White T. H. - Był sobie raz na zawsze król 05 - Księga Merlina.doc

(516 KB) Pobierz

T. H. White

 

Księga Merlina

 

(The once and future King)

Przełożyła Jolanta Kozak

 


ROZDZIAŁ I

 

 

Nie był to Biskup Rochesteru. Król siedział z odwróconą głową, nieciekaw tożsamości przybysza. Wstydził się łez spływających wolno po obwisłych policzkach i nie chciał, aby widziano go w tym stanie, a dojmujące poczucie klęski nie dawało powstrzymać płaczu. Niezdolny uczynić nic więcej, uparcie odwracał się więc od światła, bez nadziei na ukrycie starczej rozpaczy.

Merlin siadł obok i ujął pomarszczoną dłoń Artura, czym wywołał gwałtowny przypływ nowych łez. Poklepywał delikatnie wierzch dłoni i czarodziejskim kciukiem badał sine żyły, czekając, aż powróci w nie życie.

– Merlin? – spytał Król.

Wcale nie wydawał się zdziwiony.

– Śnisz mi się? – pytał dalej. – Wczoraj w nocy przyśnił mi się Gawaine z orszakiem nadobnych dam. Mówił, że pozwolono im przyjść razem z nim, gdyż są to damy, które za życia wybawił z opresji: przybyli ostrzec nas, że nazajutrz wszyscy zginiemy. Potem śniło mi się, że siedzę na tronie przytroczonym do okręgu koła, koło obraca się, a ja wpadam w dół pełen żmij.

– Koło zatoczyło pełny obrót: jestem przy tobie.

– Czy jesteś złym snem? Jeśli tak, to błagam, nie dręcz mnie.

Merlin nie puszczał jego dłoni. Gładził nabrzmiałe żyły, aby zagłębiły się w ciało. Koił spierzchłą skórę, siłą tajemnej koncentracji sącząc w nią życie i sprężystość. Opuszkami palców pobudzał do działania mięśnie i obieg krwi, przywracał giętkość obrzękłym stawom. Milczał.

– Jesteś dobrym snem – zgadł Artur. – Obyś trwał jak najdłużej.

– Nie jestem żadnym snem. Znasz mnie doskonale.

– Och, Merlinie! Ileż złego zdarzyło się, odkąd mnie opuściłeś. Wszystko, co z pomocą twoją stworzyłem, okazało się niesłuszne. Całe twoje nauczanie było ułudą. Daremny trud. Pójdziemy obaj w zapomnienie, jakby nas nigdy nie było.

– W zapomnienie? – powtórzył czarodziej i z uśmiechem popatrzył po namiocie, jakby się upewniał, że nie brak w nim futer, połyskującej w blasku świec kolczugi, arrasów i pergaminów.

– Był sobie Król – ciągnął po chwili – o którym pisali Neniusz i Geoffrey z Monmouth. Przedstawiano go rozmaicie: nawet jako Archidiakona Oksfordu, albo uciesznego głupka, Geralda Walijczyka. Taki Brut, Layamon i inni bajarze pletli, co im ślina na język przyniosła. Według jednych – Artur był Brytem i malował się cały na niebiesko; według innych – paradował w kolczudze, bo tak chcieli normańscy autorzy rycerskich romansów. Gruboskórni Germanie odziewali go w paradne stroje i kazali walczyć ze swoimi nudnymi Zygfrydami. Byli tacy – przykładem Tomasz z Hutton Coniers – co zamieniali biedaka w święty obrazek, i tacy (zwłaszcza elżbietański romantyk nazwiskiem Hughes), których pasjonowały jego ekstraordynaryjne problemy miłosne. Pewien poeta – ślepiec, który chciał objaśnić ludziom plan Boży, porównywał Artura z Adamem, zastanawiając się, który z nich był ważniejszy. Pojawili się też mistrzowie muzyki, jak Henry Purcell, nie mówiąc już o takich tytanach wyobraźni jak Romantycy – ci ani na chwilę nie przestawali marzyć o naszym Królu. Stroili go w zbroje jak z liści bluszczu i wraz z towarzyszami ustawiali wśród ruin, gdzie oplatały ich cierniste krzewy, a usta muskał melancholijny wiatr. Głos w sprawie Artura zabrał nawet pewien lord – nadworny poeta królowej Wiktorii. A malarz Aubrey Beardsley (kto by się spodziewał?) ilustrował Arturowe dzieje. Potem nastała chwila przerwy – i odezwał się stary naiwniak White, którego zdaniem my dwaj ucieleśniamy ideał rycerstwa. White twierdził, że naszą najważniejszą zaletą była uczciwość, czyli opór przeciwko krwiożerczym instynktom człowieka. Poczciwy staroświecki mędrek! Wyobraź sobie, że zaczyna opowieść w czasach Wilhelma Zdobywcy, a kończy w okresie Wojny Dwóch Róż... Opowiadano już Mor te d’Arthur za pośrednictwem mistycznych fal eteru, a na dziś jeszcze nie odkrytej półkuli Ziemi znaleźli się tacy, co ożywili Artura i Medina w ruchomych obrazach. Król Artur a Sprawa Brytyjska! Masz rację, Arturze, że poszliśmy w zapomnienie, jeśli miarą zapomnienia uczynić okres lat tysiąca, lub dwóch, trzech tysięcy...

– Co to za jakiś Łajt?

– Taki jeden... – odparł czarodziej z roztargnieniem. – Posłuchaj lepiej kawałka z Kiplinga.

Po czym z uczuciem wyrecytował słynny fragment książki Puk z Pukowej Górki:

„Widziałem ci ja Sir Huona, jak z drużyną wyruszył z zamczyska Tintagel w kierunku Górnej Brazylii, w samą paszczę południowo-zachodniej wichury... gdy piana obryzgiwała cały kasztel, a Rumaki Wzgórza stawały dęba z przerażenia. W chwilach gdy cichła wichura, wydostawali się na pełne morze, wrzeszcząc jak rybitwy, a potem cofali się na pięć mil w głąb lądu, zanim zdołali znów stawić czoło wiatrowi. Ładne mi motyle skrzydełka! Była to prawdziwa sztuka czarnoksięska... najczarniejsza, na jaką mógł zdobyć się czarnoksiężnik Merlin... Czarne głębiny morskie lśniły zielonawą poświatą i białą pianą, wśród której wiły się śpiewające wodnice... a Rumaki Wzgórza torowały sobie drogę z fali na falę przy oślepiającym blasku błyskawic! Tak to bywało drzewiej... dawniejszymi czasy!”*.

* tłum. Józef Birkenmajer

– To się nazywa opis przyrody! – podsumował Merlin, zakończywszy recytację. – To się nazywa proza! Nic dziwnego, że Dan na koniec krzyknął: „Wspaniałe!”. A wszystko to o nas i o naszych przyjaciołach.

– Daruj, Mistrzu, lecz nie rozumiem, do czego zmierzasz. Czarnoksiężnik wstał i, strapiony, popatrzył na leciwego ucznia. Nerwowo skręcił brodę w kilka mysich ogonków, których końce wetknął sobie do ust, podwinął wąsa, zaplótł dłonie i wywinął je, strzelając knykciami. Był przerażony, widząc, co zrobił Królowi: czuł się jak ratownik, walczący o życie topielca, którego już prawie pochłonęła śmierć. Ale nie wstydził się. Prawdziwy naukowiec musi bezwzględnie dążyć do jedynej ważnej rzeczy na świecie: do Prawdy.

– Wart? – zawołał po chwili z cicha, jak na śpiącego. Odpowiedzi nie było.

– Królu?

Le roy s ‘advisera – odparł Artur z gorzką ironią.

Było gorzej, niż Merlin się spodziewał. Siadł z powrotem, znów ujął wiotką dłoń i postanowił zadziałać perswazją.

– Ostatnia próba, dobrze? To jeszcze nie koniec.

– Po co w ogóle próbować?

– Wszyscy ludzie próbują.

– Więc wszyscy ludzie to durnie.

– Zgadza się – odparł stary niag. – Ludzie to durnie, na dodatek podli. Właśnie dlatego tak ciekawie jest ich doskonalić.

Jego ofiara uchyliła powieki, które jednak, znużone, zaraz opadły.

– To, Królu, o czym myślałeś przed moim przyjściem, jest prawdą. Chodzi mi o homo ferox. Ale i sokoły są ferae naturae: to właśnie czyni je tak ciekawymi.

Oczy pozostały zamknięte.

– Natomiast to, co myślałeś o ludziach jako maszynach – to nieprawda. A jeśli nawet prawda – to bez znaczenia. Jeśli bowiem wszyscy jesteśmy maszynami, to nie ma się czym przejmować.

– Rozumiem.

O dziwo – rzeczywiście zrozumiał. Oczy mu się otworzyły i pozostały otwarte.

– Czy pamiętasz biblijnego anioła, który gotów był oszczędzić skazane na zagładę miasta, pod warunkiem, że znajdzie się w nich jeden sprawiedliwy? Czy znalazł się tylko jeden? Ta przypowieść, Arturze, również dzisiaj odnosi się do homo ferox.

Oczy Artura przytomniały z chwili na chwilę.

– Zbyt dosłownie brałeś, Królu, moje nauki. Nie wierzyć w grzech pierworodny, nie oznacza wierzyć w pierworodną cnotę. Oznacza to jedynie, że nie trzeba myśleć, iż człowiek jest doszczętnie zły. Człowiek bywa zły, nawet bardzo, ale nigdy doszczętnie. W przeciwnym razie zgodziłbym się z tobą, że nie ma sensu próbować.

Artur uśmiechnął się miło, po dawnemu:

– To dobry sen. Oby trwał jak najdłużej.

Nauczyciel Artura wydobył okulary, przetarł szkła, usadził je na nosie i przyjrzał się uważnie staremu monarsze. W ukrytym za szkłem oku mignął błysk satysfakcji.

– Twoja wiedza byłaby niczym, gdybyś jej nie doświadczył. Wiedza sprawdza się tylko w doświadczeniu. Jak się masz?

– Dziękuję, względnie dobrze. A ty?

– Dziękuję, świetnie.

Podali sobie dłonie, jakby dopiero co się zobaczyli.

– Zostaniesz dłużej?

– Szczerze mówiąc... – odrzekł mag i energicznie wysiąkał nos, chcąc zamaskować ukontentowanie (a może skruchę) – ...Szczerze mówiąc, nie zostanę właściwie ani chwili. Przysłano mnie z zaproszeniem.

Poskładał chusteczkę i schował ją na powrót pod czapkę.

– Masz tam jakąś mysz? – Król po raz pierwszy od początku rozmowy zdradził przebłysk humoru. Twarz jego drgnęła, skóra policzków napięła się i na ułamek sekundy mignęło piegowate, zadartonose oblicze chłopca oczarowanego popisami Archimedesa.

Merlin z urażoną miną zdjął myckę i zajrzał do jej wnętrza.

– Tylko jedną – rzekł smutno. – Co prawda zeschła się porządnie, ale zdaje mi się, że to była mysz. A tu, widzę, żaba, którą znalazłem latem. Biedaczka, coś ją przejechało w czasie suszy. Idealna sylwetka.

Przyjrzał się żabie z satysfakcją, zanim odłożył ją na miejsce, po czym z tą samą miną spojrzał na rozmówcę, zarzuciwszy nogę na nogę i splótłszy dłonie na kolanie.

– Wróćmy do zaproszenia – zaproponował. – Spodziewamy się, że zechcesz złożyć nam wizytę. Jutrzejsza bitwa da sobie radę bez ciebie, nie sądzisz?

– We śnie wszystko jest możliwe.

Odpowiedź ta wyraźnie zirytowała Merlina, bo aż podniósł głos:

– Dałbyś wreszcie spokój z tymi snami! Byłoby ci miło, gdybym to ja ciebie nazwał snem? Trzeba się trochę liczyć z ludźmi.

– Przepraszam.

– No więc: zaproszenie. Zapraszam cię w odwiedziny do groty, w której mnie uwięziła panna Nimue. Pamiętasz Nimue? Oczekuje cię tam grono przyjaciół.

– To piękna propozycja.

– Bitwa, o ile wiem, została zaplanowana, a ty i tak nie zasnąłbyś dziś w nocy ani na chwilę. Może wizyta u nas pokrzepi twe serce.

– Nic nie zostało zaplanowane – odparł Król. – Lecz sny planują się same.

Na te słowa wiekowy czarodziej zerwał się gwałtownie i złapał za głowę, jakby go ktoś postrzelił prosto w czoło.

– O święta cierpliwości! – krzyknął, wymachując pod niebiosa różdżką z lignum vitae. – Znowu sny!

Opanował się, godnym ruchem zdjął z głowy spiczastą czapkę, spiorunował wzrokiem smutnego brodacza, który wyglądał na jego rówieśnika, i na znak niemej rozpaczy rąbnął się w ciemię czarodziejską różdżką. Po czym siadł, z lekka ogłuszony, gdyż nieco przesadził z impetem.

Stary Król obserwował go z rosnącą życzliwością. Ten jakże realistyczny sen pozwolił mu zrozumieć, czemu Merlin zawsze błaznował: była to jego metoda dydaktyczna – uczmy się na wesoło. Artur poczuł, że wzbiera w nim wielka miłość do dziwnego bakałarza – miłość pomieszana z lękiem – za jego niezłomną odwagę, za szaleńczą wiarę w możliwość naprawy świata, pomimo stuleci przeciwnych doświadczeń. Świadomość, że taka wiara i dzielność istnieją, ulżyła strapionemu sercu. Artur uśmiechnął się, zamknął oczy i zasnął na dobre.

 


ROZDZIAŁ II

 

 

Gdy na nowo otworzył oczy, było wciąż ciemno. Merlin nie zniknął. Z melancholijną miną skrobał charcicę za uchem i coś tam sobie mruczał. Nie raz wyleczył ze smutku małego Warta zdrową reprymendą, lecz teraz wiedział, że stara sztuczka nie poskutkuje, gdyż siedzący przed nim nieszczęsny starzec zbyt wiele w życiu wycierpiał. Postanowił więc odwrócić uwagę Króla od czarnych myśli i w sposób znany wszystkim czarodziejom zabrał się do dzieła, ledwie Artur uchylił powieki. Czarnoksiężnik potrafi niejedno wmówić swej ofierze pod pozorem niewinnej paplaniny.

– Zakończmy raz na zawsze temat snów – rzekł bez ogródek. – Pomijając oburzającą zniewagę wobec osobnika, którego nazywa się majakiem sennym, podważając tym samym jego realność, takie pomówienie mąci w głowach osobom postronnym. Czy to ładnie wobec uczonych czytelników? I jakże umniejsza nas samych! Gdy byłem trzeciorzędnym bakałarzem w dwudziestym... a może dziewiętnastym wieku, nie było w klasie chłopca, który by nie napisał wypracowania, zakończonego słowami: „I wtedy się obudził”. Nawet weterani oślej ławki uprawiali przynajmniej tę jedną konwencję literacką: konwencję snu. A ty chcesz mieszać w to nas – Sól Ziemi Brytyjskiej? Co na to powiedzą onirokrytycy? A psychologowie? Moim skromnym zdaniem, jeśli „jesteśmy surowcem, z którego sny się wyrabia”, to surowiec ten nie jest wart flinta kłaków.

– Masz słuszność – przyznał potulnie Król.

– Czy ja wyglądam jak senny majak?

– Owszem.

Merlin żachnął się, jakby miał pęknąć ze złości, ale poprzestał na wpakowaniu całej brody do ust. Potem wysiąkał nos, oddalił się w kąt namiotu i tam, odwrócony twarzą do ściany, urażonym tonem wygłosił monolog:

– Wciąż szykany! Wciąż kalumnie! I jak ma szanujący się czarodziej udowodnić, że nie jest przywidzeniem, kiedy go o to pomawiają? Duch dowodzi swej realności, dając się uszczypnąć – ale nie, z przeproszeniem Najświętszej Panienki, majak senny! Przecież, do kroćset, i szczypanie potrafi się przyśnić! Ha! Mam! Istnieje jedna metoda: ten, co śni, musi sam uszczypnąć się w udo!

– Arturze! – polecił, wirując jak bąk. – Bądź tak dobry i uszczypnij się. – Już.

– Czy eksperyment dowiódł, że nie śnisz?

– Szczerze wątpię.

Majak senny przyjrzał mu się ze smutną rezygnacją.

– Obawiałem się tego... – rzekł, po czym wrócił do kąta i jął recytować zawile pasaże z dzieł Burtona, Junga, Hipokratesa i Sir Thomasa Browne’a.

Po pięciu minutach uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki i dziarsko wkroczył z powrotem w krąg światła świec, zainspirowany wspomnieniem łoża Kleopatry.

– Powiedz no mi – rzekł do Artura – czy śnił ci się kiedy zapach?

– Czy śnił mi się zapach?

– Nie powtarzaj, tylko odpowiadaj.

– Musiałbym chwilę...

– Nie marudź, nie marudź. Śniło ci się, że coś widzisz, prawda? I że coś odczuwasz – to śni się każdemu. Może nawet śnił ci się jakiś smak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin