Ziemia krótszej pory letniej odległa jest od miejsca, gdzie teraz przebywamy, lecz leży także dalej od człowieków.

Wielu poszukiwaczy wiedzy powiedziało: „Ziemia wschodzącego słońca!", a wielu innych rzekło: „Ziemia krótszej pory letniej!". I wszechpotężny mózg długo nie umiał rozsądzić sprawy.

Wtedy poszukiwacze wiedzy wzięli patyki z zębami i ci, którzy wołali: "Ziemia wschodzącego słońca!", zaczęli zabijać tych, którzy krzyczeli: „Ziemia krótszej pory letniej!", a drudzy tak samo zabijali pierwszych. I tak się stało, że sług było jeszcze mniej i matka Vlagh rozpaczała, gdyż jej dzieci wzajemnie odbierały sobie życie, a coś takiego nie wydarzyło się nigdy wcześniej.

Nie będziemy wiedzieli, co skłoniło matkę Vlagh do podjęcia decyzji, ale wskazała ona ziemię krótszej pory letniej i rzekła: „Tam idźcie!".

A wtedy zabijanie ustało i wzięliśmy ze sobą rzeczy, które zadają ból i wszyscy ruszyliśmy w stronę ziemi krótszej pory letniej, niosąc ze sobą liczne niskie drzewa, które świecą i tworzą światło, a naszą drogę znaczyły gęste ciemne chmury.

Na zachodzie nastało lato. Chłopiec o rudych włosach obudził się przed brzaskiem. Słońce jeszcze nie wyszło ponad górskie szczyty na wschód od Lattash, lecz dzień udawał się wymarzony na wędkowanie. Rudzielec miał różne obowiązki, ale wyraźnie przyzywała go ku sobie znajoma rzeczka, a niegrzecznie byłoby się sprzeciwiać wezwaniu.

Po cichu wciągnął na grzbiet miękką skórzaną koszulę, wziął wędkę i wyszedł z rodzicielskiej chaty, by powitać nowy letni dzień. Lato jest dla każdego dziecka najwspanialszą porą roku, bo szczodrze podsuwa wszelkie smakołyki, a przy tym próżno by szukać śniegu, który ziną obsypuje dom aż po dach, i nie trzeba się obawiać kąsającego zimnem wiatru, jaki w chłodnej porze roku nadciąga od zatoki.

Chłopiec wspiął się na wał oddzielający rzekę od wioski i ruszył w stronę źródła. Ryby najlepiej brały w górze strumienia, a poza tym nie warto rzucać się w oczy, zwłaszcza kiedy ojciec zacznie szukać syna zaniedbującego obowiązki.

Ryby brały jak złoto, więc nim słońce wspięło się nad szczyty, chłopak miał już spory połów.

W pewnej chwili żwir na brzegu rzeki zazgrzytał pod czyimiś stopami. To przyszedł wuj chłopca, starszy syn wodza plemienia. Jak wszyscy tutaj, on także miał na sobie ubranie uszyte ze złotawej, miękko wyprawionej skóry.

- Ojciec cię szuka - oznajmił spokojnie. - Czyżbyś zapomniał, że masz to i owo do zrobienia?

- Wcześnie wstałem... Nie chciałem nikogo budzić, więc przyszedłem sprawdzić, czy nałapię ryb na kolację.

- I co, biorą?

- Mało powiedziane! - Chłopak z dumą wskazał ryby leżące w trawie.

- Tyle nałapałeś? - zdumiał się wuj.

- Głodne jak wilki! Muszę się chować za drzewem, żeby założyć przynętę na haczyk, inaczej by wyskakiwały z wody, żeby mi jeść z ręki!

- No, no, nieźle! - ucieszył się wuj. - Chyba nie ma sensu, żebyś teraz wracał do domu. Powędkuj jeszcze trochę, a ja wytłumaczę twojemu ojcu, że na razie nic innego robić nie możesz. Rzadko zdarza się dzień takiego brania. Kto wie, może wódz przyśle tutaj wszystkich z wędkami. - Zerknął na siostrzeńca z ukosa. - A dokładnie jak to się stało, że akurat dziś postanowiłeś powędkować?

- Trudno powiedzieć. Jakoś tak... rzeka mnie wołała.

- Jak cię jeszcze kiedyś zawoła, koniecznie sprawdź, o co jej chodzi. Moim zdaniem obdarzyła cię miłością, nie powinieneś jej zawieść.

- Nigdy w życiu! - zapewnił chłopak, wyciągając kolejną rybę.

Wkrótce wszyscy mężczyźni z wioski przyszli na brzeg z wędkami. Niektórzy po raz pierwszy w życiu widzieli tak obfity połów, nic więc dziwnego, że chłopaka podziwiali.

Słońce opuszczało się już nad zachodni horyzont, gdy rudzielec z niemałym trudem przytaszczył swój łup do Lattash. Wszystkie kobiety z wioski wyszły mu naprzeciw i chwaliły go głośno, nawet Sadzonka, która rzadko się uśmiechała.

Potem chłopiec poszedł na plażę, oglądać zachód słońca. Czerwona kula wylała na morze połyskliwą ścieżkę.

Jak by to było, pomyślał, wstąpić na nią i pójść przez zatokę, która wąskim kanałem otwiera się na Matkę Wodę?

*

- Rudobrody, śpisz? - spytał Długa Strzała.

- Już nie - dobiegła go zirytowana odpowiedź. Zapytany usiadł i rozejrzał się po swoim pokoju w domu pana Veltana. Owszem, sympatyczne wnętrze, ale kamienne ściany nijak się miały do przytulnych, drewnianych chat w Lattash. - Właśnie śniłem o starych dobrych czasach w mojej rodzinnej wiosce. Nałapałem ryb dla całego plemienia. Wszyscy byli zachwyceni. Później podziwiałem zachód słońca nad brzegiem morza i właśnie miałem przejść na drugą stronę zatoki, przywitać z Matką Wodą, ale mnie obudziłeś.

- Chcesz się jeszcze zdrzemnąć?

- E, chyba już nie. Gdybym teraz przysnął, pewnie ryby obgryzałyby mi palce, zamiast rzucać się na przynętę. Coś mi się zdaje, że tak zwykle bywa: jeśli obudzisz się przed końcem pięknego snu, następny będzie koszmarem. - Wolno pokręcił głową. - Chciałeś mi coś powiedzieć?

- Ach, w sumie drobiazg. W pokoju odpraw trwa rodzinna sprzeczka. Pani Aracia i pan Dahlaine drą koty mniej więcej od godziny.

- To może jednak się zdrzemnę - zdecydował Rudobrody. - Nie powtarzaj nikomu, ale coś mi się zdaje, że starsi bogowie z dnia na dzień robią się coraz bardziej niesforni.

- Co ty powiesz! - wykrzyknął łucznik z udawanym zdumieniem.

- Wiecznie to samo - mruknął Rudobrody, odrzucając koc.

- Co takiego?

- Zawsze ci tylko żarty w głowie.

- Wybacz. Nie zamierzałem ci odbierać chleba. Idziemy?

*

- Dahlaine, jest całkowicie pewne, że stwory z Pustkowia pójdą teraz na wschód - oznajmiła pani Aracia z przekonaniem. - Po tym, jak wulkany Yaltara zniszczyły przejście w krainie Zelany, bestie ruszyły na południe, ku najbliższej części Dhrallu. Teraz najbliższa jest moja kraina. Wkrótce zaatakują mnie. Bez żadnych wątpliwości.

- O jednym zapomniałaś, siostrzyczko. Słudzy Vlagha rozwijają się wyjątkowo szybko. Etap, na jaki inne istoty potrzebują tysiące, a nawet miliony lat, pokonują w bardzo krótkim czasie. Jeżeli wyjdziemy z założenia, że nadal myślą i działają jak organizmy prymitywne, popełnimy błąd i możemy przeżyć przykrą niespodziankę. Jestem nieomal całkowicie pewien, że ten ich uniwersalny mózg już wie o klęsce na południu, a przez to argument o bliskości następnego celu przestał być dla niego atrakcyjny. Moim zdaniem kolejny atak nastąpi możliwie najdalej stąd.

- Kochani, chyba tracimy czas - odezwała się pani Zelana. - Przecież dopóki któryś z naszych Marzycieli nie będzie miał proroczego snu, nie dowiemy się, gdzie uderzą robale. Najlepiej będzie zaczekać. Po wojnie w mojej i Veltana krainie jesteśmy mądrzejsi, zgoda, ale trudno mieć pewność.

- Zelana ma rację - stwierdził pan Veltan. - Nie możemy być niczego pewni, dopóki nie pojawi się następny sen.

- Mogę coś zaproponować? - wtrącił się Narasan, Trogita o włosach przyprószonych siwizną.

- Chętnie posłucham - oświadczył pan Dahlaine.

- Oczywiście nie wiem, gdzie wróg przypuści atak teraz, ale tak czy inaczej uważam, że dobrze byłoby zaalarmować mieszkańców obu królestw. Nie zaszkodzi się przygotować na wszelką ewentualność.

- Rzeczywiście - przyznał pan Dahlaine. - Jeśli wydarzenia w południowej i zachodniej krainie można potraktować jako informację o tym, co będzie się działo dalej, mieszkańcy naszych domen odegrają zapewne niemałą rolę w drodze do kolejnego zwycięstwa.

Aracia obrzuciła brata groźnym spojrzeniem, ale się nie odezwała.

Długa Strzała dotknął ramienia Rudobrodego.

- Wyjdźmy na świeże powietrze - szepnął.

- Fakt, atmosfera jest gęsta - zgodził się wódz. - Prowadź, przyjacielu.

Opuścili pokój z mapą okolicy Wodospadu Vasha i oddalili się mrocznym korytarzem.

- Czy mnie się tylko wydaje - zaczął łucznik - czy rzeczywiście pani Aracia zachowuje się... nie do końca poważnie?

- W zasadzie wcale jej nie znam - stwierdził Rudobrody - i raczej się nie palę, żeby poznać. Najwyraźniej ma kłopoty z grzecznym zachowaniem.

- Mało powiedziane. Pamiętasz, co się działo w wąwozie nad Lattash? Jak pani Zelana raptem chwyciła Elerię i uciekła do groty na wyspie Thurn?

- Tak, tak, pamiętam - przyznał Rudobrody. - Kapitan Sorgan mało nie dostał zawału, kiedy zniknęła, nie płacąc mu złamanego grosza, chociaż obiecała złote góry. Pamiętam, dobrze pamiętam. Eleria poświęciła dużo czasu na doprowadzenie jej do przyzwoitego stanu.

- Ja też niewiele wiem o pani Aracii - stwierdził Długa Strzała - ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zachowuje się coraz bardziej bezsensownie. Jakby miała problemy z logicznym myśleniem.

- Może nam się tak tylko wydaje... słyszałem, że jeśli ktoś w jej krainie nie ma specjalnej ochoty zająć się uczciwą pracą, wstępuje do duchowieństwa i wtedy jedynym jego obowiązkiem jest adorowanie bogini.

- Obiło mi się o uszy.

- Żołnierka to ciężki kawałek chleba, nie?

- Nie tak ciężki jak praca na roli, ale rzecz jasna cięższy niż okazywanie uwielbienia.

- Jeśli tak się mają sprawy w jej królestwie, chyba nie ma tam żadnej armii? To by wyjaśniało, dlaczego pani Aracia chce, żeby wszyscy żołnierze wynajęci przez innych bogów znaleźli się w jej domenie, gotowi bronić królestwa, gdy ludzie-robaki postanowią tam zajrzeć.

- Bardzo możliwe - ocenił Długa Strzała. - Może jej tok myślenia rzeczywiście nie jest tak pozbawiony logiki, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Skoro jej kraina jest kompletnie bezbronna, potrzebny tam będzie każdy miecz i łuk. Bardzo samolubne podejście, ale to jej raczej nie przeszkadza. Wydaje się przekonana, że jest najwspanialszą istotą na całym świecie, więc z jej punktu widzenia wszyscy jesteśmy zobowiązani zadbać o jej bezpieczeństwo.

- Na razie niewiele możemy z tym zrobić, przyjacielu. Jedynie podsunąć pani Zelanie sugestię, by miała oko na starszą siostrę.

- Jestem pewien, że pani Zelana doskonale orientuje się w charakterze swojej siostry, ale możemy uprzedzić kapitana Sorgana i komandora Narasana.

- Masz rację. To co, wracamy i słuchamy dalej tych rodzinnych wrzasków czy wolisz pójść na ryby?

*

Dahlaine i Aracia nadal nie mogli dojść do porozumienia. I sprzeczaliby się pewnie jeszcze długo, gdyby nie to, że w którejś chwili na galerii okalającej pokój sztabowy pojawiła się Ara, piękna żona Omaga.

- Kolacja gotowa - oznajmiła.

- Dawno nie słyszałem lepszej wiadomości - westchnął Sorgan Orli Nos. - Chodźmy jeść, zanim wystygnie.

Wszyscy przeszli korytarzem do nowej jadalni.

Rudobrody po drodze rozmyślał nad pewną szczególną cechą starszych bogów, której nigdy do końca nie pojął. Że bogowie nie sypiali - należało uznać za rozwiązanie szalenie praktyczne, ponieważ dzięki temu byli w zasadzie zawsze osiągalni w razie potrzeby, natomiast ze śpiącym bogiem trudno byłoby coś załatwić. Natomiast jedzenie - o, to zupełnie inna sprawa. Za nic nie mógł pojąć, dlaczego bogowie nie jedzą. I nawet nie chodziło o napełnianie żołądka, to także sprawa podrzędna, ale przecież wspólne posiłki to nie tylko zaspokajanie apetytu i dbanie, by nie burczało w brzuchu. Każdy posiłek, a zwłaszcza kolacja, stawał się istotnym wydarzeniem dla ludzi, którzy w nim uczestniczyli: zbliżał ich, łagodził obyczaje, stwarzał okazję do wyjaśnienia nieporozumień. Rudobrody miał prawie całkowitą pewność, że jadalnia w domu pana Veltana nie istniała przed przybyciem zamorskich wojowników, a jej powstanie należało zapisać w poczet zasług Arze. Żona Omaga była nie tylko najlepszą kucharką na całym świecie, ale też miała dość rozumu w głowie, by wiedzieć, że nawiązywanie przyjaźni przy stole jest bodaj ważniejsze niż samo jedzenie. Ary także Rudobrody chwilami nie rozumiał.

Miał jednak szczery zamiar to zmienić.

Tym razem pan Veltan i pani Zelana także przeszli do jadalni. Ponieważ nie potrzebowali jedzenia, czy też nie mieli ochoty go kosztować, najwyraźniej prowadził ich tam jakiś inny powód.

Rozmowa przy stole dotyczyła spraw ogólnych, lecz gdy wszyscy zjedli - rzecz jasna więcej, niż powinni - pani Zelana oraz pan Veltan odeszli na bok z kapitanem Sorganem i komandorem Narasanem. Naradzali się dłuższy czas.

W którejś chwili Rudobrody trącił łokciem Długą Strzałę.

- Może się mylę, ale wygląda mi na to, że w rodzinie bogów dojdzie do porozumienia, a pomogą w tym dwaj najemni dowódcy.

- Dziwaczne wyjście - mruknął łucznik.

- Nie sposób zaprzeczyć.

- Pani Aracia będzie zawiedziona.

- Fatalnie - oznajmił Rudobrody z szerokim uśmiechem.

- Zachowujesz się paskudnie.

- Jakąś wadę muszę mieć.

*

Wróciwszy do sali odpraw, Sorgan Orli Nos odchrząknął, dając znać, że ma zamiar wygłosić mowę.

- Naradziliśmy się z kapitanem Narasanem i śmiem twierdzić, że znaleźliśmy rozwiązanie problemu, który od jakiegoś czasu nie daje spokoju nam wszystkim - oznajmił. - Skoro nie umiemy określić, w którą krainę uderzą teraz ludzie-owady, musimy wziąć pod uwagę obie możliwości. Ponieważ terytorium pana Dahlaine'a leży dalej od południowej krainy niż królestwo jego siostry, pani Aracii, zgodziliśmy się z komandorem, że ja powinienem zająć się tamtą częścią Dhrallu. Nie dlatego że moi ludzie są lepszymi wojownikami, ale nasze statki są szybsze niż trogickie. My, budując okręty, kładziemy nacisk przede wszystkim na ich prędkość. Głównym źródłem utrzymania Maagsu są dobra zrabowane z trogickich statków handlowych... Ale o tym innym razem. Skoro moi ludzie znajdą się na północy, wojska Narasana zabezpieczą krainę na wschodzie. - Gestem wskazał trójwymiarową mapę. - Jeżeli możemy polegać na tym, co tutaj widzimy, komandorska flota dotrze do krainy pani Aracii w kilka dni. Co oznacza, że władcy obu krain będą dysponowali siłami zdolnymi powstrzymać atak ludzi-owadów. Skoro nasi zleceniodawcy przenoszą się z miejsca na miejsce w mgnieniu oka, gdy nastąpi atak, będziemy szybko wiedzieli, gdzie do niego doszło. Jeśli na wschodzie, ja popłynę na południe i dołączę do komandora. Natomiast jeżeli wróg zaatakuje na północy, moi ludzie powstrzymają go, aż Narasan przybędzie ze wsparciem. Gdy dodamy do tego rachunku jeszcze konnych na północy i wojowniczki na wschodzie, z pewnością wystarczy nam ludzi do powstrzymania każdej inwazji. Następnie, kiedy zjawią się zaprzyjaźnione wojska, zmieciemy nieprzyjaciela z powierzchni ziemi i w ten sposób wygramy trzecią wojnę na Dhrallu.

- Mniej więcej tak wyglądały starcia na ziemi pani Zelany - dodał Narasan. - Będziemy mieli dość ludzi w obu królestwach, by odpowiednio długo odpierać ataki. A gdy znajdziemy się wszyscy w odpowiednim miejscu, sami przejdziemy do ataku.

- Doskonale to ująłeś, Narasanie - zauważył Sorgan.

- Zawsze dbałem, by język giętki mówił to, co pomyśli głowa - przyznał komandor skromnie.

- Nie chciałbym wam przerywać - odezwał się mężczyzna o twarzy poznaczonej bliznami, książę Ekial - ale jak zamierzacie przerzucić moich ludzi oraz konie na ziemie pana Dahlaine'a? Konie pędzą niczym wiatr, jednak nie będą galopowały po wodzie.

- Chyba znam rozwiązanie - powiedział Narasan. - Gunda ma łódeczkę, która nieomal frunie nad falami. Zabierze cię, książę, do Castano, tam wynajmiecie statki. Potem we dwóch popłyniecie na ziemię ludu Malavi, zabierzecie ludzi i konie. W komplecie dotrzecie do krainy pana Dahlaine'a.

- Ja wybiorę się z nimi, komandorze - oznajmił pan Veltan. - Interesy z Trogitami trzeba opłacać złotem, a tylko ja będę potrafił zadbać, żeby nie trzeba było obciążać łódki sztabami.

- Wobec tego rozwiązaliśmy wszystkie problemy. - Narasan potoczył wzrokiem po obecnych. - Kiedy twoim zdaniem powinniśmy wyruszyć? - zapytał Sorgana.

- Masz jakieś plany na jutro?

- Nie przypominam sobie.

- Niech więc będzie jutro.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin