Opowiadania7.txt

(16 KB) Pobierz
23
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        Legenda o "bracie le�nym"
        
        Rudolf von Speerbach zatrzyma� konia tu� przy samej kraw�dzi p�askowzg�rza i 
        pu�ciwszy z r�k lejce wys�a� oczy na zwiady w poprzek krajobrazu, kt�ry si� u 
        st�p jego roztwiera�. Po lewej r�ce wznosi� si� szczyt Hochetzel, na prawo 
        bieg�y garbate ogniwa prze��czy, w tyle murem sta�a �wierkowa, g�uchoniema 
        puszcza Szwycu; w dole granatowymi smugi i k�pami ci�gn�y si� lasy, zbiegaj�ce 
        po falistych tarasach podg�rza a� do w�d jeziora, niebie�ciej�cych w oddali jak 
        okiem si�gn��. Ko� strzyg� uszyma i mierzy� wprawnym wzrokiem dr�k�, co 
        gdzieniegdzie ukazywa�a si� nisko, mi�dzy drzewami. Ostro�ne jego kopyto 
        kilkakrotnie pr�bowa�o st�pa� po mi�kkiej murawie, ale rycerz zdar� cugle i 
        osadzi� na miejscu swego ulubie�ca. Daleko u podn�a wielkiej grupy Alp 
        Glerne�skich wida� by�o czerwony dach zamku M�rtschenstein i spiczaste jego 
        wie�yce szarzej�ce po�r�d ciemnej zieleni. Nie o spoczynku jednak w swym 
        kamiennym gnie�dzie marzy� w owej chwili rycerz zamy�lony. Stan�� na 
        strzemionach, ws�ucha� si� bacznie w cisz� g�rsk�, jak najpilniej przejrza� raz 
        jeszcze ca�� okolic�, a potem zawr�ci� na miejscu, wjecha� w las i ruszy� wprost 
        na prze��cz. Ko� pobieg� szybko. He�m je�d�ca b�yska� na s�o�cu padaj�cym ju� 
        mi�dzy drzewa, d�ugi miecz d�wi�ka� trzaskaj�c w strzemi� i ostrog�. Ten he�m i 
        miecz byli to starzy a ulubieni towarzysze wypraw pana z M�rtschensteinu. Z ojca 
        na syna przechodzi� dziedzictwem w jego rodzie he�m stary, roboty prostackiej, 
        pokazuj�cy dok�adnie kszta�t czaszki prapradziada rodu Speerbach�w, zwanego 
        Kud�atym Nied�wiedziem z Gaster. W tyle, od szczytu w linii niemal prostej 
        spadaj�c, mia�a ta gruba przy�bica na przodzie wyci�cie szerokie i zupe�ne od 
        brwi a� po szyj�. Znios�a ona niema�o uderze� m�ota, pocisk�w kamienia, niejeden 
        zab�jczy cios miecza, a przecie ani jedna pod ni� czaszka nie p�k�a - tote� 
        Rudolf nad cudnej roboty mediola�skie rynsztunki przek�ada� j� i nosi� lubi� 
        niby zak�ad bezpiecze�stwa. Jak zwykle mia� tego dnia na sobie kaftan ze sk�ry 
        pospolitej, lecz dobrze wyprawnej, lekk� drucian� koszul�, spodnie z t�giego 
 
        rzemienia i chodaki ozdobione d�ugimi kolcami. U siod�a jego wisia� przymocowany 
        �uk prosty w postaci krzy�a, sajdak ze strza�ami i top�r wielki z jab�kowatym 
        obuchem. Pomimo bowiem �e Rudolf b��ka� si� teraz po lasach i g�rach zupe�nie 
        bez celu, to przecie� nie zapomina�, �e jaki� w�z kupiecki przekrada� si� mo�e w 
        ustronnej dolinie albo zdarzy� na stromych reglach spotkanie z pastuchem 
        unikaj�cym p�acenia haraczu - i dlatego t� bro� niezb�dn� mia� przy sobie.
        Ko� k�usem wbieg� na szczyt prze��czy. Wi�a si� tam �cie�ynka, przez kozy 
        wydeptana w mokrej glebie, kt�r� okrywa�y szorstkie trawy. Na zboczach ros�y 
        olbrzymie, starodrzewne �wierki, poobwieszane siwymi mchami. Tu i owdzie 
        straszliwe g�rskie wichry wysiepa�y z gleby wielkie drzewo, zwali�y je szczytem 
        na d� i oddar�y kolosalny wykrot, stercz�cy zesch�ymi korzeniami. Gdzieniegdzie 
        cicho szemra�y drobne strumyczki, biegn�c z po�piechem do jakiej� urwistej 
        kraw�dzi, aby stamt�d rzuci� si� z dzikim szumem na o�lep, siklaw� w g��bokie 
        rozpadliny.
        Ju� kilkana�cie dni baron z M�rtschensteinu wa��sa� si� w tych miejscach. 
        W�a�nie przed dwoma tygodniami zdarzy� mu si� wypadek niezwyk�y. Pewnego razu 
        spa� za dnia w najwi�kszej izbie swego zamku. Do�� ju� d�ugo pada�y by�y deszcze 
        nawalne i m�y�y rozleniwiaj�ce cz�owieka si�pawice. Owego dnia Rudolf by� senny 
        od rana, tote� nie wychylaj�c si� na �wiat wcale wys�a� kilku ciur�w, z 
        przyw�dc� Radlobem na czele, dla zebrania daniny od pastuch�w, kt�rych w taki 
        czas najsnadniej by�o podej��, otoczy� i zmusi� do wydania nale�no�ci. Z 
        twardego snu zbudzi�y go nagle szmery i szepty. Zerwa� si� pr�dko, usiad� na 
        pos�aniu i przetar�szy oczy zobaczy� w k�cie izby, obok szerokiego komina, m�od� 
        dziewczyn�, kt�ra siedz�c na kamiennej pod�odze patrza�a na niego wielkimi 
        oczami. Przez okr�g�e szybki z grubego zielonego szk�a, wprawione w o�owiane 
        ramy, s�czy�o si� do stancji tak ma�o chmurnego �wiat�a, �e Rudolf ledwie m�g� 
        rozpozna� rysy swego go�cia. Domy�li� si� wszak�e, co to znaczy. Ulubieniec 
        jego, Radlob, bardzo cz�sto razem z wydartym podatkiem przywozi� z wycieczki 
        zdobycz tak�, skradzion� w nocy z pastuszego sza�asu albo jak bydl� na arkan 
 
        z�apan�. Baron stan�� przy dziewczynie i podni�s� j� w r�kach z ziemi. Za�mia� 
        si� rado�nie na ca�e gard�o, przyci�gn�wszy j� si�� do �wiat�a i widz�c dobrze 
        jej twarz cudn�, prawie czarn�, opalon� w wiatrach g�rskich, jej ogromne czarne 
        oczy, wymacawszy jej piersi ma�e i twarde niby jab�ka, mi�nie r�k i n�g t�gie 
        jak skr�cone liny. Mia�a obyczajem dziewek pastuszych w�osy wysmarowane sad�em i 
        splecione na g�owie w du�e w�z�y. By�a p�naga, bo knechty chwytaj�c, wi���c 
        postronkami i wlok�c skr�powan� przy koniu, podar�y na niej kaftan z wyprawnej, 
        w�osem na wierzch odwr�conej sk�ry i sp�dnic� z grubej we�nianej tkaniny. Na 
        odg�os �miechu pana Radlob uchyli� drzwi i stan�� u progu wyszczerzaj�c z�by. 
        Rudolf machn�� na� r�k� i zagada� do dziewczyny. Nie rozumia�a go wcale i 
        zacz�a z krzykiem co� m�wi� w narzeczu Roman�w, potomk�w wojsk cezarowych, 
        kt�rzy zamieszkuj� sio�a pasterskie na wzg�rzach otaczaj�cych dolin� Gaster. Jej 
        rzymski profil, wspania�e oczy i krew kipi�ca pod �niad� sk�r� zacz�y go 
        upaja�. Kiedy tak patrza� na ni� z zachwytem, nagle rzuci�a si� skokiem na 
        niego, z�o�ywszy pi�ci zwali�a go w piersi i pchn�a na pos�anie, a wraz jednym 
        podparciem ramienia wywali�a z ram okno i chcia�a skoczy� na brukowany 
        dziedziniec. Skoro szalon� uj�� w por� i zamierzy� si� do og�uszenia mocnym 
        ciosem, raptem wstrzymany zosta� przez jej spojrzenie. Spojrzenie to zdawa�o si� 
        przebija� go na wskro� jak cios sztyletu. Chwyci�a go nag�a niech�� do tej 
        dziewki. Odwr�ci� si� od niej i waha� przez chwil�. P�niej krzykn�� na Radloba, 
        �eby mu natychmiast siod�ano konia. Gdy podkowy zad�wi�cza�y na bruku, wzi�� 
        dziewczyn� mocno za ramiona, sprowadzi� ze schod�w, przywi�za� sznurem do 
        siod�a, wskoczy� na ko� i wyjecha� za bram�. Jad�c tak ani razu na ni� nie 
        wejrza�. Dopiero stan�wszy w dolinie Lontschu, zwr�ci� w jej stron� spojrzenie. 
        Na chwil� nie spuszcza�a z oka ani jego r�ki, ani topora b�yszcz�cego u siod�a. 
        Jej okr�g�e, �niade barki dr�a�y ci�gle, z�by bia�e jak k�y wilcze bez przerwy 
        szcz�ka�y i pot kroplami sta� na czole. W w�skiej szyi doliny Rudolf odwi�za� 
        nieznacznie link� od siod�a, koniec jej cisn�� na ziemi� i zatrzyma� konia. 
        Dziewczyna patrzy�a na ka�dy jego ruch spode �ba i trz�s�a si� jeszcze bardziej, 
 
        jakby w oczekiwaniu, �e teraz w�a�nie wyrwie znienacka top�r i rozwali jej 
        g�ow�. Wszak�e gdy spostrzeg�a, �e baron siedzi na koniu bezczynnie i wcale na 
        ni� nie patrzy, jak lis wpe�z�a mi�dzy g�ste zaro�la olszowe... Po chwili rycerz 
        widzia� ju� tylko �lad jej st�p na mokrym piasku �cie�ki i ko�ysz�ce si� ga��zie 
        krzewin, w kt�rych przepad�a. Zdj�a go wtedy zabawna ciekawo�� zobaczenia, 
        dok�d te� posz�a. Zsiad� z konia i prowadz�c go za uzd� szuka� ze �miechem jej 
        �ladu. Mimo to jednak �e mia� wpraw� niema�� w tropieniu zwierza i ludzi, nie 
        odnalaz� �adnego znaku, kt�ry by mu wskaza� kierunek jej ucieczki. Wr�ci� tedy 
        na drog�, wskoczy� na siod�o i pojecha� do domu.
        Od tego dnia spochmurnia�. Naprz�d my�la� o tej dziewczynie z niech�ci�, nawet z 
        odraz�, w g��bi kt�rej by� jednak jaki� �al �ywy i bolesny czy wstyd 
        niespokojny. Z dnia na dzie� ten wstyd zdawa� si� rozj�trza�, jak nieczysta i 
        samej sobie zostawiona rana. Nast�pnie sta�a si� z Rudolfem von Speerbach rzecz 
        niepoj�ta: zapragn�� owej dziewki cuchn�cej kozim nawozem - uczuciem 
        wszechpot�nym, na �mier� i �ycie. Chcia� zobaczy� znowu za jak� b�d� cen� jej 
        �niad�, chud� twarz, gibkie ruchy wysmuk�ego cia�a i te oczy, w kt�rych niby w 
        mroku b�yszcza�a chytro��, nienawi�� i m�stwo wychowane nad przepa�ciami. 
        Podniecany przez to niez�omne pragnienie, dniem i noc� tu�a� si� po puszczy. 
        Codziennie zaje�d�a� do tego miejsca, gdzie spu�ci� brank� z powroza, i patrza� 
        na dzikie wody kipi�ce w�r�d g�az�w. G�uchy j�k pian bij�cych z w�ciek�o�ci� o 
        granit, ryk szalonego potoku, kt�ry si� wydziera z kamiennego wi�zienia - 
        sprawia�y mu niejak� ulg�. Jad�c po grzbiecie prze��czy w las g�stszy Rudolf 
        rozchyla� co moment ga��zie malin i g�ste zaro�la, nas�uchiwa�, czy nie odezw� 
        si� klekotki kr�w albo granie na rogach, za pomoc� kt�rego zwo�uj� si� pastusi. 
        Tu i owdzie roztwiera�y si� na szczytach ma�e �ysiny g�rskie o po��k�ej ju� 
        trawie, a z nich wida� by�o wielkie turnie. Wyszed� ju� by� z chmur Glarnisch ze 
        swym bia�ym szczytem Vrenelisgratli, podobnym do nachylonego sto�u; niezmierny 
        T�di z grzbietem zgarbionym pod brzemieniem wielkiego lodowca - i ca�y �a�cuch 
        dziwnych potwor�w. Wszystkie trz�s�y si� w oparze wstaj�cym z nich ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin